KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL

patronaty.jpg (2614 bytes)
FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI
RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ

APOKALIPSA - Dean Koontz 

RECENZJA 1

„... spuszczę na ziemię deszcz, który będzie padał czterdzieści dni i czterdzieści nocy, aby wyniszczyć wszystko, co istnieje na powierzchni ziemi – cokolwiek stworzyłem.” *

 

         Czy jest wśród Was ktoś, kto reaguje panicznym lękiem z powodu deszczu? Dla mnie deszcz bywa kojący. Godzinami mogę wsłuchiwać się w rytmiczne uderzanie kropel o parapet. Oczywiście, najczęściej wtedy, kiedy jestem w ciepłym i suchym domu. Jednak nie trzeba odwoływać się do biblijnego potopu, by wiedzieć, jak bardzo przerażające i męczące bywają ulewne deszcze, które doprowadzają często do katastrofalnych w skutkach powodzi. Może się jednak zdarzyć, że z nieba dopadnie nas nie tylko ulewa, ale i coś gorszego, co przyjdzie razem z nią.

         Dean Koontz to wybitny pisarz, posiadający rzadko spotykaną umiejętność mieszania gatunków. Jego thrillery potrafią zaskakiwać wszechobecną grozą, a jego horrory trzymają w napięciu, niczym scenariusze do najlepszych filmów sensacyjnych. Taką mieszanką gatunkową jest „Apokalipsa” z 2006 roku, wydana nakładem wydawnictwa Albatros. Połączenie sensacji z horrorem, a nawet gatunkiem sci-fi sprawiło, że w przypadku tej książki, można mówić o bezbłędnym pomyśle i wykonaniu na najwyższym poziomie.

         Czasem pojawiają się w naszych głowach, mniej lub bardziej trafne, lecz przerażające przeczucia. Takie właśnie przeczucie, pewnej deszczowej nocy, wyciągnęło Molly Sloan z łóżka. Przeczucie, że w powietrzu wisi coś niedobrego, a woda, która z chmur zalewa świat jest zapowiedzią najgorszego, a być może jeszcze gorszego. Jej obawy potwierdziły nie tylko dzikie zwierzęta kłębiące się na tarasie przed domem i uciekające przed tym co spada wraz z deszczem, ale także jej mąż, który z krzykiem wyrywa się ze snu. Później jest już tylko gorzej. Strzępki informacji, które docierają do bohaterów za pomocą telewizji i radia, wprowadzają jedynie chaos. Nikt nie wie, kto odpowiada za wszystkie anomalie pogodowe, pewne jest to, że nie jest to istota z tego świata. Ludzie giną. Martwi wstają z grobów. Panika zbiera swoje żniwo, wyzwalając w ludziach najgorsze instynkty. Cywilizacje stają na krawędzi zagłady – jednak nawet w takiej chwili okazuje się, że nie jesteśmy całkowicie bezbronni. Być może ktoś daje nam „ostatnią szansę” wpychając do rękawa jedynego asa w tej rozgrywce.

         Muszę przyznać, że ta książka na tle innych Koontza wydała mi się zupełnie inna. Styl opisywania zdarzeń, sposób budowania napięcia, charakterystyczne łączenie wątków – wszystko to składa się na fenomen tego pisarza i także w tej powieści zostaje zachowane. Jednak wydaje mi się, że tematyka, której podjął się autor, jest zupełnie inna niż dotychczas. Już od pierwszych stron zostałam wciągnięta w niesamowity klimat grozy i napięcia. Może się wydawać, że Koontz opisując pewne rzeczy gra na zwłokę, próbuje rozciągnąć akcję, jednak nic bardziej mylnego. Każda informacja zawarta w tej powieści, jest potrzebna właśnie po to by zasiać w sercu i umyśle czytelnika odpowiednią atmosferę. Dla osób zaznajomionych z pisarstwem Deana Koontza, ta lektura powinna być swoistą wisienką na szczycie tortu, natomiast tym, którzy nie znają pisarza, polecam zacząć właśnie od tej powieści. Jeśli po tej książce nie polubicie jego stylu, nie polubicie go już wcale. Ja jestem fanką pisarza, choć zdaję sobie sprawę z tego, że nie należy do łatwych autorów, których czyta się „w wolnej chwili”. Nad jego powieściami warto się zastanawiać, gdyż potrafi ubierać najbardziej intrygujące i dające do myślenia tematy, w stricte rozrywkowe „stroje”.

Polecam!

 

* Księga Rodzaju. 7:4

Moja ocena: 4+/6

FUZJA

 RECENZJA 2

 

„Przeszłość i przyszłość tak samo nie podlegają wykupowi, a jedyną chwilą przynoszącą konsekwencje jest teraźniejszość, chwila, w której odbywa się życie i dokonywane są wybory.”

Na początku był deszcz. Nie taki zwyczajny, wodny deszcz, lecz błyszczący niczym srebrna rtęć oleisty płyn o zapachu wanilii, pomarańczy i spermy. Lało i lało, aż zalało wiele miast, rzeki wyszły z koryta, a w miejscach, w których było za zimno na deszcz, spadał niebieski śnieg, którego chętnie jadły dzieci. Całe szczęście, że Molly i Neil Sloan mieszkali w górach!

Na samym początku jest naprawdę gorąco. Molly, obudzona błyszczącą burzą, wstaje i wygląda przez okno. Na werandzie stoi sfora kojotów; kobieta wychodzi im na spotkanie, a one, mimo przerażenia, lizą ją po rękach. Coś się czai w lesie...

Wraz z obudzonym z koszmaru mężem, notabene byłym księdzem, ogląda telewizję i postanawia wyjechać do miasta. Zabierają niezbędny ekwipunek i wyruszają do Black Lake.

Nadchodzi Apokalipsa, choć jeszcze tego nie wiedzą; apokalipsa, która ma przyjść z samego dna piekieł, przychodzi jednak... z innej planety.

Ludzie, niczym marionetki w rękach obcej cywilizacji, właściwie nie mają wyboru. Ci, którzy zamierzają stawić czoła nieznanemu wrogowi oraz ci, którzy wolą się po prostu upić - każda z grup zmierza do niechybnej śmierci.

Molly zaś nie popada w odrętwienie. Wraz z mężem, czując, że mają misję do spełnienia, bierze do ręki broń i skrupulatnie wypełnia swoje przeznaczenie przy pomocy psa - przewodnika. Wszak:

 

Nie mogła siedzieć jak kształt bez formy, gest bez ruchu i czekać na koniec świata.

 

Jaką wizję apokaliptyczną zaserwował nam Koontz? Coś pomiędzy "Świtem żywych trupów", "Wojną światów" i chyba tysiącem innych historii fantastyczno-naukowych. 

W momencie, kiedy satelity oślepły, a nawet wojsko nie jest w stanie uratować świata, Molly i Neil podążają krok za krokiem w poszukiwaniu dzieci. Taki jest cel misji. I będą musieli walczyć z nieznanym... Z UFO, z dziwnymi zwierzęcymi roślinami, z zombie...

 

Miała przed sobą żywą śmierć i martwe życie.

...ale największym wrogiem okażą się ludzie. Oczywiście, jak zawsze, w ostatecznym rozrachunku nie chodzi o walkę z obcą cywilizacją sensu stricto, lecz - walkę dobra ze złem.

 

Wielu ludziom trudno pogodzić się z istnieniem czystego zła, wydaje im się, że mogą przepłoszyć je za pomocą pozytywnego myślenia i udawać, że go nie ma, zmusić je do skruchy za pomocą psychoterapii albo udomowić współczuciem. Jeżeli nie potrafią dostrzec nieprzejednanego zła w sercach swoich bliźnich i nie rozumieją jego trwałości, nie umieliby też przejrzeć doskonałego biologicznego przebrania pozaziemskiego gatunku.

 

To chyba pierwsza opowieść fantastyczna, jaką czytałam w życiu (nie licząc, oczywiście, semi-fantastycznych opowieści Kinga). Muszę oddać sprawiedliwość fanatykom gatunku, gdyż "Apokalipsę" czyta się jednym tchem, a pomimo zmarszczce drwiny, jaka czasami przebiegała przez moją twarz, przewraca się kolejne stronice, by dowiedzieć się, jak się ta ostateczna walka z kosmitami skończy. 

W tym świecie intuicja i instynkt to najgroźniejsza broń. Dla przybyszów z obcej planety, które przyjmują wszelakie postaci (zombie, człowieka z twarzami w rękach, hiperbolicznymi gadami, białą pleśnią na ośmiu nogach, ogromnym entomologicznym stworem... itd.) człowiek i jego strzelba to pryszcz. Ściany, podłogi? Phi! Ufoludki mogą przechodzić przez wszystko. Nikt nie jest więc bezpieczny i nie ma takiego miejsca na świecie, by człowiek mógł się ukryć...

 

Na okładce książki widnieje napis: "Najpoważniejszy konkurent Stephena Kinga". Cóż mogę powiedzieć? Mistrz nie ma się czego obawiać... Bo choć "Apokalipsa" Koontza to świetna rozrywka,  wiele jeszcze autorowi brakuje do Mistrza. 

„Interesująca książka może zostać wyrzeźbiona z surowego języka jedynie za pomocą wątpliwości ostrych jak dłuto.”

Styl Koontza działał mi na nerwy. "Przemetaforyzowano" niemalże każde zdanie. Przykład? Zamiast "dreszcz przebiegł jej po plecach" mamy "dreszcz pokonał kolejne stopnie jej kręgosłupa". Zamiast "bała się" mamy "strach ogarnął całe jej ciało". Tego typu zabiegi są, owszem, potrzebne i ubarwiają powieść, przez co język nie jest banalny, a okraszony odrobiną finezji. Jednak u Koontza niemalże każde zdanie jest takie! Metafory, dziwaczne porównania i zawiły język sprawiają, że książkę czyta się nieco dłużej (trzeba czytać niektóre zdania kilka razy, by zrozumieć ich treść). Gdzie panu Koontz do Kinga? King pisze prosto, dzięki czemu nawet 1000-stronicowe powieści czyta się łatwo i szybko. Metafory u Kinga są przyprawą, nie całym daniem; szczypta wystarczy. Koontz przesadził.

 

Podobały mi się zaś liczne odniesienia do innych autorów (Wells, TS Elliot, Yeats, Lovecraft, Poe, Henry James), a i odnalazłam małe odniesienie do samego Kinga (albo po prostu jestem przewrażliwiona), mianowicie Chestnut Lane - czy nie Chestnut Hill pojawia się u Mistrza? ;)

Mamy tutaj wszystko, co kojarzy się (mi, laikowi) z fantastyką. Mamy - jak już pisałam - upiory, statek-matkę, wciąganie ludzi przez sufit, przejmowanie ciał, zombiaków, gadające głowy, ludzi bez twarzy i ludzi z twarzami na rękach, wyjątkowo inteligentne psy i silnie oznaczone dobro. Historia kończy się... nie powiem, jak, ale satysfakcjonująco. Pojawia się zaduma - czy to rzeczywiście sprawka UFO, czy Szatana?

 

Podsumowując, moja pierwsza przygoda z literaturą fantastyczną i z dziełami Koontza zakończyła się sukcesem. Książka, pomimo kilku wad, jest fajnie napisana, wciągająca i trzymająca w napięciu. Zachęciła mnie do tego, by poznać "Wojnę światów" Wells'a, powieść napisaną ponad sto lat temu, a której ekranizacja była taka sobie. Ale skoro od tego zaczęła się fantastyka, należałoby ją poznać.

 

„Wyobraźnia ludzka to prawdopodobnie coś najbardziej elastycznego we wszechświecie, zdolnego objąć miliony planów i marzeń, przez wieki budujących współczesną cywilizację, żywić niekończące się wątpliwości, towarzyszące każdemu ludzkiemu przedsięwzięciu, oraz tworzyć zastępy upiorów, dręczących każde ludzkie serce.”

Paulina Król


 

Tytuł: Apokalipsa

Tytył org. The Taking

Autor: Dean Koontz

Ilość stron: 352

Wydawnictwo: Albatros 2006