KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL

patronaty.jpg (2614 bytes)

WITAJ W SERWISIE KOSTNICA

FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ
OPOWIADANIA UMIESZCZONE W SERWISIE KOSTNICA (jeszcze w domenie civ.)

Zimą nad sercem...

 

Zimą nad sercem złamanym nie panuj,

  podaj mi palec – po cichu – na palcach

  pójdziemy ścieżką śniegiem obsypaną

  na małą stację, z której się nie wraca...”

 

                         (Stanisław Grochowiak)

 

          Przejmujący wiatr dotknął jej twarzy chłodnymi palcami. Biała mgiełka oddechu zamajaczyła w powietrzu jak dusza odchodząca z martwego ciała. Kobieta stała przed wejściem. Czarna przestrzeń, rozciągająca się bez granic skrywała nieznaną, mroczną krainę. Betonowe ściany tunelu nie zachęcały do wejścia. Brudnożółte światła lamp oświetlających przyległą ulicę nie docierały aż tutaj. Chwila zwątpienia wkradła się w myśli kobiety. Jasna błyskawica przecięła ołowiane niebo jak bezlitosny cios zadany  w napadzie furii. Na ziemię spadły pierwsze ogromne krople deszczu, ciągnąc za sobą całe zastępy swych braci i sióstr. Kobieta ruszyła.

          Stukot jej obcasów odbijał się po betonowych ścianach głuchym echem. Niepewne kroki powoli zbliżały ją do spadzistych schodów wiodących ku górze. Wiatr przemykał tunelem brutalnie wdzierając się w jego wnętrze. Schody, odarte z poręczy, muśnięte brudnymi bryłkami lodu nie dawały stabilnego oparcia dla stóp w dziwacznych, starych butach na nienaturalnie wysokich obcasach. Kobieta kurczowo trzymając się ściany, potykając się i chwiejąc wolno sunęła ku górze. Kolejna błyskawica przecięła niebo, głuchy wystrzał grzmotu zatrząsł powietrzem. Kobieta instynktownie przywarła do betonowej, szarej ściany, okalającej zniszczone schody. Jej wątłym ciałem targnęły dreszcze, a w oczach pojawiły się szkliste łzy, mieszając się z kroplami deszczu mokrą stróżko spłynęły w dół, osiadając na wyblakłym kołnierzu szarego płaszcza kobiety.

          Do kropel deszczu dołączyły pierwsze nieśmiałe płatki śniegu. Pokrywały mokry świat cieniutką warstewką bieli, która jednak nie wytrzymywała długo pod naporem mokrej wilgoci deszczu. W nierównościach peronu zaczęły tworzyć się kałużę, najpierw niewielkie lecz stopniowo rozrastały się. Targane niespokojnym opadem przypominały wzburzone tafle dzikich jezior, ukrytych gdzieś w zapomnianej gęstwinie ciemnych, mrocznych lasów.

          Kobieta na wpół po omacku dotarła do szczytu schodów. Stara podłużna lampa migotała niepewnie, oświetlając peron bladym, sztucznym światłem. Jej powierzchnie obciągnięto metalową siatką, zapewne aby uchronić ją przed działalnością niektórych nazbyt napastliwych podróżnych. Metalowa, pokryta rdzą siatka w połączeniu z migotliwym światłem żarówki uwidoczniała się na betonowej nawierzchni peronu jak więzienna krata. Zniszczona, drewniana tablica z rozkładem jazdy dzielnie stawiała opór złowrogim wiatrom i deszczom.

          Kobieta jak małe przestraszone zwierzątko rozejrzała się czujnie. Peron był pusty. Tylko brudnobiały papier niesiony wiatrem  to unosił się to opadał jak zjawa, w końcu przywarł do drewnianej tablicy z rozkładem. Kobieta niepewnie podążyła ku niemu.

          Kartka z godzinami przyjazdów, niegdyś śnieżnobiała, obecnie brudnożółta wyzierała zza szklanej szyby pełnej rys i zadrapań. Kobieta zaczęła nerwowo przesuwać po niej drżącymi palcami, próbując skupić rozbiegane oczy w jednym punkcie. 23.07 ; 00.21 ; 01.23 Jej wzrok powędrował w dół ku taniemu zegarkowi okalającemu nienaturalnie szczupły nadgarstek. Cieniutkie, posrebrzane wskazówki pokazywały 23.51. Pół godziny do następnego przyjazdu, wystarczająco dużo czasu żeby odejść.......

          Została......

          Deszcz powoli zanikał, mokre tafle malutkich jezior nie były już tak wzburzone. Wiatr pognał brudnobiały papier ku jednemu z nich, zmieniając go w mokrą breję. Jego lodowaty chłód chłostał twarz kobiety jak pejcz, rozwiewał jej matowe włosy, muskał zziębnięte, drżące ręce.  Ulica widoczna z peronu była zupełnie pusta; żadnych ludzi, żadnych samochodów, tylko bezlistne, pokrzywione drzewa wyginały leniwie się w rytm ruchów powietrza.

          Trwała noc z 31 grudnia na 1 stycznia. W taką noc ludzie ściskają się wzajemnie, życzą szczęścia, spełnienia marzeń, pomyślności. Tańczą do świtu, wlewając w roześmiane usta kolorowe alkohole. W powietrzu unosi się słodkawy zapach potu, stężonej wódki i nikotyny. O północy strzelają korki od tanich musujących win, które zwykło się nazywać szampanami. Strumienie gęstej, białej piany moczą ubrania świętujących, powodując kolejne wybuchy wesołości. Ociężali   ludzie podrygują w takt idiotycznej, krzykliwej muzyki. Pod pretekstem tańca ich ręce bezkarnie wędrują po ciałach partnerów, równie wstawionych i chętnych jak oni sami. Kolorowe balony przetaczają się  pomiędzy ich na wpół bezwładnymi nogami, pękając z hukiem pod naporem niezgrabnych stóp. Błyszczące drobinki konfetti osiadają na ich świecących od potu ciałach. W rękach płoną żółtawym płomieniem zimne ognie. Nowy rok, nowe marzenia, nowe plany, nowe życie...

           Rano budzą się z głowami wetkniętymi w sterylnie czystą, tchnącą bielą otchłań sedesu. Ich omdlałymi ciałami wstrząsają torsje a przez  wykrzywione w grymasie usta przetaczają się nie do końca strawione resztki wczorajszej kolacji; sałatka i tuńczyk, kurczak i pomidory, marynowane śledzie i tort czekoladowy, wszystko zmieszane z tanim musującym winem i żółtawym, lepkim kwasem żołądkowym. Głowy rozsadza im tępy ból. Ukradkiem, jak złodziej skrada się kolejny świt oślepiając ich spuchnięte, nabiegłe krwią oczy. Jednak wbrew oczekiwaniom jest równie szary i zimny jak poprzedni. Powoli i niechętnie ich zmęczone, obolałe żołądki powracają do normy. Strumienie ciepłej wody tryskają z metalowego prysznica wprost na nagie, zwiotczałe ciała przynosząc ulgę obolałym kończynom. Miętowa pasta do zębów wypełnia ich usta zabijając niesmak jaki w nich pozostawił poprzedni wieczór. Strumień mocnej, czarnej kawy zalewa ich gardła zabijając pozostałe we krwi resztki alkoholu. Na nowo są gotowi  by stawić czoło powolnemu, bolesnemu procesowi zwanemu życiem...

          Dopiero za kilkadziesiąt lat gdy ich ciała dopadnie starość, rzeźbiąc na ich wyschniętych twarzach kaskady zmarszczek, dopiero gdy ich żołądek, płuca i nerki zapłoną wilgotną zgnilizną, dopiero gdy ostygnie serce, przestając przeć przez zwiotczałe, wyschnięte arterie i żyły życiodajną ciecz, dopiero gdy ich pomarszczone ciała zesztywnieją a cienka jak papier skóra zapłonie fioletem i zielenią, dopiero gdy szkliste, okolone ropą oczy zajdą mlecznobiałym bielmem, gdy złożą ich do wilgotnej ziemi, gdy młody, znudzony ksiądz pośpiesznie odmówi modlitwę za spokój ich biednych dusz, gdy na ich grobach zwiędną pogrzebowe wieńce a miliony malutkich stworzeń, kawałek po kawałku, skończy pożerać ich gnijące ciała, gdy woskowy płomień na ich zapomnianych grobach zgasi swym mroźnym oddechem wiatr, dopiero wtedy ich pożółkłe, zmęczone kości odpoczną. Staną się próchnicą, pyłem, niczym. Dopiero wtedy, ale nie wcześniej...

            Ale kobieta była sama , z dala od nich i od wszystkiego co reprezentowali, czym byli, czego pragnęli, czym się kiedyś staną. Już nigdy nie będą jej potrzebni tak jak ona nigdy nie była potrzebna im. Ich twarze na ulicy, gdy mijała ich idąc tutaj, ich oczy, usta, ich gesty, jakby wiedzieli ale skąd mogli wiedzieć? Jej myśli nigdy nie były ich myślami, jej uczucia, obawy, lęki, jej pragnienia, wszystko co kiedykolwiek miała i o co kiedykolwiek dbała, przed czym uciekała było różne od tego co znał ich świat.

          Kobieta stała i drżała. Jej ręce nerwowo przetrząsały kieszenie wypłowiałego płaszcza w poszukiwaniu papierosów. Plastikowa zapalniczka w kolorze krwi zapłonęła dopiero za szóstym razem. Cienki, podłużny kształt dotknął sinych od zimna ust wypełniając je szczelnie szarawym dymem. Nikotyna dostawszy się do krwioobiegu nieco złagodziła drżenie rąk jednak ze szklistych oczu kobiety na nowo popłynęły łzy. Papierosowy dym mieszał się z  ciepłym oddechem. Ulatywał ze spierzchniętych ust w mroźną otchłań nocy, krystalizując się w powietrzu jako brudnoszary opar. Spowijał bladą twarz kobiety, wplatał się w jej rozwiane wiatrem włosy, muskał zaczerwienione, podkrążone oczy.

          Wiatr ucichł. Zegarek na nadgarstku kobiety wskazał północ. Niebo rozbłysło setkami sztucznych ogni, rac i fajerwerków. Wgryzały się drapieżnie w ciemność nocy, naruszając bezlitośnie jej spokój. Te czerwone wyglądały na granatowym niebie jak krew wypływająca z otwartych ran, te białozielone jak wymiociny. Ich bezlitosny huk przecinał powietrze niczym ostrze wbijające się w miękkie, bezbronne ciało. Kobieta znów zadrżała, niedopałek wypadł z jej dłoni kończąc swój krótki żywot w malutkim jeziorku u jej stóp. Tafla jego i jego współbraci była teraz spokojna, dotknięta magiczną różdżką mrozu zaczynała twardnieć. Jak w na wpół potłuczonym lustrze odbijały się w niej blaski i wybuchy zalewające ciemną przestrzeń nieba.

          Kobieta sięgnęła po kolejnego papierosa jedna krwistoczerwona zapalniczka tym razem nie okazała się łaskawa. Niebo wciąż płonęło. Z szarych chmur posypała się biel osiadając na wszystkim co tylko znalazło się w jej zasięgu; na peronie, na torach, bladożółtej migoczącej lampie, na włosach i twarzy kobiety.

          Białe płatki powoli tkały mroźny, śnieżny całun. Spowijały zmarzniętą ziemie czule tuląc ją do snu. Kobieta przykucnęła przed rozkładem kryjąc bladą twarz w dłoniach równie sinych jak jej usta. Białe opad pokrył ją szczelnie. Wyglądała teraz nie jak żywa istota ale jak kolejny martwy przedmiot w tym posępnym, zimowym krajobrazie. Zegarek wskazywał 00.17. Niebo powoli ciemniało. Migocząca żarówka zgasła grzebiąc peron w całkowitej ciemności. Kobieta niepewnie podniosła głowę. Mrok uspokajał ją. Mogła się w nim ukryć i przeczekać niezauważonym przez nikogo. Przez moment poczuła się jak dziecko chowające się przed dorosłymi w ogromnej szafie pełnej ubrań. Czas płynął wolno, leniwie odliczając sekundy. Księżyc nieśmiało zaczął przebłyskiwać zza chmur, tworząc na nierównej, betonowej powierzchni magiczne kształty.

          Teraz było niemalże zupełnie cicho. Do starej, opuszczonej stacji nie docierały odgłosy zewnętrznego, ludzkiego świata, żadnych krzyków, rozmów, żadnych szeptów. Wszystko co kiedykolwiek istniało gdzieś poza tym skrawkiem wybetonowanej przestrzeni nie miało teraz żadnego znaczenia i już nigdy mieć nie będzie. Kobieta była na stacji zupełnie sama, odgrodzona od świata niewidzialnymi murami. Ukryta w mroku cichutko nasłuchiwała i czekała.

          Zegarek wskazał 00.21. Usłyszała najpierw nieśmiały stukot gdzieś daleko w mroku, łatwy do pomylenia z delikatnym szemraniem wiatru. Z każdą chwilą stawał się on jednak wyraźniejszy, aż w końcu w oddali zamajaczyły dwa malutkie światełka, jak płomyki świec. Dwie malutkie źrenicę wpatrzone wprost w kobietę. Wolno wstała, niepewnym krokiem zaczęła się zbliżać do ośnieżonej krawędzi peronu. Pociąg nadjeżdżał............

 

 

KOMUNIKAT W DZIENNIKU

 

„W nocy z 31 grudnia na 1 stycznia o godzinie 00.21 na stacji ..... miał miejsce tragiczny wypadek. Pod koła nadjeżdżającego pociągu wpadła kobieta, na skutek odniesionych obrażeń zmarła na miejscu. Policja podejrzewa samobójstwo. Wszystkich mogących pomóc w ustaleniu personaliów denatki prosi się o kontakt z najbliższym posterunkiem policji....”

 

                                                                                                            Makosza