-kontakt- kostnica1@kostnica.com.pl |
KONKURS HALLOWEEN 2011 nadesłane opowiadania opowiadanie bez korekty
|
HALLOWEEN Obudziłam
się na środku ulicy. Dosłownie. Obolała, zziębnięta, z rozdartymi ubraniami oraz
zakrwawionymi rękoma. Świat wokół spowijała wszechogarniająca, nienaturalna cisza...
Przepadł gdzieś zgiełk ruchu ulicznego, ujadanie psów, gwar ludzkich rozmów,
całodobowy harmider. Czułam się jak w hermetycznie zamkniętym opakowaniu, do którego
nie ma prawa dotrzeć najmniejszy szmer. Nie rozumiałam, co się stało, ani gdzie
podziali się inni. -
Halo!
Jest tu kto? - zadałam pytanie, lecz kiedy odpowiedziała mi jedynie cisza, ponowiłam je
- tym razem głośniej. Na
próżno. Nawet echo milczało. Zachodziłam
w głowę, co się stało. Świat zdawał się być martwy, gorzej - nierealny. Było
więcej niż pewnym, iż pozostając w miejscu, nie rozwiążę nurtującej umysł
zagadki, toteż ruszyłam przed siebie. Odgłos
kroków oraz mój oddech były jedynymi towarzyszami. Nie było co liczyć na ptasi
świergot, czy szelest jesiennych liści. Powietrze jakby nie istniało. Wokół tchnęło
pustką - nie było samochodów, ludzi, ani zwierząt. Maszerowałam
dobrą godzinę, nic jednak nie odkryłam Miałam wrażenie, że kręcę się w kółko,
bez celu, jak ślepiec pogrążony w wiecznych ciemnościach. Minęło kolejne pół
godziny, niebo zaczęło przybierać różowo-fioletowy odcień, a ja wciąż
pozostawałam w punkcie wyjścia. -
Dobry
Boże, wskaż mi drogę - westchnęłam ze wzrokiem skierowanym w stronę nieboskłonu,
gdzie jakby w odpowiedzi zabłysła pierwsza gwiazda.
Postanowiłam pójść za jej
śladem i do dziś zastanawiam się, czy dobrą wówczas podjęłam decyzję. Niedługo
trwało, nim znalazłam się w dzielnicy domków jednorodzinnych. Podobnie jak wszędzie
indziej, tak i tutaj, zionęło przerażającą pustką. Jednak nigdzie wcześniej nie
natknęłam się na halloweenowe dekoracje, tymczasem przed domami i w oknach, szczerzyły
się wydrążone, jaśniejące blaskiem świec, dynie. Wsparte o miotły stały kukły
czarownic, zza rogów wychylały się upozowane sylwetki zombie, wampirów oraz innych
przerażających postaci. W tym pozbawionym dzieci otoczeniu, które wykrzykiwałyby
magiczne zaklęcie "Psikus czy cukierek?", obraz ten był naprawdę złowieszczy
- ciarki przebiegły mi po plecach. Uzmysłowiłam sobie, iż do tej pory nie wiedziałam
nie tylko, co się stało, lecz również, który mamy dzień. Noc
otuliła świat sobą, a ja maszerowałam dalej. Ciemność rozświetlały mi
pomarańczowe twarze, ciszę starał się rozproszyć własny głos nucący jakieś
melodie, które nie bardzo podnosiły na duchu. Zastanawiałam się, jak poradzę sobie z
samotnością, jeśli okaże się, że w promieniu najbliższych kilometrów jestem sama.
A co, jeśli jestem jedynym człowiekiem na ziemi? Sądziłam, że nie może być gorzej,
jakże się jednak myliłam! Nie wiedzieć kiedy dynie zastąpiły wykrzywione w grymasie
bólu oraz przerażenia, podświetlone od wewnątrz niczym halloweenowe lampiony ludzkie
twarze z poharatanymi obliczami, ustami otwartymi w ostatnim za życia krzyku, którego
jedyną fonią było teraz bzyczenie roju much ulokowanego w gąbczastych rozkładających
się mózgach. Setki upiornie podświetlonych oczu łypało na mnie w środku całkowicie
wyludnionego miasta. Nie był to jednak koniec atrakcji. Wkrótce potem kukły czarownic
zastąpiły ponabijane na pale oraz zwieszające się z ulicznych latarni ludzkie
bezgłowe zwłoki. Spora ich część miała rozszarpane wnętrzności, jak gdyby jakieś
bestialskie stworzenie uczyniło sobie z nich późną kolację. Wokół unosił się
odór rozkładu, metalicznej krwi i czegoś jeszcze przenikającego mnie na wskroś...W
życiu tak się nie bałam. W ciszy, która panowała, pisk przelatującego obok
stworzenia wydał się istnym alarmem. Był on
pierwszym żywym organizmem, jaki napotkałam, nie ucieszyło mnie to jednak. Wszak od
dzieciństwa bałam się nietoperzy! Te wszystkie bajki o małych wampirach wplątujących
się we włosy zawsze przyprawiały mnie o dreszcz zgrozy, kiedy więc kolejny przeleciał
mi tuż nad głową, krzyknęłam przerażona, biorąc równocześnie nogi za pas. -
Boże,
gdzie ja trafiłam?! Biegłam
dotąd, póki nie zabrakło mi sił, nie patrząc, dokąd zmierzam. Liczyło się tylko,
aby czym prędzej pozostawić upiorne osiedle za sobą. Gdy pierwsze zamroczenie
spowodowane długim biegiem wreszcie minęło, rozejrzałam się wokół i omal nie
zemdlałam. Znajdowałam się bowiem na środku... cmentarza. Idealny
ład i spokój zniknęły. Przede mną rozciągał się obraz nędzy i rozpaczy. Stałam
pośród zniszczonych pomników, rozkopanych grobów oraz całkowicie ogołoconych drzew.
Przestała istnieć zieleń, za to wszystko zdawało się być pokryte pyłem
wulkanicznym. Gdzieniegdzie paliło się kilka zniczy. Nie działała ani jedna uliczna
latarnia. Jedynym źródłem światła był idealnie okrągły księżyc, który zamiast
dodawać mi otuchy, wzmagał niepokój, zwłaszcza iż cały czas odnosiłam wrażenie,
że jestem śledzona. Nie dostrzegłam jednak nikogo. Stałam
oniemiała ze zgrozy. Który to rok? Czy to wojna? Dopiero teraz zadałam sobie pytanie,
gdzie mogli podziać się najbliżsi. Dlaczego w ogóle obudziłam się na ulicy, sama w
dodatku? -
Booożeee! Ten pełen
żalu czyjś okrzyk sięgnął mnie niczym bat. Nie wiedziałam, czy cieszyć się, że
wreszcie odnalazłam kogoś, w dodatku żywego, czy bać się tego, co zastanę za rogiem.
Z drżeniem serca zaczęłam biec w kierunku, z którego doleciał głos, w połowie drogi
zatrzymałam się jednak, by spojrzeć za siebie, światło rzucane przez srebrną tarczę
stało się bowiem jakieś dziwne. To, co zobaczyłam... po prostu brak słów. Księżyc
krwawił, zalewając świat wokół szkarłatną barwą! Przerażona do szpiku kości,
pobiegłam czym prędzej w kierunku częściowo zrujnowanego kościoła. Tego, co
zastałam na miejscu, nie sposób opisać. Wewnątrz tłoczyli się ludzie - szczęśliwi,
załamani, ranni, konający, martwi. Wokół walały się ubrania, koce, leki, zwłoki,
ludzkie szczątki. Okrzyki radości tych, którym udało się odnaleźć rodzinę,
mieszały się z płaczem żałobników. W jednym kącie mąż próbował zatamować
śmiertelne krwawienie żony, wsuwając jej jelita na miejsce, podczas gdy w drugim matka
rozpaczała nad pogrążonym w wiecznym śnie synku: -
Kubusiu...
Kubusiu, słoneczko moje... - Reszta tonęła w drobnym ciele chłopca, do którego
przywarły matczyne usta w ostatniej, nadaremnej, próbie wskrzeszenia. Tuż obok
radośnie świętowało rodzeństwo, które zdołało się odnaleźć. -
Boże...
- Bardziej usłyszałam, niż byłam świadoma jęku rozpaczy wyrywającego się z moich
ust. Świat,
który znałam, stanął na głowie. Poczucie bezpieczeństwa rozprysło się niczym
lustro wyrzucone z jedenastego piętra. -
Za
co? Za co? - lamentowała gdzieś inna kobieta nad ciałem ukochanego wstrząsanym
ostatnimi drgawkami. Drgawki te
jednak były jakieś dziwne. Odniosłam wrażenie, iż mężczyzna wcale nie umiera, a
raczej... przeistacza się w kogoś, czy może raczej w coś, złego. Widziałam, jak pod
cienkim materiałem jego mięśnie prężą się, a z ust toczy się piana. Białka oczu
miał zwrócone w górę, powieki trzepotały. Z ust dobywały się gardłowe jęki. Czy
ta kobieta była świadoma przemiany ukochanego? Gdzie szukać ratunku, skoro nawet
kościół zdawał się być mało bezpiecznym miejscem? Poczułam,
że dłużej tego nie zniosę. Tyle cierpienia, tyle bólu i łez. Jak musieli czuć się
ci, którzy właśnie stracili kogoś ukochanego, podczas gdy obok inni świętowali?
Strach. Niepewność. To było jak jeden wielki młyn. Armagedon, który widziałam na
własne oczy, był niczym w porównaniu z tym, o czym czytało się w najgorszych
horrorach. Mimowolnie moje oczy wypełniły się łzami. -
Mogę
ci jakoś pomóc? - usłyszałam nagle. Przede
mną stała starsza, lekko przygarbiona kobieta, w krótkich kręconych włosach. -
Moja
rodzina... - wyjąkałam. -
Żyją? -
Nie...
nie wiem. Nie wiem, gdzie ich szukać. -
Na
tablicy. - Kobieta wskazała gestem dłoni na coś, co przypominało telebim. - Co jakiś
czas ukazują się na niej nowe nazwiska: ocalonych i tych, którzy nie przeżyli.
Powodzenia. - Uścisnęła moją dłoń, uśmiechnęła się i odeszła. Stałam,
wpatrując się tępo w tablicę, na której przewijały się coraz to nowe twarze.
Jednocześnie gdzieś w głowie kołatała dziwna myśl, a raczej przeczucie na temat
kobiety, która zdążyła całkowicie zniknąć mi z pola widzenia, a którego nie
potrafiłam sprecyzować. Osunęłam się na podłogę i tak trwałam kolejną godzinę,
bez ustanku wpatrując się w ekran. Czekałam wytrwale, pomimo zdrętwiałych całkowicie
nóg oraz pleców. Kiedy wreszcie ukazały się nazwiska oraz zdjęcia, na które tyle
czekałam, mój świat do reszty legł w gruzach. Poczułam, jak chłód i mrok z
zewnątrz wstępują w moje serce. A później zabiło ono po raz ostatni, po czym
zamieniło się w skamielinę twardszą niż beton. Umarłam za życia. Pogrzebano mnie
żywcem w Halloween... Obudziłam
się pośród skłębionej pościeli. Rozgrzana, przerażona, z mokrymi od łez
policzkami. Tuż obok czułam kojący ciężar mężowskiego ciała. -
Już...
To tylko sen - uspokajałam siebie, zaczerpując raz po raz głębokich oddechów. Trwało dobrych kilka minut, nim wreszcie zdołałam
się uspokoić. Miałam w życiu wiele złych snów, jednak ten koszmar... Instynktownie
otrząsnęłam się. Idiotka! Jak można tak bardzo przeżywać wytwór własnej, chorej,
wyobraźni? Całe szczęście nie obudziłam się wrzaskiem, pomyślałam, przekręcając
się na drugi bok, w stronę ukochanego. Cóż dodaje otuchy bardziej niż dotyk silnego
męskiego ciała? Kiedy
jednak zwróciłam się w jego stronę, zaczęłam wrzeszczeć. Do utraty tchu.
Rozpaczliwie. Poczułam, jak łóżko pode mną obraca się w proch. Spałam bowiem nie z
mężczyzną życia, a jego truchłem, otoczonym przez białe oślizgłe larwy,
wynurzające się z wszelkich możliwych otworów ciała. Wokół unosił się smród
zgniłego mięsa. Najgorszy z możliwych horrorów, stał się w jakiś sposób
rzeczywistością, która przyprawiła mnie o skręt jelit. Wciąż krzyczałam, gdy nagle
jego usta otworzyły się, zalewając łóżko kolejną porcją robactwa. -
Kochanie,
nawet nie wiesz, jak bardzo tęskniłem - wypowiedział trup, uśmiechając się przy tym
upiornie. Siny
ochłap skóry imitujący powiekę opadł, jak gdyby zamrugało do mnie jego lewe oko,
zaś zielonkawa dłoń złapała mnie za przedramię w groteskowym dotyku miłości. Z
czarnego otworu nazywanego niegdyś "dzióbkiem" wystawał na wpół zgniły
teraz język, kreślący przede mną dziwne kształty, jak gdyby w zaproszeniu do
francuskiego pocałunku. -
Kochanie, nie przywitasz się? - zapytał, zionąc wprost na mnie odorem padliny. A ja? No
cóż... Niczego
więcej nie pamiętam. 13.10.2011. g.
21:35 Monika
Staszewska
|