APOKALIPSA
- Dean Koontz
RECENZJA 1
„... spuszczę na ziemię deszcz, który będzie padał czterdzieści dni i
czterdzieści nocy, aby wyniszczyć wszystko, co istnieje na powierzchni ziemi
– cokolwiek stworzyłem.” *
Czy jest wśród Was ktoś, kto reaguje panicznym lękiem z powodu
deszczu? Dla mnie deszcz bywa kojący. Godzinami mogę wsłuchiwać się w
rytmiczne uderzanie kropel o parapet. Oczywiście, najczęściej wtedy, kiedy
jestem w ciepłym i suchym domu. Jednak nie trzeba odwoływać się do
biblijnego potopu, by wiedzieć, jak bardzo przerażające i męczące bywają
ulewne deszcze, które doprowadzają często do katastrofalnych w skutkach
powodzi. Może się jednak zdarzyć, że z nieba dopadnie nas nie tylko ulewa,
ale i coś gorszego, co przyjdzie razem z nią.
Dean Koontz to wybitny pisarz, posiadający rzadko spotykaną
umiejętność mieszania gatunków. Jego thrillery potrafią zaskakiwać
wszechobecną grozą, a jego horrory trzymają w napięciu, niczym scenariusze
do najlepszych filmów sensacyjnych. Taką mieszanką gatunkową jest
„Apokalipsa” z 2006 roku, wydana nakładem wydawnictwa Albatros. Połączenie
sensacji z horrorem, a nawet gatunkiem sci-fi sprawiło, że w przypadku tej
książki, można mówić o bezbłędnym pomyśle i wykonaniu na najwyższym
poziomie.
Czasem pojawiają się w naszych głowach, mniej lub bardziej trafne,
lecz przerażające przeczucia. Takie właśnie przeczucie, pewnej deszczowej
nocy, wyciągnęło Molly Sloan z łóżka. Przeczucie, że w powietrzu wisi coś
niedobrego, a woda, która z chmur zalewa świat jest zapowiedzią najgorszego,
a być może jeszcze gorszego. Jej obawy potwierdziły nie tylko dzikie
zwierzęta kłębiące się na tarasie przed domem i uciekające przed tym co
spada wraz z deszczem, ale także jej mąż, który z krzykiem wyrywa się ze
snu. Później jest już tylko gorzej. Strzępki informacji, które docierają do
bohaterów za pomocą telewizji i radia, wprowadzają jedynie chaos. Nikt nie
wie, kto odpowiada za wszystkie anomalie pogodowe, pewne jest to, że nie
jest to istota z tego świata. Ludzie giną. Martwi wstają z grobów. Panika
zbiera swoje żniwo, wyzwalając w ludziach najgorsze instynkty. Cywilizacje
stają na krawędzi zagłady – jednak nawet w takiej chwili okazuje się, że nie
jesteśmy całkowicie bezbronni. Być może ktoś daje nam „ostatnią szansę”
wpychając do rękawa jedynego asa w tej rozgrywce.
Muszę przyznać, że ta książka na tle innych Koontza wydała mi się
zupełnie inna. Styl opisywania zdarzeń, sposób budowania napięcia,
charakterystyczne łączenie wątków – wszystko to składa się na fenomen tego
pisarza i także w tej powieści zostaje zachowane. Jednak wydaje mi się, że
tematyka, której podjął się autor, jest zupełnie inna niż dotychczas. Już od
pierwszych stron zostałam wciągnięta w niesamowity klimat grozy i napięcia.
Może się wydawać, że Koontz opisując pewne rzeczy gra na zwłokę, próbuje
rozciągnąć akcję, jednak nic bardziej mylnego. Każda informacja zawarta w
tej powieści, jest potrzebna właśnie po to by zasiać w sercu i umyśle
czytelnika odpowiednią atmosferę. Dla osób zaznajomionych z pisarstwem Deana
Koontza, ta lektura powinna być swoistą wisienką na szczycie tortu,
natomiast tym, którzy nie znają pisarza, polecam zacząć właśnie od tej
powieści. Jeśli po tej książce nie polubicie jego stylu, nie polubicie go
już wcale. Ja jestem fanką pisarza, choć zdaję sobie sprawę z tego, że nie
należy do łatwych autorów, których czyta się „w wolnej chwili”. Nad jego
powieściami warto się zastanawiać, gdyż potrafi ubierać najbardziej
intrygujące i dające do myślenia tematy, w stricte rozrywkowe „stroje”.
Polecam!
* Księga Rodzaju. 7:4
Moja ocena: 4+/6
FUZJA
RECENZJA
2
„Przeszłość i przyszłość tak samo nie podlegają wykupowi, a jedyną chwilą
przynoszącą konsekwencje jest teraźniejszość, chwila, w której odbywa się
życie i dokonywane są wybory.”
Na początku był deszcz. Nie taki zwyczajny, wodny deszcz, lecz błyszczący
niczym srebrna rtęć oleisty płyn o zapachu wanilii, pomarańczy i spermy.
Lało i lało, aż zalało wiele miast, rzeki wyszły z koryta, a w miejscach, w
których było za zimno na deszcz, spadał niebieski śnieg, którego chętnie
jadły dzieci. Całe szczęście, że Molly i Neil Sloan mieszkali w górach!
Na samym początku jest naprawdę gorąco. Molly, obudzona błyszczącą burzą,
wstaje i wygląda przez okno. Na werandzie stoi sfora kojotów; kobieta
wychodzi im na spotkanie, a one, mimo przerażenia, lizą ją po rękach. Coś
się czai w lesie...
Wraz z obudzonym z koszmaru mężem, notabene byłym księdzem, ogląda telewizję
i postanawia wyjechać do miasta. Zabierają niezbędny ekwipunek i wyruszają
do Black Lake.
Nadchodzi Apokalipsa, choć jeszcze tego nie wiedzą; apokalipsa, która ma
przyjść z samego dna piekieł, przychodzi jednak... z innej planety.
Ludzie, niczym marionetki w rękach obcej cywilizacji, właściwie nie mają
wyboru. Ci, którzy zamierzają stawić czoła nieznanemu wrogowi oraz ci,
którzy wolą się po prostu upić - każda z grup zmierza do niechybnej śmierci.
Molly zaś nie popada w odrętwienie. Wraz z mężem, czując, że mają misję do
spełnienia, bierze do ręki broń i skrupulatnie wypełnia swoje przeznaczenie
przy pomocy psa - przewodnika. Wszak:
Nie mogła
siedzieć jak kształt bez formy, gest bez ruchu i czekać na koniec świata.
Jaką wizję apokaliptyczną zaserwował nam Koontz? Coś pomiędzy "Świtem żywych
trupów", "Wojną światów" i chyba tysiącem innych historii
fantastyczno-naukowych.
W momencie, kiedy satelity oślepły, a nawet wojsko nie jest w stanie
uratować świata, Molly i Neil podążają krok za krokiem w poszukiwaniu
dzieci. Taki jest cel misji. I będą musieli walczyć z nieznanym... Z UFO, z
dziwnymi zwierzęcymi roślinami, z zombie...
Miała przed
sobą żywą śmierć i martwe życie.
...ale największym wrogiem okażą się ludzie. Oczywiście, jak zawsze, w
ostatecznym rozrachunku nie chodzi o walkę z obcą cywilizacją sensu stricto,
lecz - walkę dobra ze złem.
Wielu
ludziom trudno pogodzić się z istnieniem czystego zła, wydaje im się, że
mogą przepłoszyć je za pomocą pozytywnego myślenia i udawać, że go nie ma,
zmusić je do skruchy za pomocą psychoterapii albo udomowić współczuciem.
Jeżeli nie potrafią dostrzec nieprzejednanego zła w sercach swoich bliźnich
i nie rozumieją jego trwałości, nie umieliby też przejrzeć doskonałego
biologicznego przebrania pozaziemskiego gatunku.
To chyba pierwsza opowieść fantastyczna, jaką czytałam w życiu (nie licząc,
oczywiście, semi-fantastycznych opowieści Kinga). Muszę oddać sprawiedliwość
fanatykom gatunku, gdyż "Apokalipsę" czyta się jednym tchem, a pomimo
zmarszczce drwiny, jaka czasami przebiegała przez moją twarz, przewraca się
kolejne stronice, by dowiedzieć się, jak się ta ostateczna walka z kosmitami
skończy.
W tym świecie intuicja i instynkt to najgroźniejsza broń. Dla przybyszów z
obcej planety, które przyjmują wszelakie postaci (zombie, człowieka z
twarzami w rękach, hiperbolicznymi gadami, białą pleśnią na ośmiu nogach,
ogromnym entomologicznym stworem... itd.) człowiek i jego strzelba to
pryszcz. Ściany, podłogi? Phi! Ufoludki mogą przechodzić przez wszystko.
Nikt nie jest więc bezpieczny i nie ma takiego miejsca na świecie, by
człowiek mógł się ukryć...
Na okładce książki widnieje napis: "Najpoważniejszy konkurent Stephena
Kinga". Cóż mogę powiedzieć? Mistrz nie ma się czego obawiać... Bo choć
"Apokalipsa" Koontza to świetna rozrywka, wiele jeszcze autorowi brakuje do
Mistrza.
„Interesująca książka może zostać wyrzeźbiona z surowego języka jedynie za
pomocą wątpliwości ostrych jak dłuto.”
Styl Koontza działał mi na nerwy. "Przemetaforyzowano" niemalże każde
zdanie. Przykład? Zamiast "dreszcz przebiegł jej po plecach" mamy "dreszcz
pokonał kolejne stopnie jej kręgosłupa". Zamiast "bała się" mamy "strach
ogarnął całe jej ciało". Tego typu zabiegi są, owszem, potrzebne i ubarwiają
powieść, przez co język nie jest banalny, a okraszony odrobiną finezji.
Jednak u Koontza niemalże każde zdanie jest takie! Metafory, dziwaczne
porównania i zawiły język sprawiają, że książkę czyta się nieco dłużej
(trzeba czytać niektóre zdania kilka razy, by zrozumieć ich treść). Gdzie
panu Koontz do Kinga? King pisze prosto, dzięki czemu nawet 1000-stronicowe
powieści czyta się łatwo i szybko. Metafory u Kinga są przyprawą, nie całym
daniem; szczypta wystarczy. Koontz przesadził.
Podobały mi się zaś liczne odniesienia do innych autorów (Wells, TS Elliot,
Yeats, Lovecraft, Poe, Henry James), a i odnalazłam małe odniesienie do
samego Kinga (albo po prostu jestem przewrażliwiona), mianowicie Chestnut
Lane - czy nie Chestnut Hill pojawia się u Mistrza? ;)
Mamy tutaj wszystko, co kojarzy się (mi, laikowi) z fantastyką. Mamy - jak
już pisałam - upiory, statek-matkę, wciąganie ludzi przez sufit,
przejmowanie ciał, zombiaków, gadające głowy, ludzi bez twarzy i ludzi z
twarzami na rękach, wyjątkowo inteligentne psy i silnie oznaczone dobro.
Historia kończy się... nie powiem, jak, ale satysfakcjonująco. Pojawia się
zaduma - czy to rzeczywiście sprawka UFO, czy Szatana?
Podsumowując, moja pierwsza przygoda z literaturą fantastyczną i z dziełami
Koontza zakończyła się sukcesem. Książka, pomimo kilku wad, jest fajnie
napisana, wciągająca i trzymająca w napięciu. Zachęciła mnie do tego, by
poznać "Wojnę światów" Wells'a, powieść napisaną ponad sto lat temu, a
której ekranizacja była taka sobie. Ale skoro od tego zaczęła się
fantastyka, należałoby ją poznać.
„Wyobraźnia ludzka to prawdopodobnie coś najbardziej elastycznego we
wszechświecie, zdolnego objąć miliony planów i marzeń, przez wieki
budujących współczesną cywilizację, żywić niekończące się wątpliwości,
towarzyszące każdemu ludzkiemu przedsięwzięciu, oraz tworzyć zastępy
upiorów, dręczących każde ludzkie serce.”
Paulina Król
|
Tytuł: Apokalipsa
Tytył org. The Taking
Autor: Dean Koontz
Ilość stron: 352
Wydawnictwo: Albatros 2006
|