Fragment powieści
Data wydania: 6 czerwca 2013 (wyd. Prószyński i S-ka)
♥
Miałem samochód, ale wtedy, jesienią 1973 roku, przeważnie
chodziłem do Joylandu piechotą z Plażowego Pensjonatu pani
Shoplaw w miasteczku Heaven’s Bay. Jakoś czułem, że tak
trzeba. A nawet że tylko tak można. Z początkiem września
plaża Heaven’s Beach prawie zupełnie opustoszała, co
pasowało do mojego nastroju. To była najpiękniejsza jesień
w moim życiu. Nawet po upływie czterdziestu lat mogę tak
powiedzieć. I nigdy nie byłem bardziej nieszczęśliwy, tak
też mogę powiedzieć. Ludzie uważają, że pierwsza miłość jest
piękna i nigdy nie piękniejsza niż w momencie, kiedy ta
pierwsza więź się zrywa. Słyszeliście pewnie z tysiąc
piosenek country i popowych, które tego dowodzą; jakiemuś
głupcowi złamano serce. A jednak to pierwsze złamane serce
zawsze boli najbardziej, goi się najwolniej i pozostawia
najbardziej widoczną bliznę. Co w tym pięknego?
♥
Przez cały wrzesień i w pierwszych dniach października niebo
nad Karoliną Północną było bezchmurne, a powietrze ciepłe
nawet o siódmej rano, kiedy wychodziłem z mojego mieszkania
na piętrze obok schodów zewnętrznych. Jeśli wyruszałem
w lekkiej kurtce, to jeszcze przed pokonaniem połowy
z pięciu kilometrów dzielących miasto od parku rozrywki
zdejmowałem ją i zawiązywałem w pasie.
Pierwszy przystanek robiłem w piekarni U Betty, gdzie
kupowałem dwa jeszcze ciepłe croissanty. Mój cień kroczył
ze mną po piasku, długi na co najmniej sześć metrów. Mewy,
zwabione zapachem croissantów zawiniętych w woskowany
papier, z nadzieją krążyły mi nad głową. A kiedy wracałem,
zwykle koło piątej (choć bywało, że zostawałem dłużej – nic
nie czekało na mnie w Heaven’s Bay, miasteczku, które
z końcem lata praktycznie zapadało w sen), mój cień szedł
u mojego boku po wodzie. W porze przypływu drżał na jej
tafli, jakby tańczył powolne hula.
Choć nie mogę być tego całkowicie pewien, myślę, że
chłopiec, kobieta i ich pies byli tam od mojego pierwszego
spaceru po tej plaży. Wzdłuż brzegu między miastem
a radosnym, rozmigotanym kiczem Joylandu ciągnęły się domy
letniskowe bogaczy. Większość po pierwszym weekendzie
września była zamknięta na cztery spusty. Ale nie największy
z nich, ten, który wyglądał jak zielony drewniany zamek.
Chodnik z desek prowadził z jego szerokiego tylnego tarasu
w miejsce, gdzie trawa nadmorska przechodziła w drobny biały
piasek. Na końcu chodnika stał stół piknikowy osłonięty
jaskrawozielonym parasolem plażowym. W jego cieniu siedział
chłopiec na wózku inwalidzkim, w baseballówce na głowie,
okryty od pasa w dół kocem nawet późnym popołudniem, kiedy
temperatura przekraczała dwadzieścia stopni. Sądziłem, że
miał może pięć lat, na pewno nie więcej niż siedem. Pies,
Jack Russell terrier, zwykle leżał obok albo czuwał u jego
stóp. Kobieta siedziała na ławie przy stole piknikowym
i czasem czytała książkę, ale częściej tylko patrzyła
na ocean. Była niezwykle piękna.
Idąc w jedną i w drugą stronę, zawsze machałem do nich ręką,
a chłopiec machał do mnie. Kobieta nie, przynajmniej
początkowo. Rok 1973 był rokiem embargo OPEC na ropę,
rokiem, kiedy Richard Nixon ogłosił, że nie jest kanciarzem,
rokiem śmierci Edwarda G. Robinsona i Noela Cowarda. To był
stracony rok Devina Jonesa. Byłem dwudziestojednoletnim
prawiczkiem z literackimi ambicjami. Miałem trzy pary
dżinsów, cztery pary majtek, zdezelowanego forda
(ze sprawnym radiem), sporadyczne myśli samobójcze i złamane
serce.
Piękne, co?
♥
Serce złamała mi Wendy Keegan i nie zasługiwała na mnie.
Prawie całe życie mi zajęło, żeby dojść do takiego wniosku,
ale znacie to stare powiedzenie: lepiej późno niż wcale. Ona
była z Portsmouth w New Hampshire; ja z South Berwick
w Maine. To znaczyło, że była praktycznie dziewczyną
z sąsiedztwa. Zaczęliśmy „chodzić ze sobą” (tak się wtedy
mówiło) na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie New
Hampshire – poznaliśmy się na imprezie integracyjnej dla
pierwszego roku. Prawda, że to piękne? Jak w niejednej
piosence.
Przez dwa lata byliśmy nierozłączni, wszędzie chodziliśmy
razem, wszystko robiliśmy razem. To znaczy wszystko oprócz
„tego”. Oboje odpracowywaliśmy czesne na uczelni, ona
w bibliotece, ja w Commons, uniwersyteckiej stołówce.
Zaproponowano nam, żebyśmy zostali na naszych stanowiskach
przez wakacje 1972 roku, i oczywiście się zgodziliśmy.
Pieniądze nie były rewelacyjne, za to możliwość bycia razem
bezcenna. Sądziłem, że tak samo będzie latem 1973 roku,
dopóki Wendy nie oznajmiła, że jej koleżanka Renee załatwiła
im obu pracę w sklepie Filene’s w Bostonie.
– A co ze mną? – spytałem.
– Możesz przyjechać w odwiedziny – powiedziała. – Będę
tęsknić jak szalona, ale szczerze mówiąc, Dev, trochę
odpoczynku od siebie dobrze nam zrobi.
To sformułowanie bardzo często jest pierwszym gwoździem
do trumny. Możliwe, że wyczytała tę myśl z mojej twarzy, bo
wspięła się na palce i mnie pocałowała.
– Rozłąka umacnia uczucia. Poza tym, skoro będę miała własny
kąt, może będziesz mógł u mnie nocować.
Mówiąc to, jednak nie patrzyła na mnie i ostatecznie ani
razu u niej nie nocowałem. Za dużo współlokatorów,
tłumaczyła. Za mało czasu. Oczywiście, tego rodzaju
trudności można przezwyciężyć, ale jakoś nigdy tego nie
zrobiliśmy, co powinno było mi coś powiedzieć; dziś,
z perspektywy lat, mówi mi to wiele. Kilka razy byliśmy
bardzo blisko „tego”, ale „to” nigdy się nie stało. Zawsze
się wycofywała, a ja nie naciskałem. Boże drogi, byłem
dżentelmenem. Później często się zastanawiałem, co by się
zmieniło (na dobre lub na złe), gdybym nim nie był. Teraz
wiem tyle, że kobiety rzadko sypiają z młodymi
dżentelmenami. Wyszyjcie to na makatce i powieście sobie
w kuchni.
♥
Perspektywa kolejnego lata spędzonego na myciu mopem podłóg
stołówki i ładowaniu brudnych talerzy do starych zmywarek
niezbyt mi się uśmiechała, zwłaszcza że Wendy miała być
o sto kilometrów na południe, w blasku świateł Bostonu, ale
to była stała praca, której potrzebowałem, a nie miałem dla
niej żadnej alternatywy. Aż tu nagle, pod koniec lutego,
taka alternatywa dosłownie przyjechała do mnie na taśmociągu
z brudnymi naczyniami.
Ktoś czytał „Carolina Living”, kiedy wcinał danie dnia,
hamburger Mexicali z frytkami Caramba. Potem zostawił pismo
na tacy i w ten sposób trafiło do mnie razem z naczyniami.
Miałem je wyrzucić do kosza, ale tego nie zrobiłem. Zawsze
to coś do poczytania, w dodatku za darmo (musiałem
odpracowywać czesne, przypominam). Wsadziłem pismo do tylnej
kieszeni i zapomniałem o nim do czasu, kiedy wróciłem
do swojego pokoju w akademiku. Tam wypadło na podłogę,
otwarte na dziale ogłoszeń, w chwili gdy zmieniałem spodnie.
Ktokolwiek czytał ten magazyn, zakreślił kilka ofert pracy…
choć koniec końców musiał uznać, że żadna mu – albo jej
– do końca nie odpowiadała; w przeciwnym razie „Carolina
Living” nie wylądowałoby na taśmociągu z brudnymi
naczyniami. Mój wzrok przyciągnęło ogłoszenie u dołu strony,
mimo że nie było zakreślone. Pierwsza, wytłuszczona linijka
zachęcała:
PRACUJ BLISKO NIEBA!
Jaki student anglistyki po przeczytaniu czegoś takiego nie
byłby zaciekawiony? I jaki zdołowany dwudziestojednolatek,
dręczony narastającą obawą, że traci swoją dziewczynę, nie
byłby skuszony wizją pracy w miejscu o nazwie Joyland?
W Krainie Radości?
W ogłoszeniu podany był numer telefonu i pod wpływem impulsu
zadzwoniłem tam. Tydzień później w mojej skrzynce pocztowej
w akademiku wylądował formularz podania o pracę.
W załączonym liście poinformowano mnie, że jeśli chcę się
zatrudnić w wakacje na cały etat (a chciałem), będę musiał
wykonywać różnego rodzaju prace, głównie porządkowe
i konserwacyjne, ale nie tylko. Wymagane było ważne prawo
jazdy, poza tym czekała mnie jeszcze rozmowa kwalifikacyjna.
Mogłem to załatwić w najbliższe ferie wiosenne, zamiast
jechać na tydzień do rodzinnego Maine. Tyle że planowałem
choć część tego tygodnia spędzić z Wendy. Może nawet w końcu
zrobilibyśmy „to”.
– Jedź na tę rozmowę – poradziła Wendy, kiedy jej o tym
powiedziałem. Nawet się nie zawahała. – Zawsze to jakaś
przygoda.
– Być z tobą to byłaby przygoda – powiedziałem.
– Będzie na to mnóstwo czasu w przyszłym roku. – Stanęła
na palcach i mnie pocałowała (zawsze stawała na palcach).
Czy już wtedy spotykała się z tym drugim facetem? Chyba nie,
ale założę się, że zwróciła na niego uwagę, bo chodził z nią
na zajęcia z socjologii. Renee St. Claire niewątpliwie
wiedziała, jak było, i pewnie powiedziałaby mi, gdybym
zapytał – paplanie było specjalnością Renee, na spowiedzi
ani chybi zamęczała księdza – ale pewnych rzeczy człowiek
nie chce wiedzieć. Na przykład dlaczego dziewczyna, którą
kochałeś całym sercem, tobie uparcie odmawiała, ale z tym
drugim poszła do łóżka praktycznie przy pierwszej okazji.
Nie jestem pewien, czy ktokolwiek w ogóle potrafi do końca
wyleczyć się ze swojej pierwszej miłości; we mnie zadra tkwi
do dziś. Gdzieś w głębi ducha wciąż się zastanawiam, co
ze mną było nie tak. Czego mi brakowało. Jestem po
sześćdziesiątce, mam siwe włosy i przeżyłem raka prostaty,
ale wciąż chcę wiedzieć, dlaczego nie byłem wystarczająco
dobry dla Wendy Keegan.
♥
Pojechałem pociągiem o nazwie The Southerner z Bostonu
do Karoliny Północnej (przygoda żadna, ale tanio), a potem
autobusem z Wilmington do Heaven’s Bay. Rozmowę
kwalifikacyjną prowadził Fred Dean, który był – między
innymi – personalnym Joylandu. Po piętnastu minutach pytań
i odpowiedzi oraz rzucie oka na moje prawo jazdy i wydaną
przez Czerwony Krzyż licencję ratownika wręczył mi
plastikową plakietkę na smyczy do zawieszenia na szyi.
Widniało na niej słowo GOŚĆ, aktualna data i obrazek szeroko
uśmiechniętego niebieskookiego owczarka niemieckiego, nieco
podobnego do tego słynnego rysunkowego detektywa Scooby-Doo.
– Idź, pooglądaj, przejedź się na Carolina Spin – powiedział
Dean. – Większość karuzeli jeszcze nie działa, ale ta tak.
Powiedz Lane’owi, że się zgodziłem. To, co ci dałem, to
przepustka na cały dzień, ale chcę, żebyś tu wrócił o…
– Spojrzał na zegarek. – Dajmy na to o pierwszej. Wtedy
powiesz mi, czy chcesz tę pracę. Mam jeszcze pięć wolnych
miejsc, wszystkie to mniej więcej ta sama robota: Wesoły
Pomocnik.
– Dziękuję panu.
Kiwnął głową z uśmiechem.
– Nie wiem, jak ci się tu spodoba, ale mnie Joyland
w zupełności odpowiada. Jest może stary, może trochę się
sypie, lecz to jeszcze dodaje mu uroku, tak przynajmniej
sądzę. Przez pewien czas pracowałem w Disneyu; nie podobało
mi się. Jest zbyt… sam nie wiem…
– Zbyt komercyjny? – podpowiedziałem.
– Właśnie. Zbyt komercyjny. Zbyt odpicowany i gładki.
Dlatego kilka lat temu wróciłem do Joylandu. Nie żałuję. My
działamy tu nieco bardziej spontanicznie, na wyczucie…
trochę jak dawne objazdowe lunaparki. Zobacz, co o tym
sądzisz. I, co ważniejsze, jak się tu czujesz.
– Mogę najpierw o coś spytać?
– Oczywiście.
Dotknąłem palcem mojej przepustki.
– Co to za pies?
Uśmiechnął się szerzej.
– Wesoły Pies Howie, maskotka Joylandu. Bradley Easterbrook
założył Joyland i pierwowzorem Howiego był jego pies. Zdechł
dawno temu, ale i tak będziesz go często widywał, jeśli
zdecydujesz się tu pracować w wakacje.
Widywałem go… i zarazem nie widywałem. Łatwa zagadka, ale
wyjaśnienie będzie musiało trochę poczekać.
♥
Joyland był niezależnym parkiem rozrywki, nie tak wielkim
jak Six Flags, a już na pewno nieporównanie mniejszym
od Disney World, ale wystarczająco dużym, by robić wrażenie,
zwłaszcza teraz, gdy Joyland Avenue, główna promenada,
i Hound Dog Way, pasaż boczny, były prawie puste i wyglądały
jak czteropasmowe autostrady. Słyszałem wycie pił
mechanicznych i widziałem wielu robotników – największa
ekipa roiła się przy Thunderballu, jednej z dwóch kolejek
górskich – ale klientów nie było, bo lunapark otwierano
dopiero piętnastego maja. Mimo to działało kilka punktów
gastronomicznych, żeby robotnicy mieli gdzie kupić lunch,
a przed wysadzaną gwiazdami budą wróżki stała starsza pani,
która przyglądała mi się podejrzliwie. Z jednym wyjątkiem,
wszystko było pozamykane na cztery spusty.
Tym wyjątkiem był Carolina Spin. Miał pięćdziesiąt dwa metry
wysokości (tego dowiedziałem się później) i bardzo powoli
się obracał. Przed nim stał mocno umięśniony facet
w spranych dżinsach, łysiejących zamszowych butach umazanych
smarem i podkoszulku na ramiączkach. Jego kruczoczarne włosy
przykryte były przekrzywionym melonikiem. Za uchem tkwił
papieros bez filtra. Gość wyglądał jak jarmarczny naganiacz
ze starego komiksu gazetowego. Obok niego na skrzynce po
pomarańczach stał otwarty kuferek z narzędziami i duże
przenośne radio. The Faces śpiewali
Stay With Me.
Facet trzymał ręce w tylnych kieszeniach, kiwał się w rytm
muzyki i kołysał biodrami. Przyszła mi do głowy absurdalna,
ale doskonale wyrazista myśl: Jak będę dorosły, chcę
wyglądać tak jak on.
Wskazał przepustkę.
– Freddy Dean cię przysłał, co? Powiedział ci, że wszystko
inne jest pozamykane, ale że możesz się przejechać
na diabelskim młynie.
– Tak, proszę pana.
– Przejażdżka na Spinie to znak, że cię przyjął. Lubi, żeby
jego wybrańcy zobaczyli wszystko z lotu ptaka. Weźmiesz tę
robotę?
– Tak myślę.
Wyciągnął rękę.
– Jestem Lane Hardy. Witaj na pokładzie, synu.
Uścisnąłem jego dłoń.
– Devin Jones.
– Miło mi.
Ruszył w górę pochylni prowadzącej ku niespiesznie
obracającej się karuzeli, chwycił długą dźwignię, która
wyglądała jak drążek zmiany biegów, i lekko pociągnął ją
do siebie. Karuzela powoli znieruchomiała i jeden z barwnie
pomalowanych wagoników (na każdym był wizerunek Wesołego Psa
Howiego) zakołysał się przy miejscu załadunku pasażerów.
– Wsiadaj, Jonesy. Wyślę cię w przestworza, gdzie ptaki
szybują, a widoki czarują.
Wgramoliłem się do wagonika i zamknąłem drzwiczki. Lane
szarpnął nimi, żeby sprawdzić, czy się zatrzasnęły, opuścił
poprzeczkę zabezpieczającą, po czym wrócił do swoich
prymitywnych sterów.
– Gotów do startu, kapitanie?
– Tak sądzę.
– Siódme niebo czeka. – Mrugnął do mnie i pchnął dźwignię
sterowniczą. Wielkie koło ruszyło i nagle zobaczyłem, że
Lane patrzy na mnie z dołu. Starsza pani przy budzie wróżki
też patrzyła. Zadarła głowę i osłaniała oczy dłonią.
Pomachałem do niej. Ona do mnie nie.
Po chwili znalazłem się ponad wszystkim oprócz wymyślnych
zakrętasów, spadków i wzniesień Thunderballa. Wzbijałem się
w chłodne wczesnowiosenne powietrze i czułem się – głupie,
ale prawdziwe – jakbym zostawiał wszystkie moje troski
i zmartwienia tam, na dole.
Joyland nie był tematycznym parkiem rozrywki, dzięki czemu
mógł mieć wszystkiego po trochu. Była w nim kolejka górska
o nazwie Delirium Shaker i zjeżdżalnia wodna (Szust i Chlust
Kapitana Nemo). Na zachodnim krańcu lunaparku znajdował się
specjalny aneks dla małych dzieci, zwany Tuptusiową Wioską.
Była też sala koncertowa, w której – tego także dowiedziałem
się później – występowali głównie mało znani muzycy country
albo rockmani, których szczyt sławy przypadł na lata
pięćdziesiąte lub sześćdziesiąte. Pamiętam, że Johnny Otis
i Big Joe Turner zagrali tam wspólny koncert. Musiałem
zapytać Brendę Rafferty, główną księgową, a zarazem
nieformalną opiekunkę Gwiazdeczek, co to za jedni. Bren
uznała, że jestem dureń; ja, że ona jest stara; pewnie oboje
mieliśmy rację.
Lane Hardy wwiózł mnie na samą górę i zatrzymał karuzelę.
Siedziałem w kołyszącym się wagoniku, kurczowo ściskając
poprzeczkę zabezpieczającą, i patrzyłem na zupełnie nowy
świat. Ku zachodowi rozciągały się równiny Karoliny
Północnej, niewiarygodnie zielone w oczach małolata z Nowej
Anglii, który przywykł myśleć o marcu tylko jak o zimnym,
błotnistym zwiastunie prawdziwej wiosny. Na wschodzie był
ciemny, metaliczny błękit oceanu rozbijający się beżowymi
impulsami o plażę, po której kilka miesięcy później miałem
taszczyć moje zmaltretowane serce. Bezpośrednio pode mną
widziałem pogodny bezład Joylandu – większe i mniejsze
karuzele i kolejki, salę koncertową i budki z jedzeniem,
kramiki z pamiątkami oraz Autobus Wesołego Psa, który woził
klientów do pobliskich moteli i, oczywiście, na plażę.
Na północy było Heaven’s Bay. Z punktu widokowego wysoko nad
lunaparkiem (tam gdzie ptaki szybują, a widoki czarują)
miasteczko wyglądało jak przytulne gniazdo z dziecięcych
klocków, na którego krańcach odpowiadających czterem głównym
stronom świata wznosiły się wieże kościelne.
Koło znów ruszyło. Opadając ku ziemi, czułem się jak ten
dzieciak z opowiadania Rudyarda Kiplinga, który jechał
na trąbie słonia. Lane Hardy zatrzymał karuzelę, ale nie
raczył otworzyć mi drzwiczek wagoniku; bądź co bądź, byłem
prawie tutejszym pracownikiem.
– Jak się podobało?
– Bardzo – powiedziałem.
– Taa, nie jest zła jak na karuzelę dla babć. – Przekrzywił
kapelusz na drugi bok i obrzucił mnie badawczym wzrokiem.
– Ile masz wzrostu? Metr osiemdziesiąt pięć?
– Metr dziewięćdziesiąt.
– Aha. Zobaczymy, jak ci się będzie podobało na Spinie
w środku lipca, kiedy wciśniesz całe to swoje metr
dziewięćdziesiąt w futro i będziesz musiał śpiewać
Happy Birthday
jakiemuś rozkapryszonemu smarkaczowi z watą cukrową w jednej
ręce i rozpuszczającym się Reksio-Rożkiem w drugiej.
– Jakie futro?
Ale on już ruszył z powrotem do swojej maszynerii i nie
odpowiedział. Może zagłuszyło mnie radio, w którym leciał
Crocodile Rock.
A może po prostu chciał, żeby moje przyszłe obowiązki jako
członka kadry Wesołych Psów Joylandu były dla mnie
niespodzianką.
♥