OPOWIADANIE W KONKURSIE
KOSTNICA-PIWNICA
Dominika „Sardan” Pastuszak
Umieralnia
Praca u pana Vincenta, w porównaniu do tego, czego się spodziewałem,
mile mnie zaskoczyła. Przyjmując posadę nocnego stróża spodziewałem się
grup małolatów, usiłujących plądrować, niszczyć, bebeszyć kamienicę,
imprezować w niej do rana i bawić się w chowanego z ochroną. Nic z tych
rzeczy. Byłem wręcz zdumiony faktem, że kamienica jest zamieszkana.
Przez pana Vincenta we własnej osobie. O moim pracodawcy krążą różne
plotki. Oczywistym jest jednak fakt, że gość jest niesamowicie, wręcz
obrzydliwie bogaty i stać go na wszystkie luksusy tego miasta. Dlaczego
więc mieszka w takim baraku? No, może z barakiem przesadziłem. Zwykła,
podupadająca kamienica. Trzy klatki, kilka mieszkań, podwórko, zejście
do piwnicy (w której nigdy nie byłem) i mieszkanie pana Vincenta, na
samej górze. Wiadomo mi, że Vincent Lane, który sprowadził się do
naszego miasteczka przed dziesięcioma laty kupił tę kamienicę za marny
grosz, gdy ta była już do rozbiórki. Wiem również, że posiada ogromny
dom na skraju miasteczka, pilnie strzeżony, okalany wysokim murem, za
którym ujadają psy. Dostawca poczty mówił, ze to prawdziwa willa. Z
biegiem czasu pan Lane mimowolnie stał się ponurą legendą naszego
miasteczka. Jeżeli chodzi o mnie, to mam na imię Bob. Jestem podwładnym
pana Vincenta Lane'a i mam o nim jak najlepsze zdanie. To po prostu dość
ekscentryczny człowiek, który od czasu do czasu lubi zaszyć się w swojej
prywatnej, zrujnowanej kamienicy. A skoro lubi spokój, to nikomu o tym
nie mówi. Ja też nie zamierzam. Zależy mi na tej posadzie. Vincent płaci
przyzwoicie, praca jest spokojna i lekka. Tylko czasem ciarki przechodzą
mnie, gdy muszę obejść klatkę numer dwa....
- Bob, pozwól na chwilę. - głos mojego pracodawcy rozległ się w
słuchawce telefonu. Paliłem akurat papierosa przed swoją klatką.
Zaciągnąłem się pospiesznie jeszcze trzy razy i ruszyłem wzdłuż
kamienicy, do ostatniej klatki. Numer trzy. To tutaj mieszka pan
Vincent, kiedy chce odpocząć od swojej wielkiej willi. W mieszkaniu
numer sześć, na samej górze. Nie byłem w nim nigdy. Drzwi były uchylone.
Delikatnie je pchnąłem i wszedłem do pomieszczenia. Był tam całkiem
przyzwoicie urządzony salonik, z drewnianym biurkiem niewielką kozą i
całym rzędem regałów, na których piętrzyły się książki, pudełka i
teczki. Pan Vincent siedział przy biurku, bokiem do mnie, a z
pomieszczenia obok dobiegał cichy bulgot gotującej się wody. Mój
pracodawca spojrzał na mnie znad pomiętych kartek.
- Bobby – oznajmił. - Mam do ciebie pełne zaufanie i nie chciałbym,
żebyś go nadużył. - głos ugrzązł mi w gardle z zaskoczenia. Dlaczego
Vincent mówi do mnie takim tonem? Sposób, w jaki przeciągał wyrazy i
jego spojrzenie przyprawiały mnie o dreszcz. Okulary do czytania
błysnęły złowieszczo, podczas gdy mój pracodawca kontynuował. - Wczoraj,
gdy dyżurował Stan, ktoś dostał się do budynku. Przypominam, że nasza
umowa obejmowała pilnowanie, aby nikt prócz osób, które wprowadzam
osobiście, nie dostał się tutaj. Płacę i wymagam, by to miejsce było
spokojne i wolne od gapiów – ostatnie trzy słowa wypowiedział, obniżając
nieco tembr swojego głosu i zakończył – Czy zrozumieliśmy się?
- Tt-tak, panie Lane – wydukałem – Proszę zrozumieć, ja nie...
- Nie, to ty zrozum – przerwał mi ostro. - Stan... już tu nie pracuje –
wyrzucił z siebie, kładąc akcent na ostatnie słowa – i chyba nie chcesz,
by to spotkało ciebie. Nikt nie ma prawa wejść do kamienicy. To teren
prywatny, przypominam. To tak, Bobby, jakby Stan wpuścił kogoś na moją
posesję za miastem. No, co tak patrzysz? Przecież to tak samo
prywatny teren. Wezwałem cię, by poinformować ciebie o tym, że ktoś
może chcieć dziś wtargnąć. Pilnuj tego, rób obchód dwa razy częściej
i... nie śpij. W przeciwnym razie stracisz pracę, a ja postaram się, aby
nigdzie już cię nie przyjęli. Teraz rozumiesz?
- Ttt-tak, p-panie Lane. Rozumiem. - wyjąkałem coraz bardziej zaskoczony
tym, co usłyszałem. Nie znałem szefa od tej mściwej, lodowatej i
nieprzyjemnej strony.
- W takim razie obejdź. I zrób dokładny obchód kamienicy.
Wyszedłem.
***
Wieczór był wyjątkowo chłodny jak na tę porę roku. Opatuliłem się swoją
cienką kurtką, wziąłem latarkę i ruszyłem na obchód. Słowa szefa wziąłem
sobie głęboko do serca. Może i nie żyłem w nędzy, jednak potrzebowałem
pracy i regularnego dochodu, by utrzymać swój dom. Obszedłem dookoła
kamienicę, zajrzałem w każdą z trzech klatek, na koniec zostawiając
klatkę numer dwa. Sam nie wiedziałem, dlaczego jej nie lubię. Czy to
głośniejszy niż gdzie indziej zgrzyt starych rur? Czy to ten zrujnowany
korytarz? A może skrzypienie drewnianych schodów? Daleki jestem od wiary
w gusła, ale naprawdę bardzo nie lubię tam wchodzić. Stwierdziwszy, że
wszystko jest w najlepszym porządku i nikt tu się nie kręci, poszedłem
do swojej kanciapy w klatce numer jeden. Usiadłem w oknie i włączyłem
radio. Sam nie wiem, kiedy to się stało.
***
Przez zakurzone okno patrzyłem na podwórze. Zbliżała się godzina, na
którą ustaliłem kolejny obchód. W ciemnym podwórzu, na granicy pola
widzenia zamajaczyła mi postawna sylwetka. Jegomość zbliżał się powolnym
krokiem, zataczając się z lekka. Porwałem latarkę i wybiegłem na dwór.
- Hej! Proszę pana! Tu nie wol.... - urwałem, gdy zobaczyłam idącego w
moją stronę Stana. Szedł, patrząc przed siebie tępym wzrokiem. - S-stan?
C-co ty tu... Nie idź tam! Hej! Słyszysz mnie? - Stan, mój do niedawna
zmiennik, skierował się chwiejnym krokiem w stronę drugiej klatki. Z
początku mnie zamurowało. Nie ze strachu, po prostu byłem zaskoczony, że
Stan, zwolniony z pracy postanowił wrócić do kamienicy. Po co? Odegrać
się na szefie? Zreflektowałem się i pobiegłem za nim. Pomimo tego, że
wydawało mi się, iż poruszam się szybciej, nie mogłem dogonić kolegi a
ten zachowywał się, jakby mnie nie widział. Spociłem się z wysiłku,
jednak cały czas dystans dwóch metrów utrzymywał się za nami. Stan
wszedł do klatki, podążyłem za nim. Ściany klatki schodowej były mokre
od czegoś brunatnego, z sufitu kapała woda. Przeszedł mnie dreszcz. Stan
wszedł na półpiętro, ustawił się tyłem do okna i spojrzał na mnie. Jego
oczy błysnęły nieznacznie, a z kącika ust spłynęła kropelka krwi.
Uśmiechnął się upiornie i zmienionym głosem oznajmił:
- Dzień dobry. Witamy w umieralni. Wszystkich zwiedzających uprasza się,
aby uciekali jak najprędzej. - po wypowiedzeniu tych słów wyskoczył
tyłem przez okno.
***
Obudził mnie mój własny krzyk i bijące serce. Drżącymi rękoma zapaliłem
światło, podszedłem do turystycznej lodówki, wyjąłem butelkę mineralnej
i przemyłem sobie twarz. Siedziałem chwilę, trzymając się za skronie.
Krew pulsowała mi w całym ciele, szumiało mi w głowie. Po kilku minutach
doszedłem do siebie i ustaliwszy, jak idiotyczny miałem sen, poczułem
się spokojniej. Spojrzałem na wyświetlacz telefonu i zobaczyłem, że
planowana godzina obchodu minęła. Wziąłem latarkę, narzuciłem kurtkę i
wyszedłem. Wiał chłodny wiatr, niebo zaszło chmurami. Nie widać było ani
gwiazd, ani księżyca. Zaczynało lekko mżyć. Rozejrzałem się po okolicy,
ani żywego ducha. Wyruszyłem na obchód kamienicy. Pamiętając swój
niecodzienny sen, dość nieswojo czułem się chodząc po klatce drugiej.
Nagle zamarłem. Kiedy oglądałem górne pomieszczenia, z dołu dobiegł mnie
stuk. Zupełnie jakby coś okrągłego sturlało się po schodach. Mimowolnie
chwyciłem za pałkę. Powoli, żeby nie zdradzić swego położenia, zszedłem
na dół. Niczego nie zobaczyłem, zapaliłem więc znowu latarkę i jeszcze
raz zbadałem pomieszczenie. Było puste. Nagle z dołu, spod drzwi piwnicy
usłyszałem śpiew. Brzmiało to jak głos małej dziewczynki. Śpiewała pewną
upiorną piosenkę po francusku. Nie znam francuskiego, lecz kiedyś w
internecie natknąłem się na tekst. Miała tytuł Alouette i
traktowała o tym, że dziewczynka zaraz bestialsko oskubie skowronka.
Poświeciłem na drzwi, wydawały się być zamknięte. Pomieszczenie wciąż
było puste. Zza drzwi usłyszałem dziecięcy śmiech i tupot dziecięcych
nóżek. Postanowiłem sprawdzić, czy faktycznie mała znajduje się w
piwnicy. Nigdy tam nie wchodziłem. W klatce numer dwa było wejście,
jednak broniły go solidne drzwi, które niełatwo sforsować. W pozostałych
dwóch klatkach wejście było zamurowane. Oczywiście, posiadałem klucz do
wejścia, jednak szef wyraźnie życzył sobie, abym używał go tylko w razie
najwyższej konieczności. Wsunąłem klucz w kłódkę i otworzyłem ją, po
czym zdjąłem i pchnąłem drzwi. Jak nigdy nie lubiłem drugiej klatki, tak
piwnica przytłaczała mnie jeszcze bardziej. Był to długi, nienaturalnie
wysoki korytarz z rzędami drzwiczek do mniejszych pomieszczeń. Był
ciemny, obskurny i wilgotny. Zupełnie nie wiem, jak mogło dostać się
tutaj to dziecko. Sytuacja wydawała mi się coraz bardziej dziwna.
Szedłem tym korytarzem, oświetlając dokładnie drogę. Pomimo
ciemno-wilgotno-przytłaczającej aury tego miejsca, było ono nadzwyczaj
czyste i schludne. Niestety, nie ratowało to mojej sytuacji i czułem
coraz większy niepokój, włosy zaczęły jeżyć mi się na karku. Obszedłem
cały korytarz, nie znajdując żywej duszy. Zatrzymałem się. „Psiakrew!
Cholera jasna! Kurwa mać, co ja właściwie wyprawiam?!” - zapytałem
wściekły na samego siebie. Chodzę po niedostępnej dla dorosłego
człowieka piwnicy i szukam jakiegoś małego bachora. Nagle usłyszałem
śmiech z pomieszczenia za moimi plecami. Drzwi były lekko uchylone.
Trzymając w jednej dłoni pałkę, w drugiej latarkę, pchnąłem je stopą.
Zaświeciłem i to, co ukazało się moim oczom sprawiło, że w jednej
sekundzie wszystkie trzymane przeze mnie przedmioty upadły na ziemię.
Pomieszczenie było małe, na ścianach znajdowały się półki. Na każdej z
półek leżało ludzie ciało. Odruchowo zrobiłem krok w tył, patrząc ze
zgrozą, jak jedno z ciał unosi się. Była to na oko sześcioletnia
dziewczynka z warkoczykami. Usiadła, spojrzała na mnie, wykrzywiła się
jak Stan w moim śnie i oznajmiła:
- Witamy w umieralni. Poinformowaliśmy już pańską rodzinę o miejscu
pańskiej śmierci. Teraz może pan bezpiecznie się bawić. Proszę nie
zapomnieć o zapięciu pasów niebezpieczeństwa. - Wrzasnąłem, odskoczyłem
w tył i pobiegłem wo wyjścia. Potknąłem się, wstałem i wznowiłem bieg. Z
oddali dobiegał mnie dziecięcy śmiech i słowa „prosimy nie zapomnieć o
zapięciu pasów niebezpieczeństwa.” Kiedy dopadłem drzwi, zauważyłem, że
zostały zamknięte od zewnątrz. Zacząłem na oślep okładać się po twarzy
będąc pewnym, że śnię i w ten sposób się obudzę. Wyjąłem telefon
komórkowy, jednak nie działał. Nagle usłyszałem kroki. W moją stronę
szedł mój pracodawca, pan Vincent Lane. Pomimo mroku panującego w
piwnicy zauważyłem, że ma pętlę na szyi i skręcony kark. Poczułem ciepłą
strużkę spływającą po mojej nogawce. Vincent podszedł kilka kroków,
spojrzał na mnie i oznajmił:
- Witamy w umieralni, prosimy nie zapomnieć o...
Nie usłyszałem, o czym mam nie zapomnieć, bo straciłem przytomność...
|
|