OPOWIADANIE W KONKURSIE
KOSTNICA-PIWNICA
byle kto
Michał Jachimek
Last night I saw upon the stair
A little man who wasn’t there
He wasn’t there again today
Oh, how I wish he’d go away
William Hughes Mearns; Antigonish
Ludzie, jakich Eliza spotykała na swej drodze, niejednokrotnie starali
się jej wmówić, iż posiada dar. Niestety, równie często wmawiali jej, że
jest wariatką i powinna się leczyć. Tak czy siak, Eliza miała w dupie
opinię zarówno jednych, jak i drugich.
Ale fakt faktem, Eliza naprawdę widziała duchy. Więcej: nie potrafiła
odróżnić żywych od umarłych. Wystarczyła chwila nieuwagi, by byle spacer
po mieście zmienił się w horror klasy B. Tak było i tym razem.
Zagapiła się. Zwyczajnie się zagapiła. Gość był przystojny. W jej typie.
Nie mogła na niego nie spojrzeć; to było silniejsze od niej. Ich
spojrzenia spotkały się. Trwało to ułamek sekundy, a jednak nie umknęło
jego uwadze.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Przystojniak w okamgnieniu
znalazł się przy niej. Mówił coś. Krzyczał. Ale między nimi jakby
istniała jakaś niewidzialna bariera. Próbowała mu wyjaśnić, że go nie
słyszy, że nie słyszy duchów, ale było już za późno. Jego wrzaski
zaalarmowały innych, jemu podobnych. Hordy zjaw wnet przypadły do niej.
Ich słowa ginęły na wietrze. Krzyki więzły im w gardłach. Jakby ktoś
wyłączył dźwięk. Mute.
Eliza przerabiała ten scenariusz nieskończoną ilość razy. W myślach
nazywała go „reakcją łańcuchową”. I wiedziała, że musi się ewakuować,
nim ściągnie na siebie uwagę wszystkich upiorów w okolicy.
Teraz biegła, ścigana przez tabun rozszalałych umarlaków.
Pierwszym skojarzeniem, jakie nasunęłoby się na myśl postronnemu
obserwatorowi - gdyby, naturalnie, mógł widzieć to, co ona - byłaby
najpewniej scena z Benny’ego Hilla. Brakowało tylko tej
charakterystycznej, zwariowanej melodyjki w tle.
Cóż, horrory klasy B mają to do siebie, że niejednokrotnie, zamiast
grozy, budzą śmiech.
Ale Elizie wcale nie było do śmiechu.
Wspinała się po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Duchy wciąż
deptały jej po piętach, niemal czuła na karku ich widmowy dech. Ale to
ona dyszała. Z trudem łapała powietrze. Upiory mogłyby ją gonić do
usranej śmierci. Nie odczuwały zmęczenia.
Wytrzymaj, powtarzała sobie. Jeszcze chwila, i będziesz bezpieczna. One
nie wejdą bez zaproszenia.
Wreszcie dopadła drzwi, nacisnęła klamkę i wparowała do środka.
- Co to za hałasy? - Marta stała w przedpokoju, w szlafroku i puchatych
papuciach. Marta słyszała. Słyszała duchy, lecz nie potrafiła ich
dostrzec.
Bez słowa wyminęła Elizę i wyszła na klatkę schodową.
- Proszę się rozejść! - huknęła. - Sorry, nie pomożemy wam. Do widzenia,
do usłyszenia. No, już, nie słyszeliście, co powiedziałam? Wypierdalać!
W takich chwilach Elizie było żal duchów. Marta była dla nich
zdecydowanie za ostra.
- No, pozamiatane!
- Dzięki - wychrypiała Eliza. Nagle zapragnęła się czegoś napić. Czuła
paskudną suchość w gardle.
Marta uśmiechnęła się.
- Zawsze do usług. Ale na przyszłość uważaj. - Ruszyła w stronę salonu.
- Chodź, leci Zaklinaczka Duchów!
Eliza parsknęła śmiechem. A potem, wiedziona impulsem, odwróciła się do
drzwi i wyjrzała przez judasza.
Towarzystwo rzeczywiście się przerzedziło. Pozostał tylko jeden.
Siedział na schodach, wpatrzony w przestrzeń. Dzieciak. Miał na sobie
prześcieradło - przebranie na Halloween? - z wycięciami na wysokości
oczu oraz ust.
Eliza odruchowo położyła sobie dłoń na brzuchu. Ile to już lat minęło?
Byłaby chyba w jego wieku...
Nagle duszek drgnął, jakby wyczuł na sobie jej spojrzenie. Odwrócił się
i popatrzył prosto w szkiełko wizjera. Na widok jego oczu, dużych,
błękitnych, i tak strasznie, ale to strasznie smutnych, przebiegł ją
dreszcz.
Byłaby chyba w jego wieku...
Eliza zawiązała szalik pod szyją i założyła elegancki wełniany płaszcz.
Przeklęta zima. W lato miała ten luksus, że mogła spokojnie wyjść na
miasto w okularach przeciwsłonecznych, i nie dowalały się do niej żadne
cholerne umarlaki.
- No, to lecę! - krzyknęła w kierunku łazienki.
- Okej! - Marta wyjrzała z wnętrza zaparowanego pomieszczenia. -
Przyjechać po ciebie? - Przewróciła oczami. - No wiesz, Łowca Głów znowu
zabija...
Łowca Głów to seryjny morderca, który szturmem wdarł się na listy
najgorętszych tematów ostatnich miesięcy. Jego zuchwałe wyczyny
podważały kompetencje policji; złapanie go stało się więc prawdziwą
obsesją władz. Łowca pozostawał nieuchwytny głównie dzięki
niedookreślonemu modus operandi. Zabijał na różne, mniej lub
bardziej wymyślne sposoby, a jego ofiarą padali przypadkowi ludzie.
Dzieliło ich wszystko: wiek, płeć, wyznanie, łączyło jedno: stracili dla
niego głowę. Dosłownie. Jakaś zahukana psycholożka, podczas wizyty w
studiu pewnego programu śniadaniowego, porównała Łowcę Głów do
myśliwego. Myśliwego, który kolekcjonuje trofea. Ale Eliza z reguły nie
ufała zahukanym psycholożkom. Poza tym czuła, że chodzi o coś więcej.
- Dzięki za troskę, jakoś sobie poradzę! - rzuciła przez ramię, po czym
wyszła na korytarz.
Przed blokiem, przy samych schodach, stał nieznajomy samochód. Dookoła
niego krzątał się równie nieznajomy brunet, przystojny, nawet bardzo.
Raz za razem wyjmował z bagażnika papierowe pudła i układał je na ziemi
w schludny stosik.
- Wygląda na to, że będziemy sąsiadami - zagadnęła Eliza.
Mężczyzna obejrzał się. Eliza uśmiechnęła się. On odpowiedział tym
samym. A jednak z jego uśmiechem było coś nie tak. Minęła chwila, nim
Eliza zrozumiała, że nieznajomy uśmiecha się samymi ustami. Jego
stalowoszare oczy pozostawały niewzruszone, Eliza nie dostrzegała w nich
ani krzty wesołości.
- Dobrze wiedzieć, że mam takie ładne sąsiadki. - Uścisnął jej dłoń. -
Kamil jestem, miło mi.
- Gdyby to był amerykański film - podjęła Eliza - to pewnie wpadłabym do
ciebie z babeczkami. No wiesz, żeby cię powitać w sąsiedztwie, i takie
tam. - Zmarszczyła brwi. Miała ochotę trochę namieszać mu w głowie. - A
potem uprawialibyśmy seks. - Chwila ciszy. - Tak w ogóle, to jestem
Eliza. I proszę cię, nie daj się uwieść mojej siostrze, bo ani się
obejrzysz, a oskubie cię tak, że zostaniesz z niczym, i jeszcze będziesz
jej za to dziękować. Ona już tak ma, lubi niszczyć miłych facetów. Ale
to ja jestem ta ładniejsza.
Kamil zamrugał, kompletnie zbity z tropu.
- Cóż - bąknął wreszcie - nie mam nic przeciwko schematom z
amerykańskich filmów.
Ale Eliza już go nie słuchała - szła przed siebie, z głupkowatym
uśmiechem na ustach. A on patrzył za nią, marszcząc brwi w wyrazie
głębokiej konsternacji, i zastanawiał się, co, do jasnej cholery,
właśnie się wydarzyło. A potem powrócił do swoich kartonów.
Trzymał tam ludzkie głowy.
Eliza z wolna wracała do domu. Szła przez park. Usiane gwiazdami nocne
niebo działało na nią uspokajająco.
Wtem kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Obejrzała się, zaskoczona. To było
to dziecko z wczoraj. Duszek Kacperek. Nie zatrzymywała się. Szła przed
siebie, a on kroczył u jej boku. W sumie nie miała nic przeciwko.
W pewnym momencie duszek wyciągnął ku niej dłoń. Wiedziała, że nie może
go dotknąć. Ale mogła trochę poudawać. Miała w tym wprawę. Udawała więc,
że trzyma go za rękę. Udawała, że jest jego mamusią, a on udawał, że
jest jej synkiem. Razem udawali, że są szczęśliwi. Że są rodziną.
Gdy Artur dowiedział się, że Eliza jest z nim w ciąży, też tak udawali.
Artur był mistrzem w udawaniu, a ona robiła wszystko, by dotrzymać mu
kroku. A kiedy Artur zginął w tym cholernym wypadku, nie mogła wyzbyć
się wrażenia, że on tylko udaje martwego, że upozorował własną śmierć.
Nie mogła mu wybaczyć, że zostawił ją samą. I że nie powrócił jako duch.
Jakby ona oraz dojrzewające w jej łonie dziecko nie były wystarczającym
powodem, by wrócić; jakby nie były jego Niedokończoną Sprawą.
Nienawidziła go także za to, że nie było go przy niej, kiedy poroniła.
Później często nachodziła ją taka paskudna myśl, że to przez niego. Że
poroniła z żalu. W takich chwilach nienawidziła go jeszcze bardziej. W
nienawiści znajdowała ukojenie.
- Gdybyś wiedział, jaka jestem pokręcona, pewnie nie chciałbyś, żebym
była twoją udawaną mamusią. - Spojrzała z ukosa na swojego nibysynka.
Myślała, że przemówi, powie jej coś miłego, pocieszy ją. Była gotowa
podjąć się próby czytania z ruchu warg. Ale duszek nie odezwał się ani
słowem. Zresztą, słowa były zbędne. W milczeniu wrócili do domu.
Tej nocy Łowca Głów uderzył po raz kolejny.
- Byłeś nauczycielem religii?! - Eliza nie kryła zdumienia.
- Wolę termin „katecheta” - wymamrotał zmieszany Kamil. - Ale „byłem” to
właściwe słowo.
Siedzieli w ciasnej kawiarence w galerii handlowej. Wpadli na siebie
przypadkiem, gdy Eliza skończyła pracę.
- Dlaczego zrezygnowałeś? - dopytywała, zaintrygowana.
- Spojrzałem w światłość i światłość mnie oślepiła. - Kamil wzruszył
ramionami. - Nadmiar światłości zawsze prowadzi w mrok, tak było, jest i
będzie. Oto prawdziwa twarz Boga.
Eliza uwielbiała go słuchać. Gdy tak mówił, mogła bez przeszkód
wpatrywać się w jego piękne, bursztynowe oczy.
Zaraz, zaraz...! Dałaby sobie głowę uciąć, że jeszcze wczoraj były
szare...
Tego dnia Eliza dowiedziała się wiele o życiu Kamila. Przystojny sąsiad
opowiedział jej o swoim dzieciństwie, studiach, a nawet o krótkiej, acz
burzliwej karierze katechety. Było jednak wiele faktów, które zdecydował
się pominąć milczeniem. I tak Eliza nie dowiedziała się na przykład o
tym, że Kamil jest poszukiwanym mordercą. Nie dowiedziała się również,
że każdej nocy schodzi on do piwnicy, którą w myślach nazywa „kostnicą”,
i w której składuje spreparowane ludzkie głowy. Nie dowiedziała się
także, że nowy sąsiad ma duszę romantyka, i często, niczym Hamlet,
prowadzi ożywione dysputy filozoficzne ze swoimi ukochanymi czaszkami.
Oraz że głównym tematem tych rozmów jest ona sama.
Zabić, czy nie zabić, oto jest pytanie.
- Dokąd mnie zabierasz? - spytała Eliza tydzień później, gdy samochód
Kamila mknął w nieznane.
- To ta-jem-ni-ca! - przesylabizował.
Oboje byli w fantastycznych nastrojach. Nawet udawany synek Elizy, który
jechał na tylnym siedzeniu, uśmiechał się szczerym, niewymuszonym
uśmiechem.
To była ich druga randka. Brr, „randka”, jakie paskudne słowo!
Zapożyczenie z epoki kamienia łupanego. To może inaczej: to było ich
drugie spotkanie. Jeszcze jedno, i Eliza pójdzie z nim do łóżka. Jak to
mówią: „do trzech razy sztuka”. Choć Eliza nie była w gruncie rzeczy w
stu procentach przekonana co do tej reguły. Po trzecim „spotkaniu” z
Arturem okazało się, że ktoś wsadził jej do brzucha dzidziusia.
Obiecała sobie, że dwa razy nie popełni tego samego błędu.
Ale Kamil... Czuła, że mają przed sobą przyszłość.
Powoli się w nim zakochiwała.
Jeszcze chwila, i zupełnie straci dla niego głowę.
- Jak ty to robisz? - zapytała Eliza, pociągając łyk wina z kieliszka. -
To jakaś sztuczka?
- Proszę? - zdumiał się Kamil.
Tą jego „ta-jem-ni-cą” okazały się: leśna polana, koc, koszyk z
przekąskami oraz butelka czerwonego wina. Zabrał ją na piknik. W środku
cholernej zimy!
Na mózg mu padło? Początkowo myślała, że to tylko taki niezbyt udany
żart, że zaraz ją stąd zabierze, że pojadą do jakiegoś przytulnego
lokalu, że, że, że... Ale nic takiego się nie wydarzyło. A kiedy w końcu
dotarło do niej, że to wszystko jest na serio, miała ochotę wstać i
odejść. Cóż, daleko by nie zaszła. Ale przynajmniej miałaby pewność, że
nie odda mu się na drugiej randce, jak ostatnia zdzira.
- Twoje oczy - przemówiła wreszcie, leniwie sącząc wino. - Zmieniają
kolor. Dzisiaj są zielone. To soczewki?
Nagle uświadomiła sobie, że kręci jej się w głowie, a spojrzenie traci
ostrość.
- Jeszcze tego nie rozgryzłaś? - spytał z rozbawieniem Kamil. - Hej! Co
ci?
Miała wrażenie, że zapada się w sobie. Chciała odstawić kieliszek, ale
przewróciła go. Śnieg wypił resztki czerwonej cieczy.
- Co ty mi... - mamrotała, siłując się z powiekami, które z sekundy na
sekundę stawały się coraz cięższe - zrobiłeś...?
Kamil wstał. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął jakiś metalowy
przedmiot. Trochę przypominał zalotkę. Ale to nie była zalotka.
I nagle zrozumiała. Prawda spadła na nią jak grom z jasnego nieba.
- To ty jesteś... - wychrypiała.
- Łowcą Głów - szepnął jej do ucha.
Kątem oka dostrzegła jeszcze swojego udawanego synka. W jego oczach
koloru spokojnego nieba malował się niewysłowiony strach.
A potem pochłonęła ją ciemność.
To nic osobistego,
mówi Kamil.
Opuszki zlodowaciałych palców muskają jej skórę, sięgają twarzy.
Ja po prostu boję się ciemności.
Siłą rozwiera jej powieki, świeci jej w oczy lichym światłem
kieszonkowej latareczki.
Bardzo się boję.
Dlatego muszę pożyczyć sobie twoje oczy.
Odejdź, błagam, zostaw mnie, myśli Eliza. Boże, zaraz zginę. Weź się w
garść, Lizka! Rusz dupę, głupia babo, bo inaczej on cię zabije!
Krzyk umysłu rozchodzi się echem po nieruchomym ciele. Ciało milczy.
Odmawia współpracy.
Już po mnie.
Tonę.
I nagle - głos.
No i już po wszystkim. Mówiłem, że nie będzie bolało.
Co? Już? Kiedy on zdążył...?
Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Czy--
Wtem słychać krzyk.
O kurwa, o kurwa, co to jest?!
Co się dzieje? Eliza próbuje zrozumieć.
O kurwa, skąd to się tu wzięło?!
W głowie ma pustkę.
Kamil robi krok wstecz. Potyka się o jej wyciągnięte nogi. Traci
równowagę. A potem ląduje obok niej.
Zostaw mnie, zostaw,
krzyczy.
Wciąż nie potrafi rozeznać się w sytuacji.
Kamil pełznie. Oddala się.
Omójboże, myśli Eliza. Omójboże, omójboże, omój...
A potem słyszy ohydne plaśnięcie.
Wrzask Kamila przechodzi w pisk, a potem w bulgot. A potem cichnie już
na dobre.
Kamil podryguje spazmatycznie. Wreszcie nieruchomieje. Wokół niego
wzbiera się plama jakiejś ciepłej cieczy.
Znajdą ich dopiero kilka godzin później. Dwoje dorosłych oraz wtulone w
nich nieistniejące dziecko.
Jeszcze przez chwilę poudają rodzinę. |