Tomasz Czarny
Ukojenie
Nic się nie układało. Próbowała jakoś temu zaradzić, ale nie wiedziała
jak. Robiła wszystko najlepiej jak mogła. Starała się, gotowała, prała,
oddawała się, ale i tak zawsze wszystko na nic. Kiedy było dobrze, było
dobrze, kiedy było źle było naprawdę źle. Nie mogła już tego znieść. Żyła w
ciągłym napięciu, przeświadczona, że nie jest nic warta i wszystko robi źle.
Norm wmawiał jej to całymi latami. Zaczęło dochodzić do tego, że powoli
zaczynała w to wierzyć. Te ciągłe awantury, wrzaski. Normowi wystarczył byle
pretekst, żeby doszło do porządnej sprzeczki. Kiedyś się stawiała i
walczyła, teraz nie miała już na to siły ani chęci. Była wypalona. Nie
kochała go już, za to co jej zrobił. Norman był typem człowieka, który
szybko wpadał w szał, ale szybko też się uspokajał. Ale w niej zostawały
bolesne wspomnienia i rany na duszy i już nie potrafiła sobie z tym
poradzić. Nigdy nie była zbyt religijną osobą, ale teraz, po latach zaczęła
wierzyć w istnienie Boga i to, że jej pomoże.
Martha była zniszczona przez życie. Miała pierwsze zmarszczki, pierwsze
siwe włosy, nie znaczyło to jednak, że nie była atrakcyjna. Wręcz
przeciwnie. Oznaki dojrzałości dodawały jej tylko animuszu i dostojności.
Kiedyś, lata temu jej oczy były wesołe i żwawe, ale teraz straciły gdzieś te
iskierki, świadczące o pogodności i energii życiowej. To wszystko za sprawą
Norma. Nieraz próbowała odejść, uwolnić się od niego, ale groził jej raz po
raz, mówiąc przy tym, że są rzeczy jeszcze gorsze niż śmierć. Wierzyła mu.
Wierzyła mu i umierała ze strachu. Zresztą, od pewnego czasu, był tylko
gościem w domu. Przychodził z pracy, jadł, ucinał sobie popołudniową drzemkę
i wychodził. Głównie do baru nieopodal, ale wiedziała też, że Norm spotyka
się z innymi kobietami. Gdy przychodził wieczorami czy nocami, pijany jak
zawsze i próbował się do niej dobierać, czuła na nim zapach damskich perfum,
owijających jego szyję. Brutalne zbliżenia, które wtedy następowały, były
dla niej koszmarem. Gdy się stawiała, lądowała na ścianie lub komodzie. W
krótkim czasie doszła do wniosku, że woli odbębnić swoje po cichu, bez
dodatkowych ran i siniaków, bo Norm i tak zawsze dostawał to, czego chciał.
Od pewnego czasu Martha zaczęła chodzić wieczorami do małego,
drewnianego kościółka niedaleko ich wioski. Brała ze sobą różaniec,
modlitewnik i udawała się na samotne eskapady do świątyni. Jego i tak nigdy
nie było o tej porze w domu, tak więc nie obawiała się, że będzie jej czynił
jakieś wyrzuty z tego powodu. Modliła się żarliwie. Prosiła o zmianę tej
sytuacji na lepszą, o to, by dał jej siłę na dalsze życie. W końcu, by ktoś
lub coś pozwoliło uwolnić się jej od niego. Nienawidziła tego człowieka Z
całego serca.
Nieopodal kościółka znajdowała się mała kapliczka. Sąsiadował z nią
nieskromnie słusznych rozmiarów posąg anioła. Gdy akurat w świątyni było
dużo wiernych, Marthę krępowało to i udawała się pod ów rzeźbę. To tu
zanosiła swoje błagania i prośby, zostawiając kwiaty. Zawsze świeże i
piękne. Zwykle były to czerwone róże.
„ Daj mi siłę Panie. Wiem, że potrafisz, o Najmocniejszy. Nie mogę już
dłużej w tym tkwić. Muszę wziąć się garść i podnieść. Pomóż mi, Ty jesteś
moją ostatnią nadzieją i szansą. Tylko Ty pozwalasz mi jakoś to wytrzymać i
nie poddawać się. Ale nie mam już sił… Muszę odejść i zacząć żyć na własną
rękę, uwolnić się. Daj mi czas i wytrwałość, o to tylko Cię proszę... ”
Przekręciła klucz w zamku i weszła do domu.
- Gdzie byłaś? – wrzasnął Norm, ledwo trzymając się na nogach. Miał w rękach
butelkę szkockiej i lewitował nad stolikiem do kawy.
- W kościele Norm, przecież wiesz. – odpowiedziała łagodnym tonem.
- W kościele. No jasne. Czy może w burdelu, gdzie obciągałaś wszystkim? –
ryknął.
- Norm, jak możesz… dlaczego mi to robisz? Zabijasz mnie po kawałku… na
raty… Ja już…
- Zamknij się, tania dziwko! Nie mogę na Ciebie patrzeć! Wszystkie jesteście
takie same, kurwa… Tylko zrzędzicie, zrzędzicie i zrzędzicie ! I nie
chcecie dawać dupy… Ale innego to byś chętnie obsłużyła, co? – Norman
kontynuował swój pijacki wywód.
- Norm, chcę odejść. Podjęłam już decyzję. Zostawiam Cię. – oznajmiła.
- Co robisz, kurwa? Chyba kompletnie Cię już pojebało. A gdzie pójdzie taka
oferma jak ty? Nawet rżnąć się porządnie nie potrafisz, a co dopiero mówić o
innych rzeczach. – wyryczał gniewnie.
Łzy spływały jej po policzkach. Emocje dawały o sobie znać. Stała tak i
czekała co zrobi. Obawiała się najgorszego.
- A teraz chodź tu do mnie. Już dobrze… Dasz mi i będzie po sprawie. Chodź
po dobroci, dobrze Ci radzę, Marth…
- Nie Norm, ani myślę. Dosyć tego. Dosyć!
- Jak chcesz dziwko… Sama tego chciałaś…
Wiedziała, co teraz nastąpi. Norm zdjął pasek ze spodni, owinął go
wokół nadgarstka i zaczął powoli przemieszczać się w jej kierunku. Ona
natomiast zaczęła powoli cofać się w stronę drzwi wejściowych, które na
wszelki wypadek zostawiła lekko uchylone. Robiła tak już setki razy.
- No chodź do mężusia, pokażę Ci na czym polega prawdziwa miłość… - zaśmiał
się fałszywie.
- Chodź tu, ku….
Wybiegła i zatrzasnęła za sobą drzwi. Zaczęła biec przed siebie
instynktownie, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca i tego
człowieka. Po jakimś czasie zatrzymała się, próbując zebrać myśli i złapać
oddech. Nie wiedziała gdzie pójdzie, ani gdzie przenocuje. Jedyne co jej
przychodziło do głowy, to to, że musi gdzieś spokojnie zebrać myśli. Jedynym
miejscem, które dawało jej taką sposobność był kościół. Poszła tam więc,
cała rozdygotana i roztrzęsiona. O tej porze wizerunek kościoła wydawał jej
się mroczny i straszny. Nie wiedziała, czy był to dobry pomysł, ale
wiedziała, że tylko tam będzie czuć się w miarę bezpiecznie.
Pociągnęła za klamkę. Tak jak się spodziewała. Zamknięte. Zrezygnowana
i strapiona poczłapała z powrotem. Miała mętlik w głowie. Idąc powoli,
Martha przypomniała sobie o małej kapliczce i posągu anioła nieopodal.
Postanowiła się tam udać i zastanowić się, co zamierza dalej.
Figura anioła była piękna i nieskazitelna. To było jak dokładne
przeciwieństwo jej życia. Żadnych rys, wypaczeń czy niedoskonałości. Wiele
razy karmiła się jego siłą. Czerpała energię i wstrzemięźliwość, gdy jej
wewnętrzny głos nie dawał jej już spokoju i wzywał do złego.
„ Wystarczyłby mi jeden moment, jedna chwila słabości, by odrąbać
mu ten pieprzony łeb…”
Tysiące razy wyobrażała sobie to w myślach. Nóż… Siekiera… cokolwiek
ciężkiego…
Podeszła do figury, zrezygnowana. Zaczęła dotykać ją z namaszczeniem.
Zdała sobie sprawę z tego, że uspokaja ją to i wycisza. On przyjmował
wszystkie troski, wszystkie żale…
Bezwarunkowo. Jak dziecko, obdarzające bezwarunkową miłością i
zaufaniem. Była Jego dzieckiem. Od zawsze. To nie zmieniło się nigdy i
wiedziała, że nigdy się już nie zmieni. Jedyna ostoja i oaza spokoju.
Wtuliła się jego stopy, ukryte pod końcem szaty. Szlochała pod wpływem
emocji, nie pamiętając, który właściwie to już raz. Dawał jej tak potrzebne
ukojenie. Brała je garściami, nie dbając o jutro.
„ O aniele święty, ile jeszcze muszę znieść krzyża mego i wycierpieć?
ILE ? Twoja próba jest już za długa dla mnie, nie daję rady, choćbym chciała
ponad wszystko… Byłam posłuszna, byłam wierna… Byłam wszystkim. Czuję parcie
do grzechu, Panie. Czuję gniew, nieopisany… To grzech, nienawidzić bliźniego
swego… Nadstawiałam tysiące policzków, pokora królowała w mym sercu…
Upokarzałam się i cierpiałam wiele, bo tak było trzeba i tak jest w Piśmie…
lecz złe ziarno zakiełkowało we mnie i w Tobie szukam ratunku i odpowiedzi…
Niech się dzieje Twa wola, zdaje się na Ciebie Najświętsze Serce, prowadź
mnie poprzez mrok Panie… Daj mi, maluczkiej, ukojenie…”
Martha przylgnęła do pomnika, niosąc się płaczem. Nie widziała już sensu,
nie widziała choć iskry nadziei… Nawet gdyby odeszła… Stara w duchu,
zmęczona, bez chęci do życia… Miała całe swe życie przed oczami a nie był to
obraz szczęścia i beztroski… Norm doskonale wypełniał obraz jej ojca, bez
dwóch zdań. Bicie, maltretowanie, groźby i strach. Całe życie. Na samym
szczycie piramidy Marthy znajdował się jeszcze jej szef, będący dobrym
znajomym Norma i jej.
„To mała mieścinka, a ja jestem widzisz… szanowanym obywatelem,
Marth, więc stul ryj i oporządzaj mnie, bo źle się to dla Ciebie skończy…”
Wszystko zaczęło się zacieśniać. Emocje i ukryte prawdy w końcu
eksplodowały. Wtuliła się w niego jak najmocniej, czując palący wstyd i żal,
które to uczucia wypalały jej krocze.
„ Żyletki… brzytwa… pigułki… sznur.”
„ Życie z takimi ranami to koszmar… ”
„Wytrzymam, chyba… jestem bożym dzieckiem, ja nie mogę… ”
„Gdy widzę, co mi zrobili, płaczę i jestem. Poskładana z okruszków
siniaków i pieczącego sromu… Nie mogę. Martha, nieprzemijająca niewolnica…
Dość. Nie dostaniecie się już do moich narządów… Dość bicia… dość lepkiego
nasienia we mnie i wszędzie wokół… Dość bólu. Kilkanaście lat. Kilkanaście
lat piekła na ziemi. Zszargana wiara, świętości i ideały… Wstrętne, spocone
nagie ciała wszędzie. Ucieczka gdziekolwiek, gdzie nie będę krzywdzona.
Miłość? Gdzie jest? B Ó L … przelanie czary… ciemność… myśli… JA… śmierć?
Uwolnienie? Martwe ciało… zimne ciało… pogrzeb… brak gwałtu i tortur…
Uwolnienie.”
„Panie, proszę w ostatnich mych słowach… Daj mi spokój duszy i wieczny
odpoczynek. Nie mogę żyć z tymi wizjami. Ta nieczystość jest we mnie ciągle.
Jestem skalana. Mój ciężar jest zbyt wielki… Wskaż drogę… DAJ UKOJENIE.”
Łzy nasączały kamiennego anioła. Aura bólu i cierpienia zabrała wszystko
dokoła. Ciężkie chmury i powietrze nie zwiastowały nic dobrego. Zerwał się
silny wiatr, jakby nie spodobało się Mu, że jego córa cierpi. Coś wisiało w
powietrzu, czuła to.
„DAJĘ CI UKOJENIE, BO ZAWSZE BYŁAŚ PRZY MNIE. ME RANY GWOŹDZIOWE,
PŁONĘŁY BÓLEM TYM SAMYM, CO ŁZY I ŁONO TWE. NIECH I TAK BĘDZIE.”
Kamienne ręce zacisnęły się na szyi Marthy. Upadła po chwili bezwolna i
bezwładna. Bez grzechu samobójczego. Usprawiedliwiona. Prawdopodobnie
szczęśliwa, gdzieś tam. W końcu czysta. Nieskalana odorem zepsucia
ewolucyjnego istoty zwanej dumnie człowiekiem…
|
|