Jedyne czego żałuje...
"Jedyne czego żałuje w mym
życiu to
dnia mych narodzin"
Ziemia powoli zlewa się z niebem. Otulone chmurami słońce spływała w dół
znikając za ciemną linią zimowego horyzontu. Mrok wkrótce zwycięży, gasząc jego
bladą tarczę jak płomyk dopalającej się świecy.
Ciemność zapanuje na spękanej od zimna ziemi biorąc pod swe panowanie pusty, posępny
świat. Kaskady nieprzeniknionej czerni otulą bezlistne, powyginane konary starych,
martwych drzew. Księżyc oświetli lśniące, lodowe girlandy, spływające w dół z ich
wyschniętych, łamliwych gałęzi. Jak wprawny magik wleje w ich krystaliczne wnętrze
świetliste iskierki światła, wyczarowując na gładkich powierzchniach niesamowity
blask. Ulotna, szarawa mgła obejmie chropowate pnie, kryjąc je w swym miękkim,
nieprzeniknionym wnętrzu. Lodowaty podmuch wiatru przyniesie na swych mroźnych
skrzydłach przenikliwy zapach zimowego lasu. Mały, zapomniany cmentarz otworzy swe
powoje.........
Mężczyzna stał między drzewami, w miejscu o którym doskonale wiedział że nie
jest widoczne od strony ulicy. Chłodny wiatr muskał jego gładko ogoloną twarz,
rozwiewał zmierzwione jasne włosy, wdzierał się do jasnych, błękitnych oczu. Czarny,
elegancki płaszcz spowijał jego szczupłą sylwetkę od otulonej stalowym szalikiem szyi
aż po kolana ukryte w ciemnoszarych nogawkach spodni z miękkiego, grubego materiału. Na
dłoniach miał ciepłe, wełniane rękawiczkach w kolorze szalika. W prawej trzymał
niewielki owinięty jasnobrązowym papierem pakunek. Lewa spoczywała spokojnie w kieszeni
płaszcza. Stał i czekał.......
Cmentarz otoczony był ze wszystkich czterech stron lasem, niewielka, pełna
rozpadlin droga wiodąca ku niemu z dołu kończyła się przy pordzewiałej, metalowej
furtce niewielkim parkingiem. W dole w odległości około trzystu metrów, znajdowały
się już zwykłe domy mieszkalne, jednak za gęstą zasłoną z drzew były zupełnie
niewidoczne.
Mężczyzna stał bez ruchu wpatrując się w lśniącą od szronu czerń asfaltu.
Czas wydawał się płynąć nieubłaganie wolno, leniwie odliczając sekundy jak ziarenka
piasku w starej, szklanej klepsydrze. W
pobliżu nie było żadnego elektrycznego źródła światła, żadnej lampy czy latarni
która rozświetliłaby ciemność po zapadnięciu zmroku. Jedynie drobniutkie płomyki
grobowych zniczy pobłyskiwać będą w ciemności nocy niczym kaskady kolorowych lampek
zdobiących bożonarodzeniowe stragany, uginające się pod ciężarem tropikalnych
owoców, błyszczących ozdób i czekolady.
Zimowe noce są długie i złe. Pełno jest w nich natrętnych myśli, pełno
wspomnień, smutku, pustki i łez. Imperator mrok zasiada na śnieżnym tronie spowitym
zimnym, północnym wiatrem. Z ciemnego nieba sypie się biel osiadając na wszystkim co
tylko znajdzie się w jej zasięgu: na pustych ulicach, szarych, opuszczonych domach, na
samotnych duszach i zbolałych sercach. W zimowe noce świat zamiera. Otulony mroźną
kołdrą przesypia do nadejścia kolejnego krótkiego dnia. Łaskawy sen pozwala
przetrwać ten okrutny czas. Pozwala nie widzieć, pozwala nie słyszeć, pozwala nie
czuć. Pozwala dryfować w nieprzeniknionej otchłani nieświadomości jak w bezpiecznych
odmętach wód płodowych, gdzieś głęboko w łonie matki. Pozwala być poza
przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Pozwala uciec poza ramy czasu, życia i śmierci. Pomaga
doczekać chwili kiedy blada tarcza słońca powoli zacznie się wspinać ku górze
zsyłając na zaspaną ziemię pierwsze nieśmiałe okruchy światła, chwili kiedy
nieokiełznane demony nocy ustąpią miejsca oswojonym demonom dnia.
Jednak na niektórych imperator mrok zsyła bezsenność, skazując ich na to by
słyszeli, by widzieli, by czuli. W ich umysłach tańczy lęk zsyłając na bezbronną
tkankę mózgu najokrutniejszą ze swych sług, niepewność. Przeszłość i
teraźniejszość zlewają się w jedno, wirując w szalonym, bolesnym uścisku. W
zakamarki świadomości wdziera się drapieżna wizja przyszłość zamazana, tajemnicza i
groźna. Czas nieubłaganie wyznacza rytm życia i śmierci. Zimowe noce są długie i
złe. Pełno jest w nich natrętnych myśli, pełno wspomnień, smutku, pustki i łez.....
Mężczyzna przycisnął do siebie owinięte jasnobrązowym papierem zawiniątko i
ruszył ku furtce. Mrok spowił ziemie już na tyle by ukryć go przed szyderczym wzrokiem
nieżyczliwych, ludzkich oczu. Nierówne, leśne podłoże pokryte lśniącym szronem nie
dawało stabilnego oparcia dla stóp w eleganckich, lakierowanych butach, sięgających za
kostkę. Mężczyzna chwiejąc się i potykając nieporadnie zmierzał ku przyprószonej rdzą bramie. Mały, ciemny
cmentarz rozpościerał przed nim swe gościnne wnętrze. Tuż przy furtce rosło kilka
anemicznych, bezlistnych drzew i krzewów. Wiatr delikatnie muskał ich powyginane,
zwiotczałe konary. W słabym świetle księżyca, przebłyskującym zza szarych chmur
wyglądały jak zniekształcone ludzkie ręce wyciągnięte w geście powitania.
Kręta, wybetonowana alejka wiodła wśród ośnieżonych nagrobków wprost do
znajdującej się w samym sercu cmentarza niewielkiej kaplicy. Niegdyś przechowywano w
niej zwłoki czekające na pochówek, obecnie stała zamknięta na cztery spusty
służąc, jedynie jako składnica wszelkiego rodzaju rupieci i złomu. Okrągłą
kopułę jej dachu pokrywała popękana, ceglana dachówka w kolorze zakrzepłej krwi.
Miejscami zaczynała odpadać odsłaniając dziesiątki małych, czarnych szparek,
rozsianych po dachu jak ubytki w psującym się uzębieniu. Nierówny grysik na jej
ścianach pokrywała matowa farba w brzydkim, brudnoszarym kolorze. Miejscami przebijał
przez nie płaty fioletowo zielonej pleśni, zakonserwowane teraz w krystalicznych
objęciach lodu. Zapewne gdy nadejdzie wiosna zmieniając bryłki lodu w mokrą wilgoć,
pleśń na nowo rozpocznie swoją ekspansję powoli cegła po cegle pokrywając
niszczejącą budowlę szpecącymi plamami. Masywne, stalowe drzwi przyprószone
ciemnozłocistą rdzą przysłaniał gruby rygiel zakończony równie grubą, metalową
kłódką. Tuż przy drzwiach wkomponowany w ścianę wisiał próchniejący, drewniany
krzyż, obok widniała niewielka, kamienna tabliczka z misternie wykutym napisem: "
Jezu, ufam tobie...". Na skutek upływu czasu litery stawały się zamazane i niewyraźne tak że w nikłym,
migotliwym świetle księżyca ledwo można było je odczytać. Na jednej z brudnoszarych
ścian ktoś namalował czarnym sprajem odwrócony pentagram a pod nim trzy szóstki,
uniwersalny znak piekielnego władcy. Rogi
Bafometa sterczały ku górze nieproporcjonalnie duże w stosunku do reszty malowidła,
sugerując iż ich twórca nie dysponował nazbyt
wprawną ręką. Tak więc Pan ciemności i Pan światła byli tutaj bliskimi sąsiadami
dzieląc między sobą gnijące fundamenty i cierpliwie czekając chwili kiedy
wszechwładny czas bezpowrotnie zdmuchnie z powierzchni ziemi ich małą, zniszczoną
siedzibę.
Mężczyzna przemykał między grobami jak cień. Mijał granitowe kolosy ze
złotymi, lśniącymi napisami informującymi o datach narodzin i śmierci, skromne ziemne
kopczyki w drewnianych obramowaniach, wetknięte w spękaną glebę butwiejące,
pomalowane olejną farbą krzyże, misterne konstrukcje z kamienia, marmuru i żelaza.
Mijał wieńce zmarzniętych, obumarłych kwiatów, malutkie, nieśmiałe świeczki i
ogromne, płonące znicze, blaszane tabliczki z nazwiskami i epitafia. W powietrzu unosił
się świeży zapach sosen i świerków. Ich obcięte gałęzie spoczywały na co
niektórych grobach przykrywając ich powierzchnię tysiącami ostrych, zielonych
igiełek.
Ich ostra woń wdzierała się do nozdrzy mężczyzny, powodując przyjemne uczucie
orzeźwienia. Przez chwilę stał w miejscu zastanawiając się gdzie skierować kroki. W
górze przy samym płocie znajdowały się rzędy malutkich, dziecinnych nagrobków.
Niektóre z nich nie były większe od kartonowych pudełek po butach. Spoczywały w nich
malutkie, martwe ciała dzieci wtulone w równie malutkie białe trumienki. Ukryte w
zmrożonej ziemi spokojnie czekały na nadejście wiosny, kiedy to dobrotliwe
drobnoustroje pobudzone ciepłem na nowo rozpoczną rozkładać ich malutkie gnijące
członki dając początek nowemu życiu. Większość
z nagrobków zdobiły miniaturowe, marmurowe pomniki w kolorach jasnego różu, kremu i
głębokiej czerni. Niektóre wyglądały jak pomniejszone kopie grobów dorosłych
posępne i dostojne, inne miały w sobie coś z dziecięcej naiwności i niewinności.
Znicze w miodowych i butelkowozielonych, szklanych pojemnikach płonące na ich
powierzchniach wydawały się nienaturalnie duże w stosunku do całości. Groby były tak
małe iż w słabym świetle księżyca
mężczyzna nie chcąc po nich deptać musiał uważnie patrzeć pod nogi. Na jednym z
nich, tym z jasnoróżową płytą nagrobkową w kształcie serca drobniutkimi literkami
wygrawerowany został napis:
" Nic nie smuci Boga tak
bardzo jak śmierć dziecka..."
Pod spodem widniało tylko imię:
" Anna" , oraz data narodzin pokrywająca się z datą śmierci.
Mężczyzna
zdjął jasnoszary papier z zawiniątka które trzymał w ręce. Przezroczysta zawartość
szklanej butelki zamigotała w ciepłych płomieniach zniczy jak kryształ. Zdarta w
pośpiechu banderola opadła na ziemię niczym niesiony wiatrem, jesienny liść. W jej
ślady poszedł srebrzysty, metalowy kapsel. Chłodna szyjka butelki dotknęła
spierzchniętych od zimna ust. Przezroczysta ciecz zapłonęła w gardle żywym ogniem,
malując na twarzy mężczyzny dziwaczny grymas. Jego ciepły, nasycony alkoholem oddech
zmaterializował się w powietrzu jako mlecznobiały, półprzezroczysty opar. W oczach
zaszkliły się mokre łzy. Alkohol koił ból, podrażniał wrażliwe zakończenia
nerwowe uniemożliwiając racjonalne myślenie, pozwalał nie widzieć, pozwalał nie
słyszeć, pozwalał nie czuć....
Jego myśli powędrowały ku małemu ciału spoczywającemu spokojnie kilka metrów
pod spękaną od zimna powierzchnią ziemi. Myślał o wszystkich tych rzeczach które nie
było dane mu poznać: cieple promieni słońca muskających skórę w długie letnie
popołudnie, o przejmującym chłodzie zimowego wiatru wdzierającym się drapieżnie do
bezbronnych, nabiegłych łzami oczu, o zapachu skoszonej trawy w wiosenne, pełne
słońca poranki, o blasku gwiazd w bezchmurne księżycowe noce, mokrych, zimnych
strugach jesiennego deszczu zalewających kaskadami drżące, zziębnięte ciało,
przejmującym huku grzmotu rozdzierającym niebo podczas szalejącej burzy, jasnych,
żywych kolorach porannej tęczy, smaku truskawek, płynnego karmelu, rycyny, cynamonu i
kawy, dotyku ludzkich rąk.......
Noc rozlała się po spękanej od lodu ziemi. Wiatr i jego siostra mgła zawirowali
w nieruchomym powietrzu niczym tancerze podczas długiego, nużącego balu. Kaplica
wtopiła się w łaskawy mrok, który niczym wprawny wizażysta ukrył jej
niedoskonałości pod grubą warstwą nieprzeniknionej czerni. Mężczyzna niepewnie
skierował wzrok ku ledwie widocznym zarysom budowli. Ciepły alkohol wciąż płonął w
jego gardle piekącym płomieniem, dodawał odwagi, spowalniał czynności umysłu,
pozwalał nie myśleć, pozwalał nie czuć...
Drżącymi od zimna dłońmi objął zimny metal kłódki, oddając mu tę
odrobinę ciepła która pozostała mu w zziębniętych kończynach. Chłodny metal
kłódki nie od razu ustąpił, długo stawiając opór srebrzystej twardości klucza
niecierpliwie drążącemu w jej wnętrzu niczym nieugięty kochanek chłodem zbywany
przez swą wybrankę. W końcu kłódka ustąpiła, uwalniając gruby rygiel, który
niczym martwe ciało bezwładnie osunął się na skute lodem podłoże. Mężczyzna
ponownie przyłożył szklaną szyjkę butelki do ust, pozwalając by przezroczysty płyn
na nowo napełnił jego wnętrze. Przyprószone rdzą drzwi zaskrzypiały, odsłaniając
przed przybyszem wnętrze przybytku jak brzuch kilkutygodniowego wisielca, ujawniający
patologowi zgniliznę swego wnętrza w całej okazałości.
Wnętrze tonęło w całkowitej ciemności. Mężczyzna przestąpił próg
całkowicie wtapiając się w mrok. Zasunął za sobą metalowe drzwi, odcinając tym
samym całkowicie dopływ światła. Jego ręce niecierpliwie przeszukiwały wewnętrzne
kieszenie płaszcza. W końcu natrafiły na twardy podłużny kształt i słabe
światełko podręcznej latarki padło na odrapaną szarość ścian, odsłaniając ogrom
brzydoty tego miejsca.
Gdzieniegdzie płatami odpadał tynk, odsłaniając ciemną czerwień cegły,
niczym krwiste rany na posiniałej skórze gnijącego ciała. Zgniłozielona pleśń
sunęła ku nim od dołu, oplatając swymi ramionami zniszczone fundamenty. Przy
północnej ścianie jedne na drugich leżały masywne, drewniane ławy pokryte siateczką
drobniutkich otworów pieczołowicie wydrążonych przez korniki. Niektóre z nich miały
misternie rzeźbione oparcia pełne aniołów, kwiatów i krzyży. Płaskorzeźby w
nikłym świetle latarki zlewały się w jedność, plątaninę kształtów i form
splątanych ze sobą w pełnym szaleństwa uścisku. Obok stały rzędami jasnobrązowe,
kartonowe pudła pełne starych , zniszczonych dewocjonaliów. Niektóre z nich rozpadały
się pod wpływem niszczącej wilgoci, ukazując swą zawartość, która rozsypywała
się po kamiennej podłodze jak korale zerwane ze sznura gwałtownym szarpnięciem ręki.
Na zachodniej ścianie kiedyś znajdował się ołtarz. Teraz połamane kawałki drewna
butwiały przy ścianach roztaczając nieprzyjemny zapach gnijącej wilgoci. Na
brudnobiałej ścianie tuż za miejscem gdzie niegdyś stawiano trumnę ze zmarłym
wisiał ogromnych rozmiarów dębowy krzyż z równie ogromną postacią Chrystusa.
Chrystus w cierniowej, drucianej koronie z papierowo bladym, gipsowym ciałem
zroszonym stróżkami ciemnoczerwonej farby imitującej krew wpatrywał się w mrok
martwymi, szklanymi oczami, wyzierającymi z zapadniętych oczodołów. Jego twarz,
nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty ciała wykrzywiona była w grymasie rozpaczy i bólu. Pordzewiałe
gwoździami wychodziły z postrzępionych ran na dłoniach i stopach. Emaliowe usta
wygięte były w grymasie agonii. Tuż obok na kamiennym podeście stała Maryja, wykuta w
piaskowcu. Pożółkły różaniec oplatał połamane kikuty jej palców, zwisając z nich
ku dołowi plastikową kaskadą. Niegdyś ciemnobłękitna szata figury wyblakła nadając
jej właścicielce żałosny wygląd. Przy przeciwległej ścianie walały się na wpół
połamane drewniane krzesła. Nieliczne żarówki umieszczone w dziwacznych, staromodnych
żyrandolach tuż pod spadzistą kopułą dachu górowały nad tą niewielką, pełną
zakamarków przestrzenią. Zapewne gdy nadejdzie dzień kolorowe witraże,
przedstawiające kolejne etapy męki pańskiej będą zazdrośnie broniły dostępu
światłu słonecznemu, zalewając kamienną posadzkę kaskadami czerwieni, zgniłej
zielni i fioletu.
Pośrodku wisiała Ona. Nienaturalnie naprężona lina oplatała Jej kruchą
szyję, wrzynając się w delikatną tkankę tuż pod ostro zarysowaną linią podbródka.
Jej ciało delikatnie kołysało się w powietrzu kilkanaście centymetrów nad poziomem
kamiennej posadzki. Pod Jej stopami, skrytymi w skórzanych botkach leżał starannie
złożony wiosenny płaszcz w kolorze jasnego
kremu, zupełnie niestosowny do panującego na zewnątrz chłodu. Niewielki drewniany
taboret stał tuż obok, sięgając nieco poniżej linii kolan otulonych w ciemne nogawki
sztruksowych spodni. W powietrzu dało się wyczuć wyraźny zapach rozkładającego się
moczu, zapewne wynik pośmiertnego rozluźnienia mięsni pęcherza.
Mężczyzna zakołysał się niepewnie na wiotkich kończynach, zatykając dłońmi
sine usta wypełniające się gwałtownie zawartością jego żołądka. Mieszanina wódki
i kwasów trawiennych gwałtownie wylała się na kamienną posadzkę i kremowy płaszcz,
szybko wsiąkając w jego miękkie wnętrze. Mężczyzna klęcząc na zimnej powierzchni
podłogi wdychał raptownie powietrze, próbując uspokoić drgający pośród jego
wnętrzności żołądek.
Jej ciało wolno kołysało się wprawiając w drgania brudnszarą linę
zwisającą w dół z jednej z gnijących belek tuż z pod stropu dachu kaplicy.
Spłowiały, ciemnoniebieski sweter luźno okalał Jej wychudłe, kościste ramiona.
Zwisał ku dołowi skrywając wątłe ręce zakończone nienaturalnie bladymi, małymi
dłońmi. Na ich opuszkach wykwitły niewielkie, szarofioletowe i niebieskoczerwone plamki
jak kleksy po rozlanej, plakatowej farbie. Skierowana ku dołowi głowa bezwładnie
opadała na zapadłą klatkę piersiową na której jak pagórki skryte pod grubym swetrem
majaczyły nieśmiałe zarysy niewielkich piersi. Usta były zamknięte, okolone
zakrzepami ciemnoczerwonej krwi której niewielka stróżka spłynęła ku dołowi
zastygając na bladej skórze podbródka. Na wpół otwarte oczy wpatrywały się w
ciemność zmętniałymi rogówkami, wtopionymi w trupią biel gałek ocznych. Lekko
spłowiałe włosy spływały na twarz i ramiona jasnorudą kaskadą jak ognista lawina
spływająca w dół z wulkanicznego krateru niosącego śmierć otaczającej go ziemi.
Mroźne powietrze otuliło Ją, sprawiając iż pośmiertny rozkład jeszcze nie oblókł Jej w swój pełen zgnilizny
i odoru całun. Wisiała i czekała.........
Mężczyzna powoli podniósł się z ziemi..........
*****************
Pierwsze, nieśmiałe promienie porannego słońca zaczęły padać na budzącą
się ze snu ziemię, oświetlając swym ciepłem zaspany świat. Niedługo nadejdzie
wiosna, obsypując konary drzew setkami malutkich, zielonych listków. Niektóre z nich
zapewne opadną na powierzchnie dwóch świeżych, grobów tuż przy płocie w zachodnim
skrzydłe cmentarza. Ciepły, południowy wiatr obejmie drewniane krzyże, kołysząc w
swych ramionach dwie blaszane, tabliczki z napisami:
"Mężczyzna
N.N."
i
"Kobieta N.N"
Dwoje młodych, samobójców o nieustalonych personaliach rozpocznie swoją drogę
ku nicości.....
Makosza |