TWITTER BLOGGER SKULLATOR PLIKI COOKIES KANAŁ YOU TUBE | |
Krzysztof Rudomin
Już nigdy nic…
Optymiści sądzą, że to jest najlepszy ze wszystkich możliwych światów. Pesymiści obawiają się, że to może być prawda.
- Julius Robert Oppenheimer
I.
No i usiadłem na chwilę, żeby złapać oddech lub dwa przed
kolejnym końcem świata, który idzie do mnie, śpiesznie
zmierza w mym kierunku
Włączam telewizor. Polska Ameryka, Ameryka po
polsku, diety cud, uśmiechy za milion złotych. Masz się
śmiać, rechotać z zadowolenia aż pęknie ci żyłka. Kto się
nie śmieje, ten jest zły. Kto się nie śmieje, ten jest
zamachowcem, mordercą, pedofilem albo innym zboczeńcem.
Ciesz się,
Wyłączyłem ogłupiające pudło i leżąc na kanapie
wlepiałem wzrok
* * * * *
Dzwonek do drzwi jęknął przeciągle dwa razy. - Cześć, wstawaj, jestem twoim przeznaczeniem, kochanie. Chcesz coś zjeść? Nie umiem zbyt dobrze gotować, ale zawsze coś wymyślę, mysiu pysiu.
- Chyba “misiu pysiu” - zauważyłem próbując rozkleić powieki
- Jak tylko sobie życzysz, żuczku. Ale bałagan! Raczej dawno nie było tutaj kobiety.
- Ano nie było. Ale już jest. No i skończył się stan
względnej eudajmonii. - Marta Marta. Przyjechałam. - „Przyjechałam”? - Tak, samochodem - odrzekła lakonicznie Marta Marta śpiesznie zastępując zawartość jednej z szuflad zawartością swojej torby podróżnej.
Podszedłem do okna. Na podwórku stała niebieska toyota
starlet. - To nie sen - rzuciła Marta Marta klęcząc nad szufladą i patrząc na mnie uważnie z lekkim uśmiechem. Co jest nie tak? Może jeszcze śpię i nie mogę się ocknąć? Może śnię jeden z tych koszmarów absurdalnych jak życie i dlatego tak dziwnie oczywistych? Niech ktoś przyjdzie i mnie obudzi. Tylko kto mógłby przyjść?
- Nikt, nikt, nikt! - powtórzyła trzykrotnie Marta Marta,
jakby z rutyną wypowiadała melodyczne zaklęcie. Chwilę potem
zaczęła biegać po pokoju nie zamykając ust. A krzątała się i
paplała tak szybko, iż przez chwilę pomyślałem, że jestem
drzewem. Że wrosłem w dywan, że włosy to liście, i że jestem
drzewem kilkusetletnim, dla którego czas płynie inaczej. A w
pobliżu zaczął grasować hiperaktywny kornik i zaraz wydrąży
mnie tak, że zostanie - Mógłbyś pić mniej, oczywiście jeśli chcesz, ja cię nie zmuszam, ostatecznie rzecz biorąc alkohol jest dobry, najlepszy nawet! Mnie na przykład w pewnym sensie „ożywia”… - Alkohol jest zły, dla ludzi o skłonnościach do przedawkowywania życia. - Aha... Jakbym gdzieś to już słyszała. Albo czytała. Marta Marta przystanęła, zrobiła zniesmaczoną minę, strzeliła wzrokiem w prawo, lewo, w sufit i ostatni strzał był strzałem w dziesiątkę, bowiem odkryła wspaniałą pajęczynę, która dla Marty Marty wspaniała nie była. Szczotka śmignęła jak myśliwiec.
Byłem spocony i skołowany. Doczłapałem się do kanapy i
wymacałem stojącą obok niej butelkę taniej szkockiej.
Wszędzie mam poupychane
Marta Marta biegała i zmieniała moje zapuszczone pokoje - Skąd ty wiesz… co myślę… - wycedziłem czując, że za chwilę stracę przytomność. - Jak to? Przecież ja to ty, czyż nie, głuptasie?
Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Wypuściłem butelkę z ręki i
usłyszałem jak głucho upada na dywan, który tak bardzo
lubię. Osunąłem się bezwładnie
II.
Obudziłem się z niesmakiem w suchych ustach. Długo leżałem bez ruchu wodząc wzrokiem po pokoju. Zaraz zaraz… Zerwałem się szybko do pozycji siedzącej i jęknąłem z bólu. Nieznośne pulsowanie z tyłu czaszki po kilku sekundach ustało, wiedziałem jednak, nauczony doświadczeniem, że każdy gwałtowniejszy ruch będzie tak właśnie skutkował.
Obok łóżka leżała butelka whisky. Była prawie w
całości opróżniona.
Wstałem z kanapy. Stanąłem na miękkich nogach i
nagle wszystko pojąłem: Marta Marta, auto z rzęsami,
sprzątanie – paranoja! Doskoczyłem
Na niebo powbiegały ogromne, tłuste chmury,
ciemnoołówkowe
Na blacie kuchennego stołu leżała biała koperta.
Nie była podpisana.
* * * * *
Deszcz się wzmagał. Zaskakująco ciepły wiatr targał
połami mojego płaszcza. Do miasta miałem jakieś trzy
kilometry, zaś do jedynego sklepu - Cześć Maruś! Co? Piwko? - zagaiła w ten sam sposób co zawsze tęga, brzydka ekspedientka.
Aśka przejęła interes po ojcu. Bronka szanowali wszyscy, bo
i on wszystkich szanował. Nigdy nikogo nie oszukał, czego
nie można powiedzieć - Daj mi paczkę fajek. - Te same co zawsze? - Tak, te same. - Coś spod lady? - Dwa razy.
Aśka zawinęła w szary papier najpierw jedną, potem
drugą butelkę mojej ulubionej taniej szkockiej i wręczyła mi
je uprzednio umieszczając
Zapłaciłem i miałem wychodzić, gdy do sklepu wpadli
zziajani jegomoście. Początkowo nie poznałem tych owiniętych
ufajdanymi szalami brudnych mord, ale po chwili okazało się,
że to Biba i Gesiu. Biba był umysłowo chory. Stał teraz
przede mną i szczerze cieszył się na mój widok odsłaniając
powykrzywiane, popsute zęby i marszcząc umazaną jakimś
smarem twarz. Gesia, podobnie jak Bibę i innych pijaczków,
znałem od lat. Pracował - A-a aaa czoo oobissz? Pi-pi-piiwko? A-a jaa wińko, wjeesz? - kaleczył się Biba. Byłem pewien, że za moment któryś z tej wspaniałej dwójki będzie chciał „pożyczyć” ode mnie pieniądze. - Maruuuś, ty dobry chłopak jesteś, pożycz no mnie złotóweczkę, e? - Gesiu, nie mam. Muszę iść. - Dobra, Maruś, ale wiesz, że ja ciebie zawsze szanował, e? - Ano wiem, wiem. Na razie!
- Czekaj Maruś! A nie chcesz jakiegoś perfuma może?
- krzyknęła Aśka. Była jedną z tych osób, które bawią się w
te całe perfumy wysyłkowe, katalogi
Wracałem do domu. Deszcz zalewał mi oczy.
Postanowiłem porządnie
Przez szum wiatru i deszczu przebijał się jakiś
dźwięk. III.
Mijały dni. Moje postanowienie jak zwykle diabli wzięli. Nie pisałem prawie wcale. Zapełniłem kilka kartek po pijaku, ale nawet nie postarałem się, by przeczytać te wypociny na trzeźwo.
Czułem się coraz gorzej. Bolało mnie całe ciało i
nie miałem ochoty
Któregoś przedpołudnia obudził mnie dzwonek do
drzwi. To był January. Przyjaźniliśmy się kiedyś, ale moja
ignorancja, jego nudna zdroworozsądkowość i dzielące nas
kilometry zamieniły przyjaźń w coś między sentymentem a
obowiązkiem. January mieszkał nad morzem. Miał dwoje dzieci,
żonę alkoholiczkę z depresją i pokręconego kota. Sam,
podobnie jak żona, uwielbiał alkohol, ale konsekwentnie
zaprzeczał, że jest alkoholikiem. „Ja może i piję
codziennie, ale jak już nie mogę, to nie piję na chama do
porzygu!” - powtarzał zawsze kierując strofujące spojrzenie
na żonę. W ich mieszkaniu ciągle pełno było dymu z
papierosów i absolutnie nie przeszkadzało im to,
January orzekł, że jest w odwiedzinach u rodziców i
przyszedł zobaczyć, co u mnie. Opowiedziałem mu, co u mnie.
Odpowiedział, że w sumie
- Widzisz, Maruś, mówiłem ci, po cholerę idziesz na
te studia?! Potem mówiłem ci, jedź do mnie, będziesz miał
robotę u mnie na sklepie, posiedzisz
January prowadził swój monolog o mnie. Następnie
monologizował Wypalając papierosa zastanawiałem się, dlaczego miał takie niebieskie dłonie.
* * * * *
Zerwałem się z łóżka, gdy usłyszałem pisk. Wrzeszczała radośnie, tańczyła na środku pokoju i co kilka chwil pociągała szampana wprost z butelki. Czyli to nie był sen ani alkoholowe halucynacje? Ona j e s t ! - Ty cholerna zdziro! - wrzasnąłem i pobiegłem do przedpokoju, ale nie było tam niebieskiego lusterka. - Wyrażaj się, mysiu pysiu! - Raczej „misiu pysiu”. Chciałaś mnie zabić, czy co?! - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi… - Marta Marta zaśmiała się bezczelnie i dopiła resztę szampana. - Powiedz, że jestem niezastąpiona, bezcenna i w ogóle mądra oraz błyskotliwa! - Jesteś niezastąpiona i bezcenna. I błyskotliwa. Jak cekiny. - Nie-do-bry tyyy! - krzyknęła zalotnie i upadła na fotel zmęczona tańcem. - Co zrobiłaś z dłońmi? Marta Marta spojrzała na swoje dłonie. Oglądała je przez chwilę z każdej strony i odpowiedziała, że to ja zrobiłem. Nie rozumiałem, jak mogłem sprawić, że jej dłonie całe są w niebieskich plamach. Znowu czułem się słabo, tak jak przy poprzednim spotkaniu z tą dziwną kobietą. Starałem się jednak kontrolować sytuację. Oddychałem głęboko mając nadzieję, że tym razem nie stracę świadomości. A może już dawno ją straciłem? - Powiedz mi coś miłego, mysiu pysiu! - Z tą fryzurą i w tej sukience wyglądasz jak z obrazka. Jak z obrazka Picassa. Jak Płacząca kobieta. Marta Marta pokazała mi środkowy palec ciągle szczerząc w uprzejmym uśmiechu równe, białe zęby.
- Myślałem, że nie wrócisz. A tak na dobrą sprawę byłem
pewien, - No eeej, przecież zostawiłam ci na stole liścik!
Odnalazłem go w stosie papierzysk i wręczyłem Marcie Marcie
rzucając przy okazji kilka kąśliwych uwag pod jej adresem.
Zdziwiona wyjęła kartkę, pochyliła się nad nią i po chwili
oddała patrząc na mnie pytająco. Zbaraniałem. - Był u ciebie, co? I piliście, i chwalił się awansem, i wjechał ci na ambicję, co? Był u ciebie, nie? Ten, co powtarzał, że „faceci od milionów lat chodzą na ryby, żeby uciec przed kobietami, dlatego kobiety wymyśliły telefony komórkowe”, bla bla bla. A mówił, że „mnisi w kambodżach mają najlepszych alchemików”? To były słowa Januarego z różnych sytuacji, wypowiadane w sporym odstępie czasu. Jak ona do stu diabłów…?
Jakieś niepokojące zmiany zaszły w zachowaniu i wyglądzie
Marty Marty. Jej wzrok stał się dziki. Jej słowa urywały
się, były nieme, by po chwili wybuchać i ranić uszy
nieznośnym hałasem. Ktoś zadzwonił do drzwi,
IV.
Zbyt często wszystko zaczynało się od łóżka. I kończyło się w łóżku. Całe moje życie to barłożenie z różnych powodów. Bolała mnie prawa skroń. Delikatnie dotknąłem jej dłonią. Wyczułem bandaż. Bałem się otworzyć oczy. Do moich uszu dochodziły szmery, szepty, nerwowe kroki, dzwonienie szklanek. Niektóre głosy były znajome, chociaż miałem pewność, że nigdy ich nie słyszałem.
- Budzi się! - krzyknęła z ulgą Marta Marta i usiadła na
brzegu łóżka,
Coraz wyraźniej docierały do mnie podniecone głosy. Kiedy
podniosłem powieki, rozległa się istna wrzawa. Umarłem.
Jestem w niebie dla wariatów. Albo w piekle dla wariatów -
myślałem a pewność tego, że nie żyję sprawiła,
Prócz Marty Marty zauważyłem Januarego, który chyba Januarym
nie był. Obok niego stał długowłosy mężczyzna w glanach.
Widziałem zatroskaną twarz śmiesznej zakonnicy, widziałem
dwóch pijaczków dzierżących puszki piwa - Umarłem? - zapytałem starając się patrzeć w pustkę. - Nie, nie umarłeś - odpowiedziała Marta Marta, która wiedziała, że to pytanie kieruję właśnie do niej. - To o co tutaj chodzi, hę? Marta Marta wykonała ruch ręką. Przeróżni dziwni ludzie zaczęli opuszczać mój dom. Słyszałem, jak gromadzą się przed nim. Skoro jeszcze żyję, to muszę uszczelnić okna - postanowiłem.
- Słuchaj mnie uważnie - rozkazała Marta Marta łagodnym, Próbowałem się skupić. Głosy za oknem były nieznośne, z pogranicza realności. Marta Marta spojrzeniem okazała mi zrozumienie. - Zadam ci pytanie, a ty na nie odpowiesz. Jak najkrócej, bez zbędnego pieprzenia. Jaki jest kolor moich włosów?
Najgłupsze z możliwych pytań. Patrzę, widzę i opisuję. Zatem
patrzę. - Jakie mam oczy? Jaki kształt nosa? Jaką mam barwę głosu?
Karciła mnie spojrzeniem, ale nie widziałem koloru jej
tęczówek czy długości rzęs. Marta Marta nie miała nosa.
Marta Marta nie miała głosu.
Marta Marta widziała, że znowu zaczynam drżeć, że chcę się
zerwać - Wiesz, jestem taki zmęczony. Chciałbym nigdy nie być zmęczony okazywaniem cierpliwości i miłości - wycedziłem i aż drgnąłem z przerażenia, gdy usłyszałem ze swoich ust słowo na „em”. - Nie pamiętasz wielu rzeczy, które robisz po alkoholu. A wiesz, co robisz najczęściej? Piszesz. Piszesz, pijesz, piszesz, pijesz i robisz to do upadłego. Oboje wiemy, że budzisz się rano z kacem i masz gdzieś to, co napisałeś, o ile pamiętasz, że w ogóle pisałeś. Bardzo dobrze znasz tego długowłosego chłopca, którego nazwałeś kiedyś „Janem”. Przypomnij sobie… Marta Marta zrobiła pauzę. Miała nadzieję, że coś skojarzę. Dalej nie wiedziałem, o co chodzi, ale instynktownie zacząłem pewne rzeczy rozumieć. Poczułem najprostszy, nagi strach.
- Oni wszyscy, cała ta zgraja tłocząca się teraz przed twoim
domem, to ty. Ja, to ty. Wszystko to, co się dzieje, jest z
ciebie i na twój rozkaz. Przez ciebie się stało i dla ciebie
się stało. Jesteś jak zachlany Bóg, który nie pamięta, - Przestań! Przerażasz mnie! - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że to ty siebie przerażasz… - Zamknij się! Chciałaś mnie ukatrupić lusterkiem! Zdenerwować Januarym! Chciałaś… Jezu, boli mnie… Wypieprzać! Wszyscy wypieprz…
* * * * *
Zbyt często wszystko zaczynało się od łóżka. I kończyło się w łóżku. Całe moje życie to barłożenie z różnych powodów. Brudna biel szpitalnych ścian przypominała kolor mojego sufitu, czułem się więc jak w domu. Niewiele kojarzyłem. Kręcili się koło mnie lekarze, kręciły się pielęgniarki. Łóżka obok zmieniały właścicieli. Mijały dni, ale nie byłem w stanie ich odróżnić.
Moje zdrowie powoli się poprawiało. Zacząłem nawet rzucać
rubasznymi żarcikami w stronę ładniejszych pielęgniarek.
Przy debiutanckim szpitalnym „Dzień dobry” poczułem się
tak, jakbym przemówił pierwszy raz w życiu, jakbym siłą
powietrza i woli strząsał z moich strun głosowych kilogramy
cuchnącego, zasychającego szlamu. Oj, długo mnie nie było -
stwierdziłem Nie bardzo rozumiałem, co mówił lekarz. Podobno miałem zawał, później jakieś komplikacje, następnie zapadłem w śpiączkę. Leżącego na środku pokoju wśród kartek i porozlewanej szkockiej Marusia odnalazł listonosz, który przyniósł paczkę z zamówionym przeze mnie atramentem. Dzięki Bogu, jestem staroświecki. Nikt nie pytał o ranę na skroni. Raną się po prostu zajmowano. Było to dla mnie niezmiernie komfortowe. Na dwa dni przed tym, jak wypisano mnie ze szpitala, przyszedł January. Miał zatroskaną twarz i podwinięty lewy rękaw, aby lepiej było widać nowy zegarek. - Często się ostatnio widujemy, co? - rzuciłem, gdyż nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. - Skoro półtorej roku to dla ciebie często… - No przecież byłeś u rodziców, zaszedłeś do mnie, dwie flaszki pękły człowieku - zganiłem go z pobłażającym uśmiechem, a on powiedział, że muszę odpoczywać, że on nie był tutaj półtorej roku, jeśli nie więcej nawet, że musiało mi się coś dziwnie przyśnić w tej śpiączce.
Ostrożnie dał mi do zrozumienia, że powinienem dbać o siebie
i przestać wlewać w gardło szkocką. Mówił, że ludzie plotą,
że spotykał naszych wspólnych znajomych a oni od razu w tę
nutę, że chodzę jak w transie, On mówił a ja milczałem sobie spokojnie i przypominałem wszystko. Chyba powinienem być teraz w innym szpitalu - pomyślałem. Wszystko było teraz takie normalne – spanie, jedzenie, sikanie, telewizja, pielęgniarki, pigułki. Chwila na życie bez cienia obłędu. Jednak prawda wciąż zmieniała fatałaszki i za nic nie mogłem jej rozpoznać.
V.
Od kilku dni byłem w domu i od kilku dni z niedowierzaniem
ślęczałem nad moimi pijackimi rękopisami. Zapisanych kartek
było całe mnóstwo. Mocno się natrudziłem, by posegregować
poszczególne opowiadania, ułożyć strony
Czytałem nakrapiane szkocką kartki zapisywane z maniakalnym
uporem. Opowiadania zdawały się układać w, nie do końca
uchwytną, całość wyższego rzędu. W Pasażerstwie
rozpoznałem Jana, długowłosego gościa w glanach. Miał on
niebieski tusz na rękach i był tragicznie groteskowym
quasi-romantykiem, który umarł z przejęcia, po czym został
wyrzucony z jadącego pociągu. Było tam tez dwóch pijaczków –
Zenon i Czesław, była zakonnica Adela, byłem ChybaJa. Na
tego wypadnie, na tego… Bęc! to kawałek, w którym szalał
Marta Marta była postacią, która pojawiała się w tych pijackich kawałkach najczęściej. Kobieta to, czy idea? Czy może coś w rodzaju animy? - dumałem zadowolony, jednak rosło we mnie poczucie niedosytu, że stworzyłem kogoś tak pięknego i niesztampowego, a nie umiałem dać mu ciała. Długo zastanawiałem się nad tym, co było prawdziwe, a co nie było prawdziwe i oczywiście nic mi z tego zastanawiania nie przyszło. Pragnąłem zmienić swoje życie. Przestać pić, przestać użalać się nad sobą. Chciałem zostać prawdziwym, nudnym pisarzem bez nałogów (są tacy?), najpierw jednak potrzebowałem pracy, żeby móc zapewnić sobie godne warunki życia. Ale wciąż coś nie dawało mi spokoju. Jakaś cząstka mnie pragnęła z całej siły przekonać się, że to, co się wydarzyło, rzeczywiście s t a ł o s i ę. Jednej z wyjątkowo mroźnych nocy usiadłem przy stole. Nocna lampka rzucała zakurzony snop światła wprost na kartkę. Księżyc w pełni zaglądał do pokoju. Miałem noc, miałem światło, miałem atrament. Miałem też dwie butelki mojej ulubionej taniej whisky. Siedziałem nad pustą kartką i piłem. Mijały minuty i godziny.
* * * * *
- Powinienem cię przeprosić. To wszystko na moje życzenie… - Nie szkodzi. Głowa już nie boli? - Nie, nie boli. Pada twardy, ziarnisty śnieg. - Słyszysz, jak pada? - Słyszę. On siorbnął z kubka i odetchnął głośno. Ona, zapatrzona we wzór na dywanie, słuchała jak twardy, ziarnisty śnieg grzechocze uderzając o szyby i eternitowy dach. On spojrzał na nią i uśmiechnął się tak, jak uśmiecha się ktoś, komu jest niezręcznie. Twardy, ziarnisty śnieg padał w nim i chłostał wnętrzności. Ona podnosząc głowę spojrzała gdzieś poza niego i odwzajemniła uśmiech. Był pełen akceptacji i zrozumienia. Albo wydawało się mu.
- Często nurkujesz w Nun, prawda? W nieskończonym, czarnym
- Rozmawiamy ze sobą zbyt sztucznie. Nie wiem, dlaczego tak
jest,
- Znowu robisz z tekstu groteskę. I to patetyczną groteskę.
Weź się - Powiedział. A jeśli groteska jest na tyle wpisana w rzeczywistość, że to jedynie słuszna, pierwotna wersja? A może tworząc światy nie będące groteską deformujemy rzeczywistość?
Wstała z fotela kobieta bez twarzy i stanęła w progu. Z
pobłażaniem - Nie stój tak w progu. Wróć na fotel i bądź. - Stąd popatrzę trochę jak piszesz. Jedną nogą będę tutaj, drugą tam. Kiedy będę potrzebna, będę blisko, a kiedy będę niepotrzebna, będę miała blisko, by pójść jak najdalej.
- Każdy jest do czegoś potrzebny. Nawet ci najbardziej
niepotrzebni - A do czego ja jestem ci potrzebna?
- Do bycia niepotrzebną. Chociaż to chyba tylko pozory.
Kiedyś po pijaku czytałem Bachelarda i on coś pisał o tym,
że żeńskość marzeń, że żeńska gramatyka, że nazywa się i
marzy po kobiecemu albo kobiecymi słowami, - Na trzeźwo. - Na trzeźwo. Widzisz, wyobraź sobie teraz, co działoby się w tym świecie bez ciebie? Ty jednak jesteś potrzebna, chociaż nikt nie wie, jak wyglądasz, kim jesteś i co zrobisz. Noc minęła im na jałowych, patetycznych rozmowach, w których coraz bardziej zbliżali się do siebie zupełnie nie wiadomo po co.
VI.
Piłem i pisałem, a ona była ze mną. Wszyscy oni byli. Czułem się źle. Powinienem pieprznąć w cholerę to wszystko, ale nie mogłem ich porzucić. Zabawiałem nas coraz to nowymi historyjkami. Dzwoniłem do drzwi Jeremiaszem Betonem. Był to kuglarz wyśmienity, wywołany z najdalszych zakątków mojej, wątpliwego zdrowia, wyobraźni. Jeremiasz Beton z czasem stał się „przyjacielem rodziny”. Piliśmy razem tanią whisky, a on im bardziej pijany, tym lepsze sztuczki pokazywał mnie i Marcie Marcie.
Najbardziej ekscytujące w tym wszystkim było to, iż nie
wiedziałem,
Jednocześnie wiedziałem, że jeśli chcę żyć – a chciałem żyć
– muszę przestać wlewać w siebie alkohol. Niewątpliwie
jestem alkoholikiem, jednak mój organizm w przedziwny,
nieznany większości alkoholików sposób, dogadywał się z
mózgiem. Ten, powiadomiony przez resztę ciała, podsuwał mi
sugestywne obrazy, dziwne myśli, pojedyncze słowa i całe
zdania, a to wszystko mówiło, krzyczało, szeptało i
śpiewało: „Przestań pić!”, „Żyj!”, „Już nigdy nic nie
przeżyjesz, jeśli nie przestaniesz…”, „Już nigdy nie
obejrzysz westernu - Słuchaj, ja muszę. Dla naszego dobra. - Boję się. Nie wiem, co się ze mną stanie, kiedy ty… - Zobaczysz, to musi się udać! - Trzeźwe słowa nie mają takiej mocy! Marta Marta zmieniła się. Z nieprzewidywalnej, wiecznie tańczącej, pewnej siebie kobiety bez twarzy, został tylko taniec. W dodatku był to taniec pełen żałości i łez, delikatny i zwiewny. - Ja muszę… - Dobrze! Podejmij decyzję! Teraz! - krzyknęła agresywnie, ale w jej oczach drżał szklisty niepokój. - Spróbuję! - odrzekłem stanowczo. Niepokój w jej oczach szybko rozlał się w smutek. Pomyślałem, że chyba ją kocham.
* * * * *
Trzeźwiałem. Mój organizm źle reagował na brak paliwa, ale z czasem zaczynałem czułem się coraz lepiej. Pisałem, pisałem, pisałem. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu wiedziałem, o czym piszę! To było podniecające. Siadałem przy stole, sklejałem litery w słowa, słowa w zdania a w brzuchu gościło to dziwne, przyjemne uczucie, jak przed pierwszą szkolną dyskoteką. Marta Marta nie przychodziła. Nie przychodził nikt i nic się nie działo. To, co pisałem miało sens i było niezłe, ale nie stawało się.
Moje życie transformowało w normalność. Spałem w czystej
pościeli, jadłem zdrowe rzeczy i zamiast whisky piłem kakao
na zimno lub kakao
Znalazłem pracę w fabryce mebli. Ciężka robota przy
okleiniarce,
Żyłem i żyłem, i było to dobre życie. Postanowiłem jednak
zrobić T O ostatni raz a potem już nigdy nic z tych
rzeczy. Po alkohol pojechałem
Był piątkowy wieczór. Długo wpatrywałem się w butelkę Kartka, atrament, whisky – wszystko było gotowe. Znalazłem nawet stację ze starym jazzem, której tak chętnie słuchałem w „tamtych”, wcale przecież niezamierzchłych, czasach. Wlewałem w siebie alkohol, mimo że mózg coraz natarczywiej kazał mi odstawić butelkę. Kartka zionęła białą pustką a Davis i jego band grali i grali.
Whisky nie działała. Wygrzebałem z szuflady „tamte”
opowiadania Ból nieśpiesznie ustawał. Sięgnąłem po butelkę i pociągnąłem porządnie. Chciałem z nią porozmawiać. Jezu, jak ja się cieszyłem, że będę z nią rozmawiał. Nagle w alkoholowej niezdarności przewróciłem kałamarz a moja głowa z tępym hukiem uderzyła o blat stołu. Gęsty jak deszczowa noc atrament wolno rozlewał się po kartkach i wszystko stało się nieważne.
VII.
Słońce świeciło radośnie i świat był do dupy. Wracałem ze sklepu Aśki. W siatce było tylko mleko, bułki i trzy opakowania serka wiejskiego. Szedłem raźnym krokiem i byłem zdrowy i pusty w środku. - Cześć Maruś! - Cześć Gesiu! Co, do Aśki na piwko lecisz? - Na niejedno, Maruś, na niejedno! Gesiu zmierzył mnie uważnie. - Powiedz no mnie, Maruś, co tobie, e? - Jak to „co tobie”? - Ty, Maruś jesteś jaki inny. Niby ten sam i tak samo cię szanuję, Maruś, aleś inny jednak. - Pieprzysz głupotki, Gesiu, piwko ci mózg zjada. - To samo zdrowie jest! Te, wiesz co? Bo w sumie to wszyscy gadają, czemu ty masz takie rynce niebieskie, granatowe prawie. Zawsze, zawsze masz. - To nie ode mnie zależy, Gesiu. - Weź to zmyj, bo ludzie myślą, że to syf jaki zaraźliwy, Maruś, ja cię szanuję, to ci mówię, zmyj, Maruś. - Gesiu, to nie jest zaraźliwe. Ale nieuleczalne. I niezmywalne. I poszedłem sobie pusty, gotowy i czekający, aż ktoś znowu sprawi, że się stanę naprawdę. A jeśli już nigdy nic naprawdę?
|
|
|