Od
autora:
Poniższe
opowiadanie, którego fabuła ma miejsce w czasie Halloween nie jest typowym horrorem.
Chciałem pokazać swoje indywidualne podejście do tematu, ale mam nadzieję, że mimo to
przypadnie czytelnikom do gustu. Pisząc je inspirowałem się Pieśniami Serafinów Anne Rice, komiksami i filmem
o Ghost Rider
oraz cyklem powieściowym Mroczna Wieża
Stephena Kinga.
Konrad
Staszewski: Na skraju świata
Święty
był nad wyraz niespokojny. Wiedziałem, co to oznacza. To był kolejny dzień pracy,
pracy, którą przekląłby zapewne nie jeden śmiertelnik i wolał prędzej trafić do
piekła niż się nią parać, ale nie ja. Przez lata już się do niej przyzwyczaiłem.
To był mój czyściec, moja pokuta i odkąd na swojej drodze, w jednym
z saloonów, spotkałem tajemniczego mężczyznę o błękitnych jak niebo oczach, nie
pragnąłem już innego życia. Twierdził, że jest Archaniołem i przybył po to, żeby
mnie nawrócić. Że mnie wybrał. Że nadchodzi dzień sądu i potrzebuje kogoś takiego
jak ja. Patrzyłem na niego jak na pijaka. Potrzebuje mnie? Łowcę głów
i jednego z najszybszych rewolwerowców w tej części świata? Archanioł? Zareagowałem
wtedy dość impulsywnie i bluźnierczo.
-
Spieprzaj dziadu - powiedziałem i skierowałem się do szynku.
Nie
pozbyłem się go jednak. Nie zdążyłem oprzeć się lepiącą się z brudu ladę, a
zobaczyłem za nią, a właściwie nad nią unoszącego się w złocistej poświacie
pijaka. Uznałem, że prażące słońce i cały dzień na słońcu w stepie nieźle dały
mi się we znaki, tym bardziej że chyba nikt z obecnych w saloonie ludzi nie widział
mojego domniemanego archanioła, bo patrzyli na mnie jak na wariata, a skoro jestem nadal
tak dobrym rewolwerowcem, to nic się nie stanie, jeśli się nieco zabawię. Tu nikt mnie
nie ruszy. Błyskawicznie wyjąłem colty i na nic się nie oglądając wystrzeliłem
w stronę anioła. Byłem pewien, że rozbiję szynk, ale on je złapał
i upuścił na podłogę. Uśmiechnął się widząc moje zdziwienie. Usłyszałem jakiś
ruch i domyśliłem się kilku gości się ruszyło, żeby zamienić ze mną kilka słów.
-
Właściciel posłał już po szeryfa. Choć zanim staniesz się jeźdźcem bez głowy.
Nagle
znów znalazłem się w stepie. Stałem na wyżynie obok archanioła. Zaniemówiłem.
-
Nadal mi nie wierzysz? - zapytał.
Pokiwałem
tylko przecząco głową.
-
Trudno - powiedział spokojnie. Miałem wrażenie, że zbytnio się tym nie przejął,
jakby z góry znał moją odpowiedź.
Usłyszałem
rżenie konia. Odwróciłem głowę i ujrzałem pięknego, młodego i silnego Araba. Przed
chwilą go jeszcze nie było. Nie wiedziałem czy to fatamorgana, czy jakieś indiańskie
sztuczki.
-
To Święty. Od tej chwili będzie twoim towarzyszem. Będziesz podróżował z miasteczka
do miasteczka, z osady do osady
i niszczył dzieło Judasza, do chwili, dopóki nie spotkasz się z jego mocodawcą.
Będziesz jadł i pił kiedy chcesz, tak jak Święty. A jeśli będziecie podróżować
bez jadła i wody przez czas, w którym zwykli jeźdźcy przekroczyliby granicę między
życiem a śmiercią nic wam się nie stanie. Będziecie wtedy syci. Tu masz swoje złote
colty.
Podał
mi broń, którą jeszcze przed chwilą trzymałem
w dłoniach.
-
Na łęku siodła i na rękojeściach broni wygrawerowałem Judasz, żebyś nie zapomniał kogo ścigasz.
Pierwsze zadanie czeka cię w Gallow Town, z którego cię zabrałem.
Po
tych słowach rozpłynął się w powietrzu. Doleciał mnie głos:
-
Mów mi Michael.
Broń
i ogier pozostały realne. Dosiadłem go i pogalopowałem do miasteczka. Archanioł nie
kłamał.
Od
tego czasu przez dziesięć lat ścigałem Tego, który
urwał się ze stryczka. Wszystkie miejsca, do których docierałem były podobne, a
Judasz działał schematycznie. I zawsze działo się
w Halloween. Dzisiaj się jednak coś zmieniło. Nie wiem czy nieumarły poczuł mój
oddech na szyi, czy rzeczywiście zbliża się apokalipsa, ale do miasteczka dotarłem
przed zmierzchem. Gdy mijałem pozostałości kościoła i zdewastowane cmentarzysko
Święty zarżał złowrogo i niecierpliwie, dając mi do zrozumienia to, co i tak już
wiedziałem. Judasz tu był, ale już go nie ma. Zostali tylko wyznawcy. Niemniej jednak
tak jak i w poprzednich przypadkach z pewnością zostawił im namiastkę swojej mocy.
Zatrzymałem się jak zwykle w saloonie. Postanowiłem napić się wody ognistej i
poczekać do wieczora. Siadłem przy oknie, przez które miałem dobry widok na część
RtR Town. Nigdy nie słyszałem tej nazwy. Widocznie została zmieniona po wizycie
Judasza. Szyldy
z nią były widoczne na każdym domu, oberży i burdelu,
a miasteczko było dość okazałe.
Nie
wiedziałem jak go znaleźć, ale musiałem to zrobić. Potrzebowałem księdza. Tylko
kaznodzieja, który przeszedł na Jego stronę mógł pozwolić na zniszczenie świątyni
i mieć na tyle charyzmy, żeby zyskać dla Niego legion dusz.
RtR
Town wolno się wyludniało. W saloonie także pozostałem sam. Wyszedłem na zewnątrz.
Usłyszałem rżenie Świętego. W tym samym momencie niebo przecięła błyskawica, a
grzmot sprawił, że niemalże ogłuchłem. Instynktownie sięgnąłem do kabur, ale
straciłem grunt pod nogami. Ziemia się zatrzęsła i popękała, a z jej wnętrza
zaczęła wydobywać się gorąca i paląca siarką para.
Czegoś
takiego się nie spodziewałem. Spróbowałem podnieść się z ziemi i dosięgnąć coltów,
ale ziemia ponownie się zatrzęsła.
-
Pomogę Ci, Bracie. Musimy sobie pomagać w dniach ostatecznych.
Nie
patrz mu w oczy
- usłyszałem w swojej głowie, ale było już za późno. Utonąłem w głębokiej,
bezdennej czerni. Nie widziałem białek. Wiedziałem co się dzieje, ale nie mogłem tego
powstrzymać. Czerń zalewała moje oczy i serce. Bezwiednie wyciągnąłem ku niemu
rękę. Nasze dłonie nie zdążyły się zetknąć. Mężczyzna poleciał w tył i z
krzykiem runął w tworzącą się właśnie przepaść. Usłyszałem głos Świętego.
Zerknąłem na rękojeści coltów. Judasz. I
niebo w moim sercu ponownie zastąpiło piekło.
W duchu podziękowałem Arabowi.
Na
skraju przepaści stał kaznodzieja, a jego owce skakały
w piekielne płomienie.
Konrad Staszewski |