Powieści o
kelnerce-telepatce Sookie Stackhouse to wspaniałe historie z amerykańskiego Południa
zaludnionego barwnymi postaciami: ludźmi, czarownicami, wróżkami, wampirami,
wilkołakami i zmiennokształtnymi. Niektóre z nich to istoty dobre, wiele jednak nastaje
na życie innych, zarówno w nocy, jak i w dzień.
Definitywnie Martwy ukazuje się 26 stycznia w Wydawnictwie Mag
Sookie nie posiada zbyt dużej rodziny, ze smutkiem więc przyjęła wiadomość o
śmierci jednej z najbliższych krewnych. Dodatkowo, zaskoczyła ją nowina, że kuzynka
Hadley, bliska faworyta wampirzej królowej z Nowego Orleanu, również stała się
wampirzycą, toteż właściwie... już wcześniej w zasadzie nie żyła. Teraz jednak
Hadley umarła śmiercią ostateczną i nieodwracalną, pozostawiwszy w spadku wszystkie
swoje dobra właśnie Sookie. Sookie jedzie do wampirzej stolicy odebrać dziedzictwo i
natychmiast naraża się na niebezpieczeństwo. Ktoś najwyraźniej nie chce, by zbyt
dokładnie drążyła przeszłość kuzynki, a wśród otrzymanych rzeczy
najprawdopodobniej znajduje się coś, czego wszyscy szukają. Sookie zatem znów jest w
niebezpieczeństwie - tym razem zagrażają jej nie tylko wampiry, lecz także wilkołaki,
które widocznie zapomniały, że dziewczynę mianowano przyjaciółką stada. Sookie musi
walczyć o życie...
Rozdział pierwszy
Uwiesiłam się na ramieniu jednego z
najprzystojniejszych mężczyzn, jakich spotkałam w życiu, a on patrzył mi w oczy.
- Pomyśl o... - szepnęłam. -
Pomyśl o Bradzie Pitcie.
Ciemne oczy wciąż wpatrywały się we
mnie bez szczególnego zainteresowania.
No cóż, chyba wybrałam kiepski
przykład.
Przypomniałam sobie najnowszego kochanka
Claude'a, wykidajłę z klubu ze striptizem.
- Pomyśl o Charlesie Bronsonie -
zasugerowałam. - Albo, hmm, o Edwardzie Jamesie Olmosie.
Za swoje wysiłki otrzymałam nagrodę w
postaci błysku w oczach ocienionych długimi rzęsami.
Można by pomyśleć, że za chwilę Claude
podciągnie moją długą, szeleszczącą spódnicę, zerwie ze mnie obcisłą
wydekoltowaną bluzeczkę i zniewoli mnie tak gwałtownie, że aż zacznę błagać o
litość. Niestety - dla mnie i dla wszystkich innych mieszkanek Luizjany - Claude nie
gustował w przedstawicielkach naszej płci. Biuściasta blondynka nie nadawała się na
jego ideał; jego podniecali faceci - twardzi, szorstcy, ponurzy, nieogoleni.
- Mario-Star, podejdź tam i odgarnij
dziewczynie włosy - polecił zza aparatu Alfred Cumberland.
Fotograf był przysadzistym czarnoskórym
mężczyzną o siwiejących włosach i wąsiku. Maria-Star Cooper szybko zbliżyła się
do mnie i poprawiła zbłąkany splot moich długich jasnych włosów. Stałam odchylona
do tyłu, wsparta na prawym ramieniu Claude'a, niewidoczną (przynajmniej dla obiektywu)
lewą ręką rozpaczliwie ściskałam połę jego czarnego surduta, prawe ramię
podniosłam i oparłam lekko na jego lewym ramieniu. On objął mnie lewą ręką w talii.
Sądzę, że poza ta miała sugerować, że Claude właśnie delikatnie opuszcza mnie na
ziemię i za moment zacznie pieścić.
Mój towarzysz miał na sobie czarny surdut
i czarne pumpy do kolan, białe rajstopy i staroświecką białą koszulę. Ja byłam
ubrana w długą niebieską, dwuczęściową sukienkę z falbaniastą spódnicą i halką.
Jak wspomniałam, górę sukienki stanowiła skąpa bluzeczka z krótkimi rękawami.
Cieszyłam się, że w atelier jest stosunkowo ciepło. A światło dużej lampy (która
przypominała mi antenę satelitarną) nie było na szczęście tak ostre, jak się
obawiałam.
Al Cumberland robił zdjęcia, ale zapał
Claude'a słabł. Ze wszystkich sił starałam się podsycić w nim ogień. Moje życie
intymne od kilku tygodni to był, że tak powiem, "teren jałowy", więc aż
się paliłam do podsycania. Właściwie, byłam nawet gotowa zapłonąć.
Maria-Star, dziewczyna o pięknej, lekko
opalonej karnacji i ciemnych lokach, czekała z walizeczką pełną produktów do
makijażu oraz szczotkami i grzebieniami. W każdej chwili mogła dokonać ostatnich
poprawek. Kiedy Claude i ja przybyliśmy do atelier, ze zdumieniem rozpoznałam młodą
asystentkę fotografa. Nie widziałam Marii-Star od kilku tygodni, czyli od dnia, w
którym Shreveport wybrało nowego przywódcę stada. Tamtego dnia nie miałam zresztą
zbyt wielu okazji dobrze jej się przyjrzeć, ponieważ całą uwagę skupiałam na
przerażającej i krwawej rywalizacji. Dziś jedynie "stałam i pachniałam",
toteż mogłam całkowicie skupić się na swoim otoczeniu i dostrzegłam, że Maria-Star
zupełnie wydobrzała po wypadku samochodowym, który zdarzył się w styczniu. Tak,
wilkołaki się prędko regenerują.
Dziewczyna również mnie rozpoznała, a
gdy odwzajemniła uśmiech, poczułam ulgę. Moje stosunki ze stadem ze Shreveport są,
można by rzec, niejasne. Nie do końca dobrowolnie i dość przypadkowo związałam
bowiem swój los z pechowcem, który przegrał rywalizację o fotel przywódcy stada. Z
kolei syn nieszczęsnego przegranego, Alcide Herveaux, którego uważałam wcześniej za
więcej niż przyjaciela, uznał, że w trakcie wyborów straszliwie go zawiodłam. Nowy
przywódca stada, Patrick Furnan, doskonale wiedział o moich powiązaniach z rodziną
Herveaux. Maria-Star zaskoczyła mnie teraz, gdyż podczas zapinania mojego kostiumu i
czesania mnie rozpoczęła miłą pogawędkę. Nałożyła mi przy okazji na twarz
grubszą warstwę fluidu, niż miałam kiedykolwiek dotąd, ale kiedy spojrzałam w
lustro, od razu jej podziękowałam. Wyglądałam świetnie, chociaż nie przypominałam
Sookie Stackhouse.
Gdyby Claude nie był gejem, może i na nim
zrobiłabym wrażenie. Claude to brat mojej przyjaciółki Claudine i czasem wykonuje
striptiz na wieczorkach panieńskich w klubie "Hooligans", który obecnie do
niego należy. Jeśli chodzi o wygląd, Claude jest po prostu "apetyczny" -
ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, faliste czarne włosy, wielkie oczy, idealny nos i usta
dokładnie tak pełne, jak być powinny. Nosi długie włosy, by zasłonić uszy.
Wprawdzie, odkąd poddał się operacji plastycznej, przestały być spiczaste i
wyglądają jak zwykłe, ludzkie, jednakże specjaliści od spraw nadnaturalnych, widząc
ślady chirurgicznej interwencji, poznają właśnie po uszach, że mają do czynienia z
wróżką. Nie określam tym terminem orientacji seksualnej Claude'a. Rozumiem to słowo
dosłownie - tak, Claude jest wróżem.
- Teraz włącz wiatrownicę -
poinstruował Al Marię-Star, a ona włączyła wielki wentylator.
Poczułam się tak, jak gdybyśmy stali na
pokładzie statku podczas sztormu. Wiatr szarpał moje blond włosy, lecz kitka na plecach
Claude'a pozostała nieruchoma. Po kilku kolejnych zdjęciach uwieczniających ten moment
Maria-Star rozpuściła mojemu towarzyszowi włosy i sczesała na jedno ramię, dzięki
czemu - obnażając drugie - można było utrwalić jego doskonały profil.
- Cudownie - ocenił Al i pstryknął
kilka kolejnych fotek.
Maria-Star poruszyła parę razy
wiatrownicą, żeby huragan wiał na nas z różnych stron. W końcu fotograf pozwolił mi
się wyprostować. Przeciągnęłam się z wdzięcznością.
- Mam nadzieję, że nie stałam się
zbyt dużym ciężarem dla twojego ramienia - szepnęłam Claude'owi, który znowu
kompletnie zobojętniał.
- Nie, wszystko w porządku - odparł.
- Macie tu jakiś sok owocowy? - spytał Marię-Star.
Claude nie widzi sensu w prowadzeniu
rozmów towarzyskich.
Ładna wilkołaczyca wskazała na małą
lodówkę w rogu atelier.
- Kubki stoją na lodówce -
poinformowała Claude'a.
Kiedy przechodził, powiodła za nim
spojrzeniem i westchnęła. Kobiety często tak reagują po daremnych próbach nawiązania
z Claude'em jakiegokolwiek kontaktu. Westchnienia są wymowne i mówią: "Jaka
szkoda!".
Maria-Star zerknęła na swojego szefa, a
gdy się upewniła, że Al nadal z przejęciem manipuluje przy sprzęcie, posłała mi
promienny uśmiech. Chociaż jest wilkołaczycą, co oznacza, że z trudem przychodzi mi
czytanie w jej myślach, na pewno pragnęła mi coś powiedzieć, tyle że... nie była
pewna, jak to zniosę.
Telepatia to nic zabawnego. Wiedza, co inni
o nas myślą, często sprawia ból. W dodatku takie umiejętności niemal całkowicie
uniemożliwiają telepatce bliższe kontakty z "normalnymi" facetami.
Zastanówcie się nad szczegółami, a zrozumiecie. (I pamiętajcie, że będę
wiedziała, co pomyśleliście...).
- Alcide'owi jest ciężko, odkąd
jego tatko został pokonany - powiedziała Maria-Star czułym tonem, starając się
mówić cicho.
Claude pił sok, a równocześnie bacznie
przyglądał się sobie w lustrze. Ktoś zadzwonił na komórkę Ala Cumberlanda i
fotograf oddalił się do biura, by porozmawiać na osobności.
- Bez wątpienia - odparłam. Rywal
Jacksona Herveaux zabił pokonanego, a Alcide na pewno bardzo przeżył śmierć ojca. -
Wysłałam notkę kondolencyjną do ASPCA, a oni powiadomili jego i Janice - dodałam.
(Janice była młodszą siostrą Alcide'a i
z tej racji nie urodziła się wilkołaczycą. Zastanawiałam się, jak brat wyjaśnił
jej śmierć ojca).
Jako potwierdzenie otrzymałam drukowane
podziękowanie, całkowicie bezosobowe, takie jakie wysyłają domy pogrzebowe.
- No cóż... - bąknęła Maria-Star.
Najwyraźniej nie mogła wydukać tego, co
chciała mi powiedzieć, jak gdyby coś utkwiło jej w gardle i nie potrafiła tego
wypluć. Skupiłam się na jej umyśle i już mniej więcej wiedziałam, w czym tkwi
problem. Poczułam ukłucie bólu, lecz zapanowałam nad sobą. Duma nie pozwalała mi na
żal. Miałam wprawę - przecież już jako małe dziecko musiałam się nauczyć panować
nad emocjami.
Odruchowo wzięłam album z pracami Alfreda
i zaczęłam go przeglądać, lecz niemal nie widziałam fotografii młodych par,
uczestników bar micw, pierwszych komunii czy srebrnych wesel. Ostatecznie więc
zamknęłam album i odłożyłam go. Usiłowałam przybrać niedbały wyraz twarzy, nie
sądzę jednak, by mi się to udało.
- Wiesz, że Alcide i ja nigdy
właściwie nie byliśmy parą - oznajmiłam w końcu z szerokim uśmiechem, prawie
identycznym jak ten Marii-Star.
Może miałam nadzieję, że mnie i jego
połączy coś więcej, lecz, szczerze mówiąc, małe były na to szanse. Stale nam coś
przeszkadzało.
Dziewczyna wybałuszyła oczy. Jej były
jaśniejsze i miały intensywniejszą barwę niż oczy Claude'a. Dostrzegłam w nich
respekt. A może strach?
- Słyszałam, że potrafisz czytać w
myślach - jęknęła. - Ale trudno mi było w to uwierzyć.
- Taaak - odburknęłam ze znużeniem.
- No cóż, cieszę się, że spotykasz się z Alcide'em, i nie mam prawa sprzeciwiać
się waszemu związkowi. Poza tym, wcale się nie sprzeciwiam...
Moja odpowiedź wyszła dość pokrętnie
(zresztą nie była całkowicie zgodna z prawdą), sądzę jednak, że Maria-Star pojęła
moje intencje - wiedziała, że pragnę ratować twarz.
Ponieważ Alcide nie dawał znaku życia
podczas tych kilku tygodni, które upłynęły od śmierci jego ojca, wiedziałam, że
stłumił w sobie wszelkie uczucia, jakie być może kiedykolwiek do mnie żywił. Dlatego
dzisiejsza informacja oczywiście sprawiła mi przykrość, lecz nie stanowiła dla mnie
jakiegoś straszliwego ciosu. Realnie rzecz biorąc, nie mogłam spodziewać się niczego
innego po Alcidzie. Chociaż... Cholera jasna, naprawdę go lubiłam, a kobietę zawsze
boli, gdy się dowie, z jaką łatwością mężczyzna znalazł sobie na jej miejsce
inną. Zwłaszcza że tuż przed śmiercią ojca Alcide wprost mi zaproponował, żebyśmy
razem zamieszkali. A teraz żył z tą młodą wilkołaczycą. Może nawet planował mieć
z nią małe wilczki.
Przerwałam ten ciąg myślowy. Powinnam
się wstydzić! Nie ma sensu być wredną suką. (Hmm, po zastanowieniu uzmysłowiłam
sobie, że na przykład Maria-Star faktycznie zmienia się w suczkę w trakcie co najmniej
trzech nocy w miesiącu).
Och, teraz zawstydziłam się podwójnie.
- Mam nadzieję, że będziecie bardzo
szczęśliwi - bąknęłam.
Dziewczyna bez słowa wręczyła mi kolejny
album, zatytułowany po prostu "OCZY". Kiedy go otworzyłam, uświadomiłam
sobie, że mam przed sobą zdjęcia istot nadnaturalnych. Oglądałam fotografie
ceremonii, jakich nigdy nie zobaczą istoty ludzkie... Na jednej wampirza para ubrana w
wyszukany kostium pozowała przed gigantycznym staroegipskim krzyżem; inna uwieczniła
młodego mężczyznę w momencie przemiany w niedźwiedzia, przypuszczalnie pierwszej w
życiu; było też ujęcie wilkołaczego stada, którego wszyscy członkowie przybrali
akurat wilcze kształty. Al Cumberland - fotograf istot niesamowitych! Nic dziwnego, że
właśnie jego Claude wybrał na twórcę portfolio, które miało wróżowi zapewnić
karierę bohatera okładek romansów.
- Następne ujęcie! - zawołał Al,
kiedy wybiegł z biura, zamykając klapkę telefonu. - Mario-Star, właśnie otrzymaliśmy
zlecenie na podwójny ślub w okolicy panny Stackhouse.
Zastanowiłam się, kto go wynajął -
istoty ludzkie czy nadnaturalne - uznałam jednak, że takie pytanie byłoby niegrzeczne.
Claude i ja staliśmy znowu blisko siebie,
w pozie dość intymnej. Stosując się do poleceń Ala, uniosłam rąbek spódnicy, by
pokazać kolana. W epoce, do której należała moja sukienka, kobiety prawdopodobnie nie
były opalone ani nie goliły łydek, a ja mam skórę brązową i gładką jak pupa
niemowlęcia. Ale co za różnica! Prawdopodobnie wówczas faceci nie chodzili także w
rozpiętych koszulach.
- Podnieś nogę tak, jak byś
zamierzała ją oprzeć na jego udzie - polecił mi Alfred. - No, Claude, masz teraz
szansę błysnąć talentem. Zrób minę sugerującą, że zaraz ściągniesz portki.
Niech czytelniczki, patrząc na ciebie, dostaną zadyszki!
Claude chciał wykorzystać portfolio ze
zdjęciami podczas organizowanego corocznie przez czasopismo "Romantic Times"
konkursu na Mistera Romansu.
Kiedy Claude po raz pierwszy opowiadał o
swoich ambicjach Alowi (wywnioskowałam, że spotkali się na jakimś przyjęciu),
fotograf doradził mu rzekomo zdjęcia z kobietą o typie bohaterek okładek romansów.
Dodał wprost, że jego urodę bruneta najlepiej podkreśli niebieskooka blondynka. A ja
przypadkiem jestem jedyną piersiastą blondyną, jaką zna Claude. I jedyną dziewczyną
chętną mu pomóc za darmo. Zna oczywiście striptizerki skłonne wziąć wraz z nim
udział w takiej sesji, ale każda z nich bez wątpienia oczekiwałaby zapłaty. Claude -
ze zwykłym dla siebie brakiem taktu - wyznał mi to wszystko po drodze do atelier
fotografa. Uważałam, że mógł zatrzymać te szczegóły dla siebie, dzięki czemu
miałabym poczucie, że po prostu pomagam bratu przyjaciółki, najwyraźniej jednak
musiał się ze mną podzielić detalami.
- No dobra, Claude, teraz zdejmij
koszulę! - zawołał Alfred.
Claude był przyzwyczajony do próśb o
zdjęcie ubrania. Miał szeroką, bezwłosą klatkę piersiową o imponującej
muskulaturze, toteż bez koszuli wyglądał naprawdę bardzo przyjemnie. Pozostałam
jednak obojętna na jego wdzięki. Może zaczęłam się już na nie uodparniać?
- Spódnica, noga - przypomniał mi
Alfred, a ja wmówiłam sobie, że jestem w pracy.
Al i Maria-Star byli oczywiście
zawodowcami, toteż nie reagowali emocjonalnie, a nikt chyba nie jest chłodniejszy od
Claude'a. Ja jednak nie jestem przyzwyczajona do podciągania spódnicy na oczach innych
osób, toteż czułam się dość dziwnie. Chociaż obnażam nogi, gdy noszę szorty i
nigdy się w takich sytuacjach nie rumienię, podciąganie długiej spódnicy wydało mi
się jakoś bardziej erotyczne. Zacisnęłam jednak zęby i szarpałam materiał płynnymi
ruchami, by dół spódnicy unosił się równomiernie.
- Panno Stackhouse, musi pani
postępować w taki sposób, jakby to sprawiało pani przyjemność - wytknął mi Al.
Patrzył na mnie zza obiektywu, marszcząc
ze smutkiem czoło.
Starałam się nie stroić fochów.
Obiecałam przecież Claude'owi, że wyświadczę mu tę drobną przysługę, a przysługi
powinno się wyświadczać z ochotą. Uniosłam nogę, aż udo znalazło się w pozycji
równoległej do podłogi, i wycelowałam bosymi palcami nóg w dół, ruchem, który
uważałam za pełen gracji. Położyłam obie ręce na nagich barkach Claude'a i
przyglądałam mu się. Jego skóra wydawała się ciepła i gładka pod moją dłonią,
choć kontakt z nią bynajmniej nie zadziałał na mnie podniecająco.
- Wyglądasz na znudzoną, panno
Stackhouse! - upomniał mnie Alfred. - Masz patrzeć tak, jak byś chciała natychmiast
zaciągnąć go do łóżka. Mario-Star, spraw, żeby wyglądała bardziej... bardziej...
Wilkołaczyca pośpiesznie pociągnęła w
dół moje krótkie bufiaste rękawki. Szarpnęła je z nieco zbyt dużym entuzjazmem,
toteż cieszyłam się, że gorset jest obcisły i nie mam biustu na wierzchu.
Fakt, że Claude mógł sobie wyglądać
nie wiem jak pięknie i chodzić goły przez cały dzień, a ja i tak bym go nie chciała.
Był gburowaty i miał kiepskie maniery. Nawet jako facet hetero nie byłby w moim guście
- odkryłabym to bez wątpienia już po dziesięciu minutach rozmowy.
Z tego też względu, tak jak Claude
wcześniej, musiałam uciec się do wyobraźni.
Pomyślałam o wampirze Billu, moim
pierwszym kochanku (w każdym możliwym znaczeniu tego słowa). Jednakże zamiast
pożądania poczułam gniew. Bill spotykał się z inną kobietą, i to już od kilku
tygodni.
No dobrze, a co z Erikiem, szefem Billa,
niegdysiejszym wikingiem? Wampir Eric mieszkał ze mną i sypiał przez kilka dni w
styczniu. Nie, nie, Eric kojarzył mi się raczej z zagrożeniem. Był niebezpieczny,
ponieważ znał sekret, który pragnęłam zachować w ukryciu do końca swoich dni.
Wcześniej, ponieważ podczas pobytu w moim domu cierpiał na amnezję, nie zdawał sobie
sprawy, że brał udział w całej sprawie.
Przemknęło mi przez głowę kilka innych
męskich twarzy, na przykład oblicze mojego szefa, Sama, właściciela baru "U
Merlotte'a". Nie, nie należy wyobrażać sobie własnego pracodawcy nago. Po prostu
nie wypada! Okej, Alcide Herveaux? Nie, nie, nic z tego, szczególnie że przebywałam
właśnie w towarzystwie jego aktualnej dziewczyny... Hmm, skończyły mi się pomysły i
musiałam odwołać się do moich starych ulubionych bohaterów fikcyjnych.
Niestety, gwiazdy filmowe wydawały się
mdłe na tle świata istot nadnaturalnych, w którym żyłam teraz, czyli od chwili, kiedy
do baru "U Merlotte'a" wszedł Bill Compton. Ostatnie stosunkowo erotyczne
przeżycie, o którym mogłabym wspomnieć, dziwna rzecz, łączyło się z mężczyzną
liżącym moją krwawiącą nogę. Było to... intrygujące i dogłębnie mnie poruszyło
nawet w tamtych okropnych okolicznościach. Przypomniałam sobie łysą głowę Quinna,
która poruszała się, gdy olbrzym oczyszczał językiem moje zadrapanie w sposób
bardzo... osobisty. Pamiętałam dotyk jego dużych, ciepłych palców na nodze...
- O to chodziło - ucieszył się
Alfred i zaczął nas fotografować.
Claude położył rękę na moim obnażonym
udzie i pewnie wyczuł, że moje mięśnie zaczynają drżeć z powodu wysiłku, jaki
stanowiło utrzymanie tej pozycji. Zatem znowu jakiś mężczyzna trzymał mnie za nogę.
Ponieważ Claude wyczuł drżenie, chwycił moje udo mocniej, żebym miała wsparcie.
Pomógł mi znacząco, lecz nadal ani trochę mnie nie podniecił.
- Teraz kilka ujęć łóżkowych -
powiedział Al, akurat kiedy zdecydowałam, że nie zniosę tej farsy ani chwili dłużej.
- Nie - odrzekliśmy chórem ja i
Claude.
- Ale powinieneś mieć takie zdjęcia
- upierał się fotograf. - Nie musicie się rozbierać, wiecie. Nie robię fotek
pornograficznych. Żona by mnie zabiła. Położycie się tylko na łóżku w tych
strojach. Claude oprze głowę na łokciu i będzie patrzył na panią z góry, panno
Stackhouse.
- Nie - odparłam stanowczo. - Niech
pan lepiej zrobi mu kilka zdjęć, jak stoi sam w wodzie. Będą skuteczniejsze.
W narożniku znajdował się sztuczny staw,
więc ujęcia Claude'a, któremu po obnażonym torsie będzie ściekała woda, na pewno
wydadzą się niesamowicie czarujące kobietom (a raczej każdej kobiecie, która nie
spotkała wróża w rzeczywistości).
- Podoba ci się ten pomysł, Claude?
- spytał Al.
Claude, jak każdy narcyz, natychmiast się
zgodził.
- Sądzę, że byłoby świetnie, Al -
odparł, panując nad tonem, by nie brzmiał zbyt entuzjastycznie.
Ruszyłam do przebieralni, aż się paląc
do zrzucenia kostiumu i powrotu do zwykłych dżinsów. Rozejrzałam się, szukając
wzrokiem zegara. Miałam być w pracy o siedemnastej trzydzieści, a musiałam jeszcze
pojechać do Bon Temps po strój kelnerki i dopiero stamtąd do "Merlotte'a".
- Dzięki, Sookie! - zawołał Claude.
- W porządku, Claude. Życzę ci
wielu kontraktów.
Ale on już podziwiał siebie w lustrze.
Maria-Star zobaczyła, że wychodzę.
- Do widzenia, Sookie. Miło było
cię znowu zobaczyć.
- Mnie ciebie również - skłamałam.
Mimo że jej umysł był dla mnie
niedostępny, a myśli jakby zasłonięte czerwonawą mgiełką, wiedziałam, że
dziewczyna dziwi mi się i zupełnie nie potrafi zrozumieć, dlaczego zrezygnowałam z
Alcide'a. Alcide jest przecież na swój surowy sposób niezwykle przystojny, a poza tym
jest zajmującym towarzyszem i zdecydowanie heteroseksualnym, gorącokrwistym
mężczyzną. Na dodatek obecnie posiada własną firmę geodezyjną i jest człowiekiem
zamożnym.
Odpowiedź przyszła mi do głowy od razu,
toteż zadałam pytanie, nim się zastanowiłam.
- Czy nadal ktoś szuka Debbie Pelt?
Poczułam się jak masochistka dłubiąca
czymś ostrym w bolącym zębie. Debbie przez kilka lat była dziewczyną Alcide'a, z
którą to się rozstawał, to znów schodził. Debbie była, hmm, osobą dziwną.
- Nie ci sami ludzie - odparła
Maria-Star. Jej twarz spochmurniała. Maria-Star nie lubiła Debbie ani trochę bardziej
niż ja, chociaż niewątpliwie z innych powodów. - Detektywi, których wynajęli
Peltowie, dali za wygraną i powiedzieli, że nie chcą dłużej naciągać rodziny na
koszty, więc rezygnują ze zlecenia. Tak w każdym razie słyszałam. Ludzie z policji
niby nie powiedzieli tego wprost, lecz było jasne, że i oni zabrnęli w ślepą
uliczkę. Spotkałam Peltów tylko raz, tuż po zniknięciu Debbie, gdy przyjechali do
Shreveport. To para dość... dzika. - Gwałtownie zamrugałam, myśląc, że takie
stwierdzenie padające z ust wilkołaczycy brzmi naprawdę drastycznie. - Najgorsza jest
Sandra, ich córka - ciągnęła Maria-Star. - Ma prawdziwego fioła na punkcie siostry i
właśnie przez wzgląd na nią rodzice ciągle szukają Debbie i radzą się różnych
osób, także tych, których metody działania są zdecydowanie niekonwencjonalne.
Osobiście uważam, że Debbie została porwana. Albo popełniła samobójstwo. Przecież
kiedy Alcide wyrzekł się jej, straciła dobre imię...
- Może i tak - mruknęłam, ale bez
przekonania.
- Jemu jest lepiej bez niej. Mam
nadzieję, że Debbie nigdy się nie znajdzie - oświadczyła twardo. Myślałam tak samo,
tyle że, w przeciwieństwie do Marii-Star, dokładnie wiedziałam, co przydarzyło się
Debbie Pelt. Sprawa Debbie rozdzieliła nas, mnie i przystojnego Herveaux. - Żywię
szczerą nadzieję - dodała patetycznie wilkołaczyca - że Alcide nigdy więcej już jej
nie zobaczy.
Jej ładna twarz spochmurniała, oczy
błysnęły dziko, sugerując skrywaną pod łagodnym obliczem prawdziwą naturę
dziewczyny.
A zatem, chociaż Alcide spotykał się z
Marią-Star, najwyraźniej wcale się jej nie zwierzał. Wiedział przecież, że nigdy
więcej nie zobaczy ponownie Debbie Pelt. I wiedział, że nie zobaczy jej z mojej winy,
prawda?
Bo przecież to ja ją zastrzeliłam.
W zasadzie nie miałam wyrzutów sumienia,
lecz nie zapomniałam też o własnym uczynku. Nie jest możliwe zabicie kogoś i
pozostawanie przez to doświadczenie nieporuszonym. Nie ma mowy! Konsekwencje takiego
czynu zmienią życie każdego.
***
Do baru weszło dwóch księży.
Brzmi to jak początek miliona dowcipów.
Ale tym duchownym nie towarzyszył kangur, a w barze nie siedzieli również ani rabin,
ani głupiutka blondynka. Znam wiele blondynek, jednego jedynego kangura oglądałam raz,
kiedyś w ogrodzie zoologicznym, a rabina nie spotkałam nigdy. Tych dwóch księży
jednakże widywałam wcześniej wiele razy. Umawiali się na kolację w
"Merlotcie" mniej więcej raz na dwa tygodnie.
Ojciec Dan Riordan, gładko ogolony i
rumiany, był księdzem katolickim, który przyjeżdżał do małego kościoła w Bon
Temps co tydzień w sobotę, żeby odprawić mszę. Z kolei ojciec Kempton Littrell, blady
i brodaty, był duchownym episkopalnym, który co dwa tygodnie celebrował nabożeństwo w
maleńkim kościółku w Clarice.
- Witaj, Sookie - zagaił ojciec
Riordan.
Był Irlandczykiem, prawdziwym, z
urodzenia, a nie tylko z pochodzenia. Uwielbiałam słuchać, jak mówi z wyspiarskim
akcentem. Nosił grube okulary w czarnych oprawkach i był po czterdziestce.
- Dobry wieczór, ojcze. Witam, ojcze
Littrell. Co mogę podać?
- Ja poproszę szkocką z lodem, panno
Sookie. A ty, Kempton?
- Och, wezmę piwo. I proszę mi
przynieść talerz polędwiczek z kurczaka.
Episkopalny ksiądz nosił okulary w
złoconych oprawkach i choć młodszy od ojca Riordana, był człowiekiem nastawionym do
świata bardzo konserwatywnie.
- Jasne.
Uśmiechnęłam się do nich obu. Jako że
potrafiłam czytać im w myślach, wiedziałam, że są naprawdę dobrymi ludźmi i ta
myśl mnie uszczęśliwiała. Zażenowałoby mnie odkrycie, że nie są lepsi niż my i
nawet nie starają się poprawić.
Ponieważ na dworze panowały już
całkowite ciemności, nie zaskoczył mnie widok wchodzącego Billa Comptona. Nie
mogłabym powiedzieć tego samego o reakcji księży. Bądźmy szczerzy, Kościoły
Ameryki w ogóle sobie nie poradziły z istnieniem wampirów. Określenie działań
duchownych epitetem "bezładny" byłoby straszliwym niedomówieniem. W Kościele
katolickim właśnie debatowano nad tym problemem, zastanawiając się, czy uznać
oficjalnie wszystkie wampiry za istoty diabelskie i wykląć je, czy może raczej
przyjąć do "owczarni" jako potencjalnych konwertytów. Kościół episkopalny
głosował przeciwko kandydaturom wampirów na duchownych, chociaż pozwalano nieumarłym
przyjmować komunię (mimo że spora część laikatu twierdziła, że opłatek po prostu
wyparowuje z martwych ciał; niestety, większość osób nie rozumiała, jak to
możliwe).
Obaj księża obserwowali z
nieszczęśliwymi minami, jak Bill szybko cmoka mnie w policzek, po czym sadowi się przy
ulubionym stoliku. Compton ledwie na nich spojrzał, rozłożył gazetę i zaczął
czytać. Zawsze w takich momentach wyglądał tak poważnie, jak gdyby studiował strony
ekonomiczne albo wiadomości z Iraku, ja jednak doskonale wiedziałam, że czyta najpierw
rubryki z poradami, a potem komiksy, mimo że często nie pojmował żartów.
Bill był sam, co stanowiło przyjemną
odmianę, zwykle bowiem przyprowadzał uroczą Selah Pumphrey. Nie znosiłam jej. Jako że
Bill był moją pierwszą miłością i moim pierwszym kochankiem, tak naprawdę chyba
nigdy nie uznałam naszego związku za zakończony. Może i on tego nie chciał...
Odnosiłam wrażenie, że na każdą randkę ciągnie Selah do "Merlotte'a".
Mogłabym rzec, że stale ostentacyjnie mi tę dziewczynę pokazuje. Chyba tak nie
postępuje mężczyzna, którego całkowicie przestała interesować ekskochanka, prawda?
Bez pytania o preferencje zaniosłam mu
ulubiony napój, Czystą Krew grupy O. Postawiłam starannie przed nim na serwetce
szklankę i odwróciłam się, zamierzając odejść, kiedy chłodna ręka dotknęła
mojego ramienia. Dotyk Billa zawsze wstrząsa mną do głębi i może nigdy nie
przestanie. Bill zawsze dawał mi jasno do zrozumienia, że niezwykle go podniecam, a ja -
kiedy uznał mnie za dziewczynę atrakcyjną - mogłam po latach posuchy, bez związku i
seksu, wreszcie unieść dumnie głowę. Inni mężczyźni również zaczęli mi wówczas
okazywać większe zainteresowanie. Obecnie wiedziałam, dlaczego ludzie myślą tak dużo
o seksie; Bill nieźle mnie wyszkolił.
- Sookie, zostań na moment.
Spojrzałam mu w oczy, które na tle jego
bladej twarzy wydawały się niemal czarne. Włosy Billa są kasztanowe. I lśniące. Jest
szczupły, lecz barczysty; ramiona ma umięśnione, jak przystało na farmera, którym
niegdyś był.
- Jak się miewasz?
- Świetnie - odparłam, usiłując
zapanować nad zdumieniem.
Bill nieczęsto zamieniał ze mną choćby
kilka słów. Zresztą, pogawędki towarzyskie w ogóle nie należały do jego mocnych
punktów. Nawet gdy byliśmy parą, nie mogłabym go nazwać człowiekiem gadatliwym. I,
mimo że był wampirem, był też pracoholikiem, a w pewnym momencie przemienił się w
maniaka komputerowego.
- U ciebie wszystko dobrze?
- Tak. Kiedy jedziesz do Nowego
Orleanu po spadek?
Teraz naprawdę przeżyłam wstrząs. (Tak,
to możliwe, nie potrafię bowiem czytać wampirom w myślach. Dlatego zresztą tak bardzo
ich lubię. Cudownie przebywa mi się w towarzystwie osób, które pozostają dla mnie
absolutną tajemnicą). Prawie sześć tygodni temu, w Nowym Orleanie zamordowano moją
kuzynkę Hadley, a Bill towarzyszył mi akurat wtedy, gdy przybył wysłannik królowej
Luizjany i powiadomił mnie o tym fakcie oraz powiedział... że zamierzają poddać
mordercę pod mój osąd.
- Chyba pojadę do jej mieszkania
przejrzeć rzeczy w przyszłym miesiącu albo w następnym. Nie rozmawiałam jeszcze z
Samem o urlopie.
- Przykro mi, że straciłaś
kuzynkę. Opłakujesz ją?
Nie widziałam Hadley od lat i w ogóle nie
miałam pojęcia, że stała się wampirzycą. Ponieważ jednak miałam naprawdę niewielu
żyjących krewnych, nie chciałam tracić ani jednej bliskiej osoby.
- Trochę - bąknęłam.
- Więc nie wiesz, kiedy pojedziesz?
- Jeszcze nie zdecydowałam.
Pamiętasz jej prawnika, pana Cataliadesa? Twierdził, że powiadomi mnie, kiedy nastąpi
odczytanie testamentu. Obiecał, że apartament pozostanie nietknięty, a kiedy zapewnia
nas o tym adwokat królowej, trzeba mu wierzyć. Tyle że, prawdę mówiąc, nie jestem
szczególnie zainteresowana.
- Kiedy wybierzesz się do Nowego
Orleanu, mógłbym pojechać z tobą, o ile nie przeszkadzałoby ci moje towarzystwo w
podróży.
- Ojejku - mruknęłam jedynie z
odrobiną sarkazmu. - I Selah nie będzie miała nic przeciwko temu? A może ją także
zamierzasz zabrać?
Taaak, wówczas mielibyśmy wesołą
wycieczkę, nie ma co.
- Nie.
Milczałam. Wiedziałam, że gdy Bill nie
chce o czymś mówić, nijak nie uda się wyciągnąć od niego żadnych informacji. No
cóż, trochę mnie to zdezorientowało.
- Powiadomię cię - odparłam,
zastanawiając się nad jego propozycją.
Chociaż w obecności Billa cierpiałam,
ufałam mu. Nigdy by mnie nie skrzywdził. I nigdy nikomu by na to nie pozwolił. Tylko
że... istnieje więcej niż jeden rodzaj krzywdy.
- Sookie! - zawołał ojciec Littrell,
więc pośpiesznie odeszłam od stolika wampira.
Idąc, zerknęłam za siebie i
zauważyłam, że Bill nieznacznie się uśmiecha. Był to uśmieszek lekki, lecz pełen
zadowolenia. Nie miałam pewności, co oznacza, lubiłam jednak patrzeć, jak Bill się
uśmiecha. Może miał nadzieję, że wrócimy do siebie?
- Nie wiedzieliśmy - rzekł duchowny
- czy chcesz, żeby cię od niego odrywać.
Spojrzałam na niego zmieszana.
- Trochę się martwiliśmy, że tak
długo i z takim przejęciem przestajesz z wampirem - dodał ojciec Riordan. - Czy to
półdiablę usiłowało rzucić na ciebie urok?
Nagle przestałam uważać jego irlandzki
akcent za czarujący. Popatrzyłam na ojca Riordana w sposób zdradzający niejakie
zdziwienie.
- To żart, prawda? Słyszeliście
przecież, że spotykałam się z Billem dobre kilka miesięcy. I najwyraźniej nie wiecie
zbyt dużo o diabłach, skoro uważacie, że Bill do nich należy. - W naszym miłym,
ślicznym miasteczku widziałam zdarzenia znacznie mroczniejsze niż wszystko, co zrobił
Compton. Mało tego, sprawcami wielu z nich byli ludzie. - Ojcze Riordan - podjęłam -
nigdy nie zapominam, kim jestem. Znam też naturę wampirów znacznie lepiej, niż wy
kiedykolwiek poznacie. Ojcze Littrell - dodałam - woli ojciec do polędwiczek łagodną
musztardę czy ketchup?
Ksiądz, wyglądający na oszołomionego
moją tyradą, wybrał musztardę. Odeszłam, usiłując zapomnieć o tym drobnym
incydencie i zastanawiając się raczej, co obaj duchowni by zrobili, gdyby się
dowiedzieli o zdarzeniach, do jakich doszło w naszym barze parę miesięcy temu, kiedy
klienci zbiorowym wysiłkiem wykończyli osobnika, który próbował mnie zabić.
Cóż, ten osobnik był wampirem, więc
prawdopodobnie pochwaliliby swoich wiernych za ów wyczyn.
Zanim ojciec Riordan opuścił bar,
podszedł do mnie, pragnął bowiem "zamienić ze mną słówko".
- Sookie, wiem, że nie jesteś w tej
chwili zbyt dobrze do mnie nastawiona, muszę cię jednak prosić o coś w imieniu osób
trzecich. Jeśli z powodu moich słów jesteś mniej skłonna mnie wysłuchać, proszę,
zignoruj moje wcześniejsze zachowanie i skup się na smutku ludzi, w sprawie których
przychodzę.
Westchnęłam. Cóż, ojciec Riordan
naprawdę stara się być dobrym człowiekiem. Skinęłam więc niechętnie głową.
- Dziękuję ci - powiedział. -
Skontaktowała się ze mną pewna rodzina z Jackson...
Och, w tym momencie zaczęły dzwonić
wszystkie dzwonki alarmowe w mojej głowie. Przecież Debbie Pelt pochodziła z Jackson!
- Państwo Peltowie... - podjął -
wiem, że o nich słyszałaś. Rodzina wciąż poszukuje nowin o córce, która zniknęła
w styczniu. Miała na imię Debbie. Zadzwonili do mnie, ponieważ ich kapłan mnie zna i
wie, że służę wiernym z Bon Temps. Widzisz, Sookie, Peltowie chcieliby spotkać się z
tobą. Pragną porozmawiać ze wszystkimi osobami, które widziały ich córkę w noc jej
zniknięcia, boją się jednak, że jeśli po prostu staną na progu twojego domu, nie
zechcesz ich widzieć. Obawiają się, że rozgniewali cię wynajęci przez nich prywatni
detektywi, z którymi się spotkałaś, i fakt, że przesłuchiwała cię policja.
Myślą, że może jesteś z tego powodu oburzona...
- Nie chcę z nimi rozmawiać -
przerwałam mu. - Ojcze Riordan, powiedziałam już wszystko, co wiem. - To była prawda.
Tyle że nie powiedziałam tego ani funkcjonariuszom policji, ani Peltom. - Nie chcę
więcej mówić o Debbie. - To także była prawda, absolutna i całkowita. - Niech im
ojciec odpowie z całym należnym szacunkiem, że naprawdę nie ma o czym gadać.
- Przekażę - zapewnił mnie. - Ale
wiedz, Sookie, że jestem rozczarowany.
- No cóż, domyślam się, że mam
dziś kiepski dzień - mruknęłam. - Straciłam u księdza dobrą opinię i tak dalej.
Bez słowa odwrócił się i wyszedł.
Czyż nie o to mi chodziło?
|