Zimą nad sercem...
„ Zimą nad sercem złamanym nie panuj,
podaj mi palec – po cichu – na palcach
pójdziemy ścieżką śniegiem obsypaną
na małą stację, z której się nie wraca...”
(Stanisław Grochowiak)
Przejmujący wiatr dotknął jej twarzy chłodnymi palcami. Biała mgiełka oddechu
zamajaczyła w powietrzu jak dusza odchodząca z martwego ciała. Kobieta stała przed
wejściem. Czarna przestrzeń, rozciągająca się bez granic skrywała nieznaną,
mroczną krainę. Betonowe ściany tunelu nie zachęcały do wejścia. Brudnożółte
światła lamp oświetlających przyległą ulicę nie docierały aż tutaj. Chwila
zwątpienia wkradła się w myśli kobiety. Jasna błyskawica przecięła ołowiane niebo
jak bezlitosny cios zadany w
napadzie furii. Na ziemię spadły pierwsze ogromne krople deszczu, ciągnąc za sobą
całe zastępy swych braci i sióstr. Kobieta ruszyła.
Stukot jej obcasów odbijał się po betonowych ścianach głuchym echem. Niepewne
kroki powoli zbliżały ją do spadzistych schodów wiodących ku górze. Wiatr przemykał
tunelem brutalnie wdzierając się w jego wnętrze. Schody, odarte z poręczy, muśnięte
brudnymi bryłkami lodu nie dawały stabilnego oparcia dla stóp w dziwacznych, starych
butach na nienaturalnie wysokich obcasach. Kobieta kurczowo trzymając się ściany,
potykając się i chwiejąc wolno sunęła ku górze. Kolejna błyskawica przecięła
niebo, głuchy wystrzał grzmotu zatrząsł powietrzem. Kobieta instynktownie przywarła
do betonowej, szarej ściany, okalającej zniszczone schody. Jej wątłym ciałem
targnęły dreszcze, a w oczach pojawiły się szkliste łzy, mieszając się z kroplami
deszczu mokrą stróżko spłynęły w dół, osiadając na wyblakłym kołnierzu szarego
płaszcza kobiety.
Do kropel deszczu dołączyły pierwsze nieśmiałe płatki śniegu. Pokrywały
mokry świat cieniutką warstewką bieli, która jednak nie wytrzymywała długo pod
naporem mokrej wilgoci deszczu. W nierównościach peronu zaczęły tworzyć się
kałużę, najpierw niewielkie lecz stopniowo rozrastały się.
Targane niespokojnym opadem przypominały wzburzone tafle dzikich jezior, ukrytych gdzieś
w zapomnianej gęstwinie ciemnych, mrocznych lasów.
Kobieta
na wpół po omacku dotarła do szczytu schodów. Stara podłużna lampa migotała
niepewnie, oświetlając peron bladym, sztucznym światłem. Jej powierzchnie
obciągnięto metalową siatką, zapewne aby uchronić ją
przed działalnością niektórych nazbyt napastliwych podróżnych. Metalowa, pokryta
rdzą siatka w połączeniu z migotliwym światłem żarówki uwidoczniała się na
betonowej nawierzchni peronu jak więzienna krata. Zniszczona, drewniana tablica z
rozkładem jazdy dzielnie stawiała opór złowrogim wiatrom i deszczom.
Kobieta jak małe przestraszone zwierzątko rozejrzała się czujnie. Peron był
pusty. Tylko brudnobiały papier niesiony wiatrem to unosił się to opadał jak zjawa, w
końcu przywarł do drewnianej tablicy z rozkładem. Kobieta niepewnie podążyła ku
niemu.
Kartka z godzinami przyjazdów, niegdyś śnieżnobiała, obecnie brudnożółta
wyzierała zza szklanej szyby pełnej rys i zadrapań. Kobieta zaczęła nerwowo
przesuwać po niej drżącymi palcami, próbując skupić rozbiegane oczy w jednym punkcie. 23.07 ; 00.21 ; 01.23 Jej wzrok powędrował w dół ku
taniemu zegarkowi okalającemu nienaturalnie szczupły nadgarstek. Cieniutkie, posrebrzane
wskazówki pokazywały 23.51. Pół godziny do następnego przyjazdu, wystarczająco dużo
czasu żeby odejść.......
Została......
Deszcz powoli zanikał, mokre tafle malutkich jezior nie były już tak wzburzone.
Wiatr pognał brudnobiały papier ku jednemu z nich, zmieniając go w mokrą breję. Jego
lodowaty chłód chłostał twarz kobiety jak pejcz, rozwiewał jej matowe włosy, muskał
zziębnięte, drżące ręce. Ulica
widoczna z peronu była zupełnie pusta; żadnych ludzi, żadnych samochodów, tylko
bezlistne, pokrzywione drzewa wyginały leniwie się w rytm ruchów powietrza.
Trwała noc z 31 grudnia na 1 stycznia. W taką noc ludzie ściskają się
wzajemnie, życzą szczęścia, spełnienia marzeń, pomyślności. Tańczą do świtu,
wlewając w roześmiane usta kolorowe alkohole. W powietrzu unosi się słodkawy zapach
potu, stężonej wódki i nikotyny. O północy strzelają korki od tanich musujących
win, które zwykło się nazywać szampanami. Strumienie gęstej, białej piany moczą
ubrania świętujących, powodując kolejne wybuchy wesołości. Ociężali ludzie podrygują w takt idiotycznej,
krzykliwej muzyki. Pod pretekstem tańca ich ręce bezkarnie wędrują po ciałach
partnerów, równie wstawionych i chętnych jak oni sami. Kolorowe balony przetaczają się pomiędzy ich na
wpół bezwładnymi nogami, pękając z hukiem pod naporem niezgrabnych stóp.
Błyszczące drobinki konfetti osiadają na ich świecących od potu ciałach. W rękach
płoną żółtawym płomieniem zimne ognie. Nowy rok, nowe marzenia, nowe plany, nowe
życie...
Rano budzą się z głowami wetkniętymi w sterylnie czystą, tchnącą bielą
otchłań sedesu. Ich omdlałymi ciałami wstrząsają torsje a przez wykrzywione w grymasie usta przetaczają
się nie do końca strawione resztki wczorajszej kolacji; sałatka i tuńczyk, kurczak i
pomidory, marynowane śledzie i tort czekoladowy, wszystko zmieszane z tanim musującym
winem i żółtawym, lepkim kwasem żołądkowym. Głowy rozsadza im tępy ból.
Ukradkiem, jak złodziej skrada się kolejny świt oślepiając ich spuchnięte, nabiegłe
krwią oczy. Jednak wbrew oczekiwaniom jest równie szary i zimny jak poprzedni. Powoli i
niechętnie ich zmęczone, obolałe żołądki powracają do normy. Strumienie ciepłej
wody tryskają z metalowego prysznica wprost na nagie, zwiotczałe ciała przynosząc
ulgę obolałym kończynom. Miętowa pasta do zębów wypełnia ich usta zabijając niesmak jaki w nich pozostawił poprzedni wieczór. Strumień mocnej,
czarnej kawy zalewa ich gardła zabijając pozostałe we krwi resztki alkoholu. Na nowo
są gotowi by
stawić czoło powolnemu, bolesnemu procesowi zwanemu życiem...
Dopiero za kilkadziesiąt lat gdy ich ciała dopadnie
starość, rzeźbiąc na ich wyschniętych twarzach kaskady zmarszczek, dopiero gdy ich
żołądek, płuca i nerki zapłoną wilgotną zgnilizną, dopiero gdy ostygnie serce,
przestając przeć przez zwiotczałe, wyschnięte arterie i żyły życiodajną ciecz,
dopiero gdy ich pomarszczone ciała zesztywnieją a cienka jak papier skóra zapłonie
fioletem i zielenią, dopiero gdy szkliste, okolone ropą oczy zajdą mlecznobiałym
bielmem, gdy złożą ich do wilgotnej ziemi, gdy młody, znudzony ksiądz pośpiesznie
odmówi modlitwę za spokój ich biednych dusz, gdy na ich grobach zwiędną pogrzebowe
wieńce a miliony malutkich stworzeń, kawałek po kawałku, skończy pożerać ich
gnijące ciała, gdy woskowy płomień na ich zapomnianych
grobach zgasi swym mroźnym oddechem wiatr, dopiero wtedy ich pożółkłe, zmęczone
kości odpoczną. Staną się próchnicą, pyłem, niczym. Dopiero wtedy, ale nie
wcześniej...
Ale kobieta była sama , z dala od nich i od wszystkiego
co reprezentowali, czym byli, czego pragnęli, czym się kiedyś staną. Już nigdy nie
będą jej potrzebni tak jak ona nigdy nie była potrzebna im. Ich twarze na ulicy, gdy
mijała ich idąc tutaj, ich oczy, usta, ich gesty, jakby wiedzieli
ale skąd mogli wiedzieć? Jej myśli nigdy nie były ich myślami, jej uczucia,
obawy, lęki, jej pragnienia, wszystko co kiedykolwiek miała i
o co kiedykolwiek dbała, przed czym uciekała było różne od tego co znał ich świat.
Kobieta stała i drżała. Jej ręce nerwowo przetrząsały kieszenie
wypłowiałego płaszcza w poszukiwaniu papierosów. Plastikowa zapalniczka w kolorze krwi
zapłonęła dopiero za szóstym razem. Cienki, podłużny kształt dotknął sinych od
zimna ust wypełniając je szczelnie szarawym dymem. Nikotyna dostawszy się do
krwioobiegu nieco złagodziła drżenie rąk jednak ze szklistych oczu kobiety na nowo
popłynęły łzy. Papierosowy dym mieszał się z ciepłym oddechem. Ulatywał ze
spierzchniętych ust w mroźną otchłań nocy, krystalizując się w powietrzu jako
brudnoszary opar. Spowijał bladą twarz kobiety, wplatał się w jej rozwiane wiatrem
włosy, muskał zaczerwienione, podkrążone oczy.
Wiatr ucichł. Zegarek na nadgarstku kobiety wskazał północ. Niebo rozbłysło
setkami sztucznych ogni, rac i fajerwerków. Wgryzały się drapieżnie w ciemność nocy,
naruszając bezlitośnie jej spokój. Te czerwone wyglądały na granatowym niebie jak
krew wypływająca z otwartych ran, te białozielone jak wymiociny. Ich bezlitosny huk
przecinał powietrze niczym ostrze wbijające się w miękkie, bezbronne ciało. Kobieta
znów zadrżała, niedopałek wypadł z jej dłoni kończąc swój krótki żywot w
malutkim jeziorku u jej stóp. Tafla jego i jego współbraci była teraz spokojna,
dotknięta magiczną różdżką mrozu zaczynała twardnieć. Jak w na wpół potłuczonym
lustrze odbijały się w niej blaski i wybuchy zalewające ciemną przestrzeń nieba.
Kobieta sięgnęła po kolejnego papierosa jedna krwistoczerwona zapalniczka tym
razem nie okazała się łaskawa. Niebo wciąż płonęło. Z szarych chmur posypała się
biel osiadając na wszystkim co tylko znalazło się w jej
zasięgu; na peronie, na torach, bladożółtej migoczącej lampie, na włosach i twarzy
kobiety.
Białe płatki powoli tkały mroźny, śnieżny całun. Spowijały zmarzniętą
ziemie czule tuląc ją do snu. Kobieta przykucnęła przed rozkładem kryjąc bladą
twarz w dłoniach równie sinych jak jej usta. Białe opad pokrył ją szczelnie.
Wyglądała teraz nie jak żywa istota ale jak kolejny martwy
przedmiot w tym posępnym, zimowym krajobrazie. Zegarek wskazywał 00.17. Niebo powoli
ciemniało. Migocząca żarówka zgasła grzebiąc peron w całkowitej ciemności. Kobieta
niepewnie podniosła głowę. Mrok uspokajał ją. Mogła się w nim ukryć i przeczekać
niezauważonym przez nikogo. Przez moment poczuła się jak dziecko chowające się przed
dorosłymi w ogromnej szafie pełnej ubrań. Czas płynął wolno, leniwie odliczając
sekundy. Księżyc nieśmiało zaczął przebłyskiwać zza chmur, tworząc na nierównej,
betonowej powierzchni magiczne kształty.
Teraz było niemalże zupełnie cicho. Do starej, opuszczonej stacji nie docierały
odgłosy zewnętrznego, ludzkiego świata, żadnych krzyków, rozmów, żadnych szeptów. Wszystko co kiedykolwiek istniało gdzieś poza tym skrawkiem
wybetonowanej przestrzeni nie miało teraz żadnego znaczenia i już nigdy mieć nie
będzie. Kobieta była na stacji zupełnie sama, odgrodzona od świata niewidzialnymi
murami. Ukryta w mroku cichutko nasłuchiwała i czekała.
Zegarek wskazał 00.21. Usłyszała najpierw nieśmiały stukot gdzieś daleko w
mroku, łatwy do pomylenia z delikatnym szemraniem wiatru. Z każdą chwilą stawał się
on jednak wyraźniejszy, aż w końcu w oddali zamajaczyły dwa malutkie światełka, jak
płomyki świec. Dwie malutkie źrenicę wpatrzone wprost w kobietę. Wolno wstała,
niepewnym krokiem zaczęła się zbliżać do ośnieżonej krawędzi peronu. Pociąg
nadjeżdżał............
KOMUNIKAT W DZIENNIKU
„W nocy z 31 grudnia na 1 stycznia o
godzinie 00.21 na stacji ..... miał
miejsce tragiczny wypadek. Pod koła nadjeżdżającego pociągu wpadła kobieta, na
skutek odniesionych obrażeń zmarła na miejscu. Policja podejrzewa samobójstwo.
Wszystkich mogących pomóc w ustaleniu personaliów denatki prosi się o kontakt z
najbliższym posterunkiem policji....”
Makosza |