KOSZMAR
STRACHARZA -
Joseph Delaney
Koszmar stracharza
Seria: Kroniki Wardstone (tom 7)
Spook's Nightmare
Tłumaczenie: Paulina Braiter
ISBN: 978-83-7686-039-8 (oprawa miękka)
ISBN: 978-83-7686-061-9 (oprawa twarda)
Stron: ok. 400
Cena oprawa miękka: 34,50
Cena oprawa twarda: 39,90
Premiera: 4 maja 2011
Siódmy tom znakomitego cyklu Josepha Delaneya "Kroniki Wardstone".
Stracharz, Tom i wiedźma Alice wracają z Grecji do Chipenden i odkrywają, że miejsce,
w którym żyli, znikło z powierzchni ziemi. Kraj jest ogarnięty wojną, a zniszczenia
nie ominęły również domu starego Gregory'ego. Sadybę stracharza spalono aż po
fundamenty, a po kryjącej bezcenne woluminy bibliotece nie zostało ani śladu...
Zmuszeni do ucieczki, Tom, Gregory i Alice trafiają na terroryzowaną przez szalonego
szamana wyspę Mona. Szybko okazuje się, że wpadli z deszczu pod rynnę - ich tropem
podążają nadzwyczaj liczni i pozbawieni skurupłów łowcy czarownic. Gdy Alice wpada w
ich ręce, wydaje się, że sytuacja nie może być już gorsza. A jednak. Na wyspie
pojawia się jeszcze jeden śmiertelny wróg. Koścista Lizzie, która po latach
wydostała się z więzienia stracharza chce objąć Monę we władanie... Wiedźma
łaknie również krwawej zemsty na dawnym ciemiężycielu i jego podopiecznych.
FRAGMENT
Rozdział 1
Czerwona od krwi
Wraz ze stracharzem i Alice przeprawialiśmy się przez rozległe wzgórza w drodze
powrotnej do Chipenden. Trzy ogary, Szpon, Krew i Kość, powarkiwały radośnie,
dotrzymując nam kroku.
Pierwsza część wspinaczki okazała się całkiem przyjemna.
Całe popołudnie padał deszcz, lecz wieczór nastał pogodny, bezchmurny, jak to bywa
późną jesienią; lekki, chłodny wietrzyk mierzwił nam włosy. Idealna pogoda do
marszu. Pamiętam, że myślałem, jak spokojna jest okolica.
Na szczycie jednak czekał nas potężny wstrząs. Na północy, poza wzgórzami,
dostrzegliśmy chmurę czarnego dymu. Wyglądało, jakby paliło się Caster. Czyżby w
końcu dotarła tu wojna?, pomyślałem z lękiem. Przed wielu laty sojusz wrogich krajów
najechał naszą ojczyznę, daleko na południu. Od tego czasu, mimo najlepszych
wysiłków wszystkich Hrabstw, najeźdźcy powoli przesuwali się ku północy.
- Jak mogli zajść tak daleko bez naszej wiedzy? - Stracharz podrapał się po
brodzie, wyraźnie poruszony. - Z pewnością dotarłyby do nas jakieś wieści, czy
choćby ostrzeżenie?
- Może nadciąga tylko niewielki oddział, który przybył morzem? - podsunąłem.
Wydawało się to całkiem możliwe. Statki wroga już wcześniej dobijały do brzegu i
atakowały nabrzeżne osady - choć jak dotąd oszczędzały naszą część Hrabstwa.
Kręcąc głową, stracharz ruszył gwałtownie w dół zbocza, maszerując w szaleńczym
tempie. Alice obdarzyła mnie niespokojnym uśmiechem. Pospieszyliśmy w ślad za nim.
Obciążony laską i obiema torbami, z trudem utrzymywałem równowagę na mokrej,
śliskiej trawie. Wiedziałem jednak, co niepokoi mistrza. Obawiał się o swą
bibliotekę. Na południu żołnierze często plądrowali i palili domy, toteż martwił
się o bezpieczeństwo ksiąg, skarbnicy mądrości, gromadzonej przez całe pokolenia
stracharzy.
Od trzech lat terminowałem u mojego mistrza, ucząc się, jak się rozprawiać z duchami,
widmami, wiedźmami, boginami i najróżniejszymi stworami mroku. Przez większość dni
mistrz udzielał mi lekcji, ale drugim źródłem wiedzy pozostawała biblioteka.
Niewątpliwie była bardzo ważna.
Gdy zostawiliśmy za sobą wzniesienie, skierowaliśmy się wprost ku Chipenden. Z każdym
krokiem wzgórza na północy zdawały się coraz wyższe. Przeprawiliśmy się właśnie
przez wąską rzeczkę, przeskakując z kamienia na kamień, do wtóru pluskania wody, gdy
Alice uniosła rękę.
- Żołnierze wroga! - zawołała.
W dali grupka mężczyzn maszerowała na wschód, przecinając naszą ścieżkę.
Dostrzegliśmy co najmniej dwa tuziny zbrojnych, miecze u ich pasów migotały jasno w
promieniach zachodzącego słońca, wiszącego nisko nad horyzontem. Zatrzymaliśmy się i
przycupnęliśmy na brzegu w nadziei, że nas nie zauważyli. Kazałem psom leżeć cicho;
posłuchały natychmiast.
Żołnierze nosili szare mundury i stalowe hełmy z szerokimi osłonami nosa, jakich
wcześniej nie oglądałem. Alice miała rację. Nadciągał liczny patrol wroga.
Niestety, dostrzegli nas niemal natychmiast. Jeden z nich pokazał ręką i warknął
rozkaz; niewielka grupka odłączyła się od oddziału. Zbrojni puścili się ku nam
biegiem.
- Tędy! - zawołał stracharz, chwytając torbę, by uwolnić mnie od nadmiernego
obciążenia. Pomknął wzdłuż rzeczki; Alice i ja podążyliśmy za nim, psy również.
Przed sobą ujrzeliśmy duży las. Może uda nam się tam zgubić pogoń, pomyślałem.
Lecz gdy tylko dotarliśmy do linii drzew, straciłem nadzieję. Niedawno został
uporządkowany: nie dostrzegłem żadnych młodych drzewek ani krzaków - jedynie rzadko
rosnący starodrzew. Żadnej kryjówki.
Zerknąłem przez ramię. Prześladowcy rozproszyli się, tworząc nierówny szereg.
Większość poruszała się powoli, choć jeden żołnierz na przedzie wyraźnie nas
doganiał; groźnie wymachiwał trzymanym w ręku mieczem.
Nim się zorientowałem, stracharz przystanął gwałtownie. Rzucił mi do stóp torbę.
- Biegnij dalej, chłopcze! Ja się nim zajmę - polecił, obracając się ku
żołnierzowi.
Przywoławszy do siebie psy, zatrzymałem się, marszcząc czoło. Nie mogłem tak
zostawić mistrza. Chwyciłem jego torbę, uniosłem laskę. W razie potrzeby ruszę mu z
pomocą. Psy, zajadłe ogary, nieznające strachu, wezmę ze sobą.
Obejrzałem się na Alice. Ona także przystanęła i patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem
twarzy. Miałem wrażenie, że mamrocze coś pod nosem. Wietrzyk ustał nagle, chłód
runął na nas niczym lodowate ostrze, wbijające mi się w twarz. Wokół zapadła
niespodziewana cisza, jakby wszelkie istoty w lesie wstrzymały oddech. Spomiędzy drzew,
ze wszystkich stron wypełzły nagle smużki mgły. Ponownie spojrzałem na Alice. Nic nie
zapowiadało podobnej zmiany pogody. Nie wydawała się naturalna. Czyżby zadziałała
czarna magia?
Psy warowały, popiskując cicho. Nawet jeśli mgła miała nam pomóc, mistrz z
pewnością rozgniewałby się, że Alice użyła czarnej magii. Przez dwa lata szkoliła
się na wiedźmę, więc zawsze się obawiał, że w końcu zwróci się ku mrokowi.
Do tej pory stracharz zdążył już zająć pozycję obronną, unosząc ukośnie laskę.
Żołnierz, który doń dotarł, ciął w dół mieczem. Serce podeszło mi do gardła,
nie musiałem się jednak obawiać. Usłyszałem okrzyk bólu - wydał go jednak
żołdak, nie mój mistrz. Miecz, wirując, poleciał w trawę, a potem stracharz
wymierzył mocny cios w skroń napastnika, powalając go na kolana.
Mgła gęstniała szybko, na kilka chwil mistrz zniknął mi z oczu. Potem usłyszałem,
że biegnie ku nam. Kiedy się z nami zrównał, pospieszyliśmy dalej, podążając
wzdłuż rzeki. Mgła z każdym krokiem robiła się coraz gęściejsza. Wkrótce
zostawiliśmy za sobą las i strumień; skierowaliśmy się wzdłuż gęstego głogowego
żywopłotu na północ. Po kilkuset jardach stracharz gestem nakazał nam, byśmy
przystanęli. Przykucnęliśmy w rowie, wstrzymując oddech. Nasłuchiwaliśmy
niebezpieczeństwa. Z początku nie słyszeliśmy odgłosów pościgu, potem jednak z
północy i wschodu dobiegły głosy. Wciąż nas szukali - choć robiło się coraz
ciemniej, zatem z każdą minutą prawdopodobieństwo, że nas odkryją, malało.
Już myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, gdy głosy dobiegające z północy stały
się donośniejsze. Wkrótce usłyszeliśmy zbliżające się kroki. Wyglądało, że
nieprzyjaciel trafił wprost na naszą kryjówkę. Wraz z mistrzem zacisnęliśmy dłonie
na swych kijach, gotowi do walki na śmierć i życie.
Nasi prześladowcy minęli nas w odległości zaledwie paru jardów po prawej - we mgle
dostrzegliśmy niewyraźne sylwetki trzech mężczyzn. Ponieważ jednak przykucnęliśmy w
rowie, nie zauważyli nas. Kiedy kroki i głosy znów ucichły, stracharz pokręcił
głową.
- Nie wiem, ilu ich nas szuka - wyszeptał - ale wyraźnie się nie poddają. Lepiej
zostańmy tu przez resztę nocy.
I tak przyszło nam spędzić zimną, niewygodną noc w rowie. Z początku spałem
niespokojnie. Jak to często bywa w podobnych sytuacjach, pogrążyłem się w głębokim
śnie akurat wtedy, kiedy nadszedł czas pobudki.
Obudziła mnie Alice, potrząsając za ramię. Usiadłem i rozejrzałem się dokoła.
Słońce już wzeszło, widziałem płynące po niebie szare chmury. Wiatr świstał w
żywopłocie, kołysał cienkimi, bezlistnymi gałązkami.
- Wszystko w porządku? - spytałem.
Alice przytaknęła z uśmiechem.
- W promieniu mili nie ma nikogo. Żołnierzykowie zrezygnowali. Odeszli.
Nagle usłyszałem jakiś dźwięk przypominający jęczenie. Stracharz.
- Pewnie dręczą go złe sny - zauważyła Alice.
- Może trzeba go obudzić? - zaproponowałem.
- Zostaw go na parę minut. Najlepiej, by sam się ocknął.
Ale krzyki i jęki mojego mistrza stawały się coraz głośniejsze. Cały zaczął
dygotać, coraz bardziej poruszony, toteż po minucie potrząsnąłem lekko jego
ramieniem.
- Wszystko w porządku, panie Gregory? - spytałem. - Chyba miał pan koszmary.
Przez moment patrzył na mnie szalonymi oczami, jak na kogoś obcego czy nawet wroga.
- O tak, śniłem prawdziwy koszmar - rzekł w końcu. - Sen o Kościstej Lizzie.
Koścista Lizzie była matką Alice, potężną wiedźmą, obecnie uwięzioną w jamie w
ogrodzie stracharza w Chipenden.
- Siedziała na tronie - podjął mistrz - a Zły stał u jej boku, z dłonią na
jej lewym ramieniu. Znajdowali się w wielkiej sali, której z początku nie rozpoznałem.
Podłoga była czerwona od krwi. Więźniowie krzyczeli ze zgrozy, a potem ginęli -
ścinano im głowy. Lecz dopiero widok komnaty naprawdę mną wstrząsnął.
- Gdzie to się działo? - spytałem.
Stracharz pokręcił głową.
- W wielkiej sali na zamku w Caster! Lizzie rządziła Hrabstwem.
- Przecież to tylko zły sen - pocieszyłem go. - Jest bezpiecznie uwięziona.
- Może - mruknął stracharz. - Ale nigdy jeszcze nie nawiedził mnie równie
wyrazisty senny majak.
Ruszyliśmy ostrożnie w kierunku Chipenden. Stracharz nie wspomniał ani słowem o mgle,
która podniosła się nagle poprzedniego wieczoru. Ostatecznie pora roku sprzyjała
mgłom, a on zajmował się wówczas przygotowaniami do starcia z żołdakiem. Ja jednak
nie wątpiłem, iż mgła pojawiła się na wezwanie Alice. Ale kimże byłem, by
protestować? Przecież mnie samego także skaził mrok.
Dopiero co wróciliśmy z Grecji po pokonaniu Ordyny, jednej z dawnych bogów. Zwycięstwo
słono nas kosztowało. Moja mama zginęła, by nam je zapewnić, podobnie Bill Arkwright,
stracharz pracujący na północ od Caster - dlatego właśnie prowadziliśmy ze sobą
jego psy.
Ja także zapłaciłem straszliwą cenę. Aby umożliwić nam zwycięstwo, sprzedałem
duszę Złemu. Teraz jedyną rzeczą, jaka nie pozwalała mu zawlec mnie w mrok, był
słój krwi, który dostałem od Alice i nosiłem w kieszeni. Dopóki miałem go przy
sobie, Zły nie mógł do mnie przystąpić. Alice musiała pozostawać blisko mnie, bo
także potrzebowała ochrony - w przeciwnym razie Zły zabiłby ją w zemście za to,
że mi pomogła. Oczywiście, stracharz nie miał o niczym pojęcia. Gdybym mu
powiedział, co zrobiłem, oznaczałoby to koniec terminu.
W miarę jak wspinaliśmy się po zboczu w stronę Chipenden, mój mistrz coraz bardziej
się denerwował. Co krok natykaliśmy się na ślady zniszczenia: wypalone domy,
porzucone gospodarstwa, a raz nawet zauważyliśmy trupa w przydrożnym rowie.
- Miałem nadzieję, że nie zapuszczą się tak daleko w głąb lądu. Przeraża mnie
myśl o tym, co zastaniemy w domu, chłopcze - rzekł ponurym tonem Stracharz.
Zazwyczaj unikałby przejścia przez wioskę Chipenden: większość ludzi nie lubi
zadawać się ze stracharzami, a mój mistrz szanował wolę miejscowych. Kiedy jednak
przed nami pojawiły się szare łupkowe dachy, jedno spojrzenie wystarczyło, byśmy
pojęli, że coś jest bardzo nie tak.
Niewątpliwie przeszli tędy żołnierze wroga. Wiele dachów nosiło ślady zniszczenia:
z dziur wystawały zwęglone belki. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym gorzej wszystko
wyglądało. Niemal trzecią część domów spalono do gołej ziemi, pozostawiając
jedynie poczerniałe kamienne skorupy w miejscach, gdzie kiedyś żyły całe rodziny. Te,
które uniknęły pożaru, potraciły okna i drzwi. Wszędzie dostrzegałem ślady
grabieży.
Wioska sprawiała wrażenie kompletnie wyludnionej, potem jednak usłyszeliśmy stukot.
Ktoś pracował młotkiem. Stracharz poprowadził nas szybko brukowanymi ulicami w stronę
źródła dźwięku. Zmierzaliśmy w kierunku głównego traktu wiodącego przez wieś,
wzdłuż którego mieściły się kramy. Minęliśmy splądrowane sklepik warzywny oraz
piekarnię, zbliżyliśmy się do kramu rzeźnika, z którego zdawał się dobiegać
hałas.
Rzeźnik wciąż tam był, jego ruda broda lśniła w blasku porannego słońca, ale nie
naprawiał zniszczonego kramu. Przybijał wieko do trumny. W pobliżu stały jeszcze trzy,
już zamknięte, gotowe do pogrzebu. Jedna, mała, bez wątpienia kryła w sobie dziecko.
Na nasz widok rzeźnik podniósł się. Podszedł uścisnąć dłoń stracharza. Tylko z
nim mój mistrz miał
jakikolwiek kontakt we wsi - rzeźnik był jedyną osobą, z jaką rozmawiał o tematach
innych niż nasze sprawy.
- Działy się okropne rzeczy, panie Gregory - rzekł teraz. - Nic już nigdy nie
będzie tak samo.
- Mam nadzieję, że to nie. - wymamrotał stracharz, zerkając na trumny.
- O nie, Panu niech będą dzięki - pospieszył z odpowiedzią rzeźnik. - To się
zdarzyło trzy dni temu. Akurat zdążyłem wywieźć rodzinę w bezpieczne miejsce. Nie,
ci tutaj, biedacy, nie uciekli niestety dość szybko. Żołnierze zabili wszystkich,
których znaleźli. Napadł na nas zaledwie patrol nieprzyjaciela, ale bardzo duży.
Szukali zapasów. Nie musieli palić domów ani zabijać ludzi. Dlaczego wybili całą
rodzinę? Mogli po prostu zabrać, co chcieli, i odejść.
Stracharz pokiwał głową. Wiedziałem, jak brzmi odpowiedź, choć nie mówił jej
głośno: działo się tak, bo Zły krążył swobodnie po świecie. Przez niego ludzie
stawali się okrutniejsi, a wojny dziksze.
- Przykro mi z powodu pańskiego domu, panie Gregory - dodał rzeźnik.
Z twarzy stracharza odpłynęła krew.
- Co się stało? - spytał ostro.
- Och, naprawdę mi przykro. Nie wiedział pan? Zakładałem, że już pan tam zajrzał.
Z odległości wielu mil słyszeliśmy wycie i ryki bogina. Musiało być ich jednak zbyt
wielu, by mógł sobie z nimi poradzić. Splądrowali pański dom, zabrali każdą rzecz,
jaką zdołali wynieść, a resztę podpalili.
Rozdział 2
Jeszcze nie umarłeś!
Bez jednego słowa stracharz odwrócił się na pięcie. Niemal biegiem ruszył w górę
zbocza. Po chwili bruk ustąpił miejsca błotnistemu traktowi. Pokonawszy wzgórze,
dotarliśmy do granicy ogrodu. Poleciłem psom, by czekały. Zagłębiliśmy się między
drzewa.
Wkrótce znaleźliśmy pierwsze trupy. Leżały tam już jakiś czas, bowiem w powietrzu
rozchodził się ostry smród śmierci; nosiły szare mundury oraz charakterystyczne
hełmy wroga. Pojąłem, że grabieżców spotkała gwałtowna śmierć: jednym
rozszarpano gardła, innym zmiażdżono czaszki. Wyraźnie sprawił to bogin. Kiedy jednak
wyłoniliśmy się spomiędzy drzew i ruszyliśmy przez trawnik przy domu, przekonaliśmy
się, iż rzeźnik miał rację. Żołdaków wyroiło się zbyt wielu, by bogin zdołał
pokonać wszystkich. Podczas gdy zabijał intruzów z jednej strony ogrodu, inni podkradli
się bliżej. Wreszcie podpalili zabudowania. Pozostały tylko nagie, poczerniałe
ściany. Dom stracharza w Chipenden zamienił się w wypaloną skorupę: dach się
zawalił, z wnętrza zniknęło wszystko - łącznie z bezcenną biblioteką.
Mistrz długi czas w milczeniu wpatrywał się w pogorzelisko. W końcu zdecydowałem się
przemówić pierwszy.
- Gdzie teraz podziewa się bogin?
- Zawarłem z nim pakt - odparł stracharz, nie patrząc na mnie. - W zamian za
strzeżenie domu, gotowanie i sprzątanie oddałem mu władzę nad ogrodem. Mógł sobie
wziąć każde żywe stworzenie, jakie zastał tam po zmroku - oprócz mych uczniów
oraz stworów w nim uwięzionych - jeśli tylko wydał wcześniej trzy ostrzegawcze
krzyki. Ich krew należała do niego. Lecz pakt obowiązywał dopóty, dopóki dom nie
stracił dachu. Toteż po pożarze bogin odzyskał wolność. Odszedł na zawsze.
Powoli okrążaliśmy pozostałości domu. W końcu dotarliśmy do wielkiej sterty
szaroczarnych popiołów na trawniku. Żołnierze, wygarnąwszy księgi z bibliotecznych
półek, rozniecili wielkie ognisko.
Stracharz padł na kolana, zaczął grzebać w wystygłych popiołach. Niemal wszystko, na
co trafił, rozpadało mu się w palcach. W końcu znalazł przypaloną skórzaną
okładkę: grzbiet księgi, który w jakiś sposób ocalał z ognia. Uniósł go,
oczyścił palcami.
Przez ramię mistrza odczytałem tytuł: "Potępienie, oszołomienie, desperacja".
Czyli księga, którą napisał dawno temu, w młodości - fundamentalne dzieło
dotyczące opętania. Pożyczył mi ją kiedyś, gdy groziło mi śmiertelne
niebezpieczeństwo ze strony Mateczki
Malkin. Teraz z tomu pozostała tylko okładka. Biblioteka mego mistrza przepadła,
płomienie pochłonęły słowa zapisane przez całe pokolenia stracharzy - dziedzictwo
niezliczonych lat walki z mrokiem, wielką skarbnicę wiedzy.
Usłyszałem jego szloch. Odwróciłem się, zawstydzony. Czyżby płakał?
Alice pociągnęła szybko trzy razy nosem. Chwyciła mnie za lewe ramię.
- Chodź ze mną, Tom - wyszeptała.
Ostrożnie przemknęła pod kilkoma opalonymi belkami, weszła do domu przez dziurę; tam
niegdyś tkwiły tylne drzwi. Powoli odnalazła drogę do zrujnowanej biblioteki, z
której pozostało jedynie zwęglone drewno i popioły. W końcu zatrzymała się,
wskazała palcem podłogę. Z trudem dostrzegłem grzbiet kolejnej książki.
Rozpoznałem ją natychmiast: bestiariusz stracharza. Wstrzymując oddech, podniosłem
tom. Czy z niego również pozostała ledwie sama okładka? Ku swej radości przekonałem
się, że stronice ocalały. Przejrzałem je szybko. Przypalone przy brzegach, lecz
nietknięte, czytelne. Skinieniem głowy podziękowałem Alice. Zaniosłem bestiariusz
mistrzowi.
- Jedna z ksiąg ocalała - oznajmiłem. - Alice ją wypatrzyła.
Odebrał mi znalezisko, przez długi czas wbijał wzrok w okładkę; jego twarz nie
zdradzała niczego.
- Tylko jedna z tak wielu, reszta spłonęła bez śladu - rzekł w końcu.
- Ale pana bestiariusz to jedna z najważniejszych prac - przypomniałem. - Lepsze
to niż nic!
- Zostawmy starego Gregory'ego na chwilę - wyszeptała Alice, po czym wzięła mnie
łagodnie za rękę i odprowadziła na bok.
Podążyłem za nią przez trawę, między drzewa zachodniego ogrodu. Ze znużeniem
pokręciła głową.
- Jest coraz gorzej i gorzej - mruknęła. - Ale wkrótce powinien dojść do
siebie.
- Mam nadzieję, Alice. Naprawdę. Biblioteka wiele dla niego znaczyła. Jej zachowanie
i uzupełnianie stanowiło ważną część pracy mistrza. Spłonęło jego dziedzictwo,
przeznaczone dla następnych pokoleń stracharzy.
- Ty będziesz kiedyś tutejszym stracharzem, Tom. Poradzisz sobie bez książek.
Zacznij pisać własne - to właśnie musisz zrobić. Zresztą, nie wszystko jeszcze
stracone. Oboje wiemy, gdzie znaleźć kolejną bibliotekę. No, i musimy poszukać sobie
innego dachu nad głową. Nie ma sensu udawać się na południe, do wilgotnego, zimnego
domu starego Gregory'ego w Anglezarke. Leży teraz za linią wroga, a w dodatku nie damy
rady spędzić tam zimy. I nie ma żadnych książek. Biedny Bill Arkwright nie będzie
już mieszkał we młynie, powinniśmy zatem jak najszybciej ruszyć na północ, w
stronę kanału. Żołnierze nie mogli odejść zbyt daleko.
- Może masz rację, Alice. Nie warto dłużej czekać. Chodź, przedstawimy twoje
rozwiązanie panu Gregory'emu. Biblioteka Arkwrighta jest znacznie mniejsza niż nasza,
ale to zawsze jakiś początek - fundament, który można rozbudować.
Wyszliśmy spomiędzy drzew. Ponownie ruszyliśmy przez trawnik, podchodząc do stracharza
z innej strony. Siedział na trawie, wpatrując się w trzymany w dłoniach bestiariusz.
Nie dostrzegał naszej obecności.
Alice zatrzymała się nagle. Obejrzała się w stronę wschodniego ogrodu, gdzie leżały
pogrzebane wiedźmy. Ponownie trzy razy pociągnęła głośno nosem.
- Co się stało, Alice? - spytałem, dostrzegając troskę na jej twarzy.
- Coś jest nie tak, Tom. Wcześniej, przechodząc przez ten trawnik, zawsze czułam
woń Lizzie.
Koścista Lizzie przez dwa lata uczyła Alice. Była potężną, bezecną kościaną
czarownicą, pogrzebaną żywcem w jamie i uwięzioną tam na wieki przez mego mistrza.
Zasłużyła sobie na ponury los. Mordowała dzieci, wykorzystując ich kości w
mrocznych, magicznych rytuałach.
Alice ruszyła przodem między drzewa wschodniego ogrodu. Minęliśmy groby, w których
spoczywały martwe czarownice. Wszystko wyglądało jak należy. Kiedy jednak dotarliśmy
do wiedźmiej jamy, tam gdzie tkwiła Lizzie, przeżyłem wstrząs. Pręty zostały
wygięte, dziura okazała się pusta. Koścista Lizzie uciekła.
- Kiedy się wydostała, Alice? - spytałem nerwowo, lękając się, że wiedźma czai
się w pobliżu.
Alice znów powęszyła.
- Co najmniej dwa dni temu - ale nie martw się, już dawno stąd odeszła. Bez
wątpienia wróciła do domu, do Pendle. I dobrze, że się jej pozbyliśmy.
Wróciliśmy do stracharza.
- Koścista Lizzie uciekła z jamy - poinformowałem go. - Alice sądzi, że to się
zdarzyło w dzień po tym, jak żołnierze spalili dom.
- Były tam inne czarownice - dodała Alice. - Po odejściu bogina mogły wtargnąć
do ogrodu i ją uwolnić.
Stracharz nie dał po sobie poznać, że usłyszał nasze słowa. Przyciskał bestiariusz
do piersi, wbijając ponury wzrok w stos popiołów. Uznałem, że to nie najlepszy
moment, by proponować, abyśmy ruszyli na północ do domu Arkwrighta. Robiło się już
ciemno, a mieliśmy za sobą ciężką podróż na zachód, zakończoną smutnym
odkryciem. Musiałem mieć nadzieję, że rano mistrz dojdzie do siebie.
Ponieważ bogin już im nie zagrażał, zagwizdałem na psy. Od powrotu z Grecji Szpon i
jej dwa dorosłe szczeniaki, Krew oraz Kość, mieszkały ze starym pasterzem, żyjącym
za długim wzgórzem. Niestety, opieka nad psami stała się dla niego zbyt ciężkim
zadaniem, toteż odebraliśmy mu całą trójkę. Właśnie wracaliśmy do Chipenden, gdy
ujrzeliśmy dym nad Caster. Akrwright używał swych psów do chwytania i zabijania
wodnych wiedźm.
Rozpaliłem na trawniku niewielkie ognisko, Alice ruszyła polować na króliki. Złapała
trzy, wkrótce piekły się już nad ogniem, a mnie do ust napływała ślinka. Gdy były
gotowe, zaprosiłem stracharza. Nalegałem, aby do nas dołączył i posilił się przy
ogniu. Ponownie
nie zareagował, zupełnie jakbym mówił do ściany. Nim ułożyliśmy się na noc, mój
wzrok powędrował ku zachodowi. Na Wzgórzu Wici płonął ogień. Na moich oczach
stawał się coraz jaśniejszy.
- Rozpalili wici, zamierzają wezwać więcej wojska, Alice - powiedziałem. -
Przypuszczam, że wkrótce dojdzie do bitwy.
Łańcuch ognisk przecinających Hrabstwo z północy na południe, przeskakujących ze
wzgórza na wzgórze, wzywał ostatnie rezerwy na bój.
|
|