ZAJAZD
Skręcił na niewielki parking przed zajazdem. Jechał już ponad pięć godzin i
miał tego dosyć. Zrobił się głodny i poczuł zmęczony. Na dodatek zaczęła boleć
go głowa. Nigdy nie lubił długo jeździć samochodem, jednak wolał to niż zatłoczone
autobusy. Jego świętej pamięci ojciec, nałogowy alkoholik mawiał, że „lepiej
samemu wozić swoją dupę nawet w najgorszym wraku, niż dać się wyruchać pieprzonej,
komunistycznej komunikacji miejskiej”. Chociaż nie do końca rozumiał te słowa,
zawsze miał wrażenie, że jest w nich jakaś prawda. Może, dlatego zawsze jeździł
swoim wozem.
Zaparkował swoje Renault Megan między Hondą Civic i starym Golfem. Słońce już
zachodziło, lecz nie widział tego, gdyż horyzont przysłaniał otaczający las.
Zamknął samochód i po chrzęszczących pod butami drobnymi kamieniami, ruszył w
kierunku baru.
Wnętrze lokalu skąpo oświetlone lampami, sprawiało dosyć miłe wrażenie. Za
barem stała szczupła, tleniona blondynka ubrana w obcisłe, niebieskie dżinsy i
żółty t-shirt z logo jakiegoś piwa. Przy małych stolikach, siedziało kilka osób,
pochłoniętych swoim sprawami tak bardzo, że prawie nikt nie zwrócił uwagi jak wszedł
do środka. Zamówił dużą pizzę z pieczarkami i ostrym sosem pomidorowym oraz dużego
Sprita, po czym zajął miejsce w rogu sali i czekał na zamówiony posiłek.
Po spożyciu, włożył do ust miętową gumę do żucia i podszedł do baru
uregulować rachunek. Przy okazji kupił jakieś prochy przeciwbólowe, puszkę piwa i
zapytał czy mają wolny pokój.
- chwileczkę,
zaraz sprawdzę – odpowiedziała dziewczyna. Schowała pieniądze do kasy, wydała
resztę i podeszła do telefonu – „...Tato, mamy jakiś wolny pokój?..., tylko ten?,
a przecież wczoraj z czwórki..., aha, ale ty musiałeś być wtedy przy barze..., dobra
powiem, powiem..., nie mama nie dzwoniła..., powiem ci jak zadzwoni..., oczywiście, ale
teraz muszę kończyć, klient czeka.” – odłożyła słuchawkę i wróciła na
poprzednie miejsce. – No cóż, jest jeden wolny, ale dawno nikt go nie wynajmował.
Jeżeli pan chce to pójdę go przygotować, a pan w tym czasie może udać się do mojego
ojca i wpisać się na listę gości.
- Dobrze
wezmę go.
- Ok.
Proszę za mną.
Poszli w kierunku drewnianych
schodów znajdujących się naprzeciwko drzwi. Pierwszą rzeczą, na jaką zwrócił
uwagę była fantastycznie rzeźbiona poręcz. Na całej długości, pokryta wzorem
przypominającym, coś na podobieństwo piór, na dole, jak i na górze zakończona
małymi, sprawiającymi wrażenie krzyczących główek, rzeźbami. Przesuwając po niej
rękę miało się wrażenie, że żyje.
- Interesująca
robota.
- Co?
– przystanęła i się odwróciła. - A tak. To zrobił mój dziadek. Pamiętam, że jak
byłam mała to bałam się tędy chodzić. Wie pan...
- Na
imię mam Jakub – przerwał jej by się przedstawić – Jakub Bednarski.
- ...takie
dziecięce lęki. Jakub? Miło mi Cię poznać Jakubie. Jestem Magda.
- Również
mi miło – powiedział i z uśmiechem podał jej rękę. – Twój dziadek dużo
rzeźbił?
- Właściwie
to nie – zaczęli wchodzić wyżej – zrobił te schody i kilka dziwacznych figurek,
która ojciec poustawiał w korytarzu na górze.
- Dlaczego
dziwacznych?
- Jak
je zobaczysz, sam zrozumiesz.
Schody się skończyły i weszli do małego holu. Po prawej był korytarz, po lewej
ściana, na której wisiał obraz przedstawiający małą chatkę na tle mrocznego lasu, a
na wprost stał sekretarzyk, za którym siedział łysiejący mężczyzna w sile wieku.
- O,
dzień dobry. To Pan chce wynająć pokój? – zapytał nieznajomy, który zapewne był
ojcem dziewczyny.
- Tak.
- Poproszę
jakiś dokument stwierdzający pana tożsamość. Może być dowód osobisty, prawo jazdy,
ewentualnie jakaś legitymacja klubowa – mówił zakładając na oczy okulary na
cienkim, srebrnym łańcuszku, które wcześniej wisiały na wysokości klatki piersiowej.
– Długa chce pan u nas zostać?
- Nie.
Chcę tylko przenocować i rano wyruszam dalej – podał staruszkowi dowód osobisty.
- Czemuż
tak krótko? Nie podoba się panu u nas? – spojrzał na dokument – Pan Jakub Bednarski
– odczytał, wziął długopis, otworzył mały dziennik, coś w nim napisał i
odwrócił go do góry nogami – proszę się tu podpisać – dodał podając długopis
i wskazując palcem lewej ręki puste pole.
- Nie,
nie oto chodzi – pochylił się i złożył niewyraźny podpis we wskazanym miejscu –
po prostu śpieszę się i nie mam czasu na dłuższe postoje. Ale muszę przyznać, że
lokal robił miłe wrażenie i gdybym mógł z chęcią pobyłbym tutaj dłużej. –
Skłamał. Tak naprawdę, nie wyobrażał sobie, co można robić na takim zadupiu. W
promieniu przynajmniej pięciu kilometrów nie ma nic poza mieszanym lasem, a sam zajazd
nie oferował właściwie żadnych rozrywek.
- No
cóż, może następnym razem zabawi pan dłużej.
- Być
może – odrzekł oddając długopis.
- Gdyby
pan czegoś potrzebował, proszę śmiało mówić – otworzył szufladę i wyją z niej
klucz – pokój numer sześć – poinformował.
- Dziękuję
– wziął klucz i ruszył we wskazaną stronę.
Korytarz miał jakieś piętnaście metrów. Ściany pokryte wyblakłą,
błękitną tapetą były urozmaicone tanimi obrazami, przedstawiającymi różne pejzaże
i panoramy. Po obu stronach były trzy pary drzwi ( jego znajdowały się na końcu, po
prawej), pomiędzy którymi stały niewysokie kwietniki z wiecznie zielonymi kwiatami. Na
wprost miał okno, a w rogach, na mniej więcej metrowej wysokości podstawkach,
umieszczone były dwie rzeźby.
Ta po lewej, przedstawiała nagą kobietę z rękoma wzniesionymi do góry w taki
sposób, że sprawiała wrażenie próbującej się czegoś złapać. Na jej twarzy
rysowało się przerażenie, wyraz zupełnie podobny do tego z główek przy schodach.
Jednak to, co najbardziej zadziwiało, to nogi. Nogi, po których wspinał się wąż.
Trzymane razem, oplecione przez gada, którego głowa była na wysokości kolana,
wyglądały jakby pochodziły od innej rzeźby, lecz jednak nie mógł sobie wyobrazić
całości, bez tego elementu.
Druga przypominała wilka. Lecz zwierzak ten stał na tylnych łapach, które
łudząco przypominały ludzkie, strasznie owłosione nogi. Czyżby wilkołak? Ktoś tu
jest lub był fanem horrorów – pomyślał.
Spojrzał przez okno. Księżyc, wychylił się już zza drzew i jego pełne
oblicze, oświetlało bladym, trupim blaskiem pobliską okolicę. Dostrzegł kontury
pierwszych drzew otaczającego lasu. Z łatwością widział drewniane ogrodzenie,
przypominające raczej wybieg dla koni, niż środek mający zabezpieczać przed
wkroczeniem na teren prywatny. Zresztą, jak mu się wydawało, jedynym powodem, dla
jakiego warto by postawić mur lub, chociaż rozciągnąć siatkę, były dzikie
zwierzęta, które niewątpliwie chowały się gdzieś tam, w gąszczu zbitej teraz masy
cieni. Jak widać, właściciele tak się tym nie przejmowali.
Utkwił wzrok w cieniu i gąszczu roślinności, jaką miał przed sobą.
Zastanawiał się czy teraz będzie lepiej. Mówi się, że Polska to nie Stany. Że nie
da się emigrować po kraju w poszukiwaniu pracy. On właśnie tak robił. Jeżeli dostał
pracę na drugim końcu państwa, to tam jechał. Na miejscu wynajmował jakiś tani
pokoik i wiódł spokojne, nudne życie. Nie miał żadnych mebli, a jego garderoba
mieściła się w starej, wysłużonej walizce i chyba dzięki temu przeprowadzka nie
sprawiała mu żadnych kłopotów.
Owszem takie życie powodowało, że nie mógł się z nikim związać na dłużej.
Nie mógł mieć żony, założyć rodziny. Uważał, że nie spotkał jeszcze kobiety, z
którą chciałby zostać do końca. Miał nadzieję, że kiedyś trafi na swoją drugą
połowę. To się podobno czuje. Kiedy to poczuje wtedy zostanie. Upodobni się to
milionów ludzi.
Za oknem zauważył, że coś się porusza. Dwa małe, czerwone światełka
przemierzyły około pięciu metrów i nagle się zatrzymały. Do jego uszu doleciało
brzęknięcie.
To klucz wypadł mu z dłoni i spadając na drewnianą podłogę, uderzył o
metalową blaszkę z wytłoczoną szóstką. Pochylił się by go podnieść. Gdy ponownie
spojrzał w las, nic tam nie było. To znaczy nic, czego być nie powinno. Żadnych
światełek, błysków czy Świętego Mikołaja.
Znowu poczuł że boli go głowa. Włożył rękę do kieszeni i wyszperał
tabletkę kupioną na dole, jednocześnie zastanawiając się, czemu nie zażył jej od
razu. Chciał ją popić piwem, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że tego nie ma. Po
chwili zastanowienia doszedł do wniosku, iż musiał je zostawić w tej mini recepcji,
kiedy składał podpis.
Poszedł tam, lecz nikogo nie zastał. W rogu zauważył kolejne „chore”
dzieło. Tym razem wyglądało to na drzewo (coś jakby wiąz) z konarami, liśćmi i tak
dalej, ale zamiast kory były tam małe ludzkie figurki splątane ze sobą tak mocno, że
miedzy nimi nie było żadnych szczelin. Jakby połączone w jedną masę. Wcześniej go
nie widział, gdyż jak mu się wydawało, zasłaniał go dziadek. Co za popieprzona
twórczość – pomyślał i skierował swe kroki w stronę schodów.
Na dole podszedł do baru i poprosił o szklankę wody. Włożył do ust środek
przeciwbólowy i popijając zamówionym trunkiem, połknął. Teraz pozostało czekać,
aż lek zacznie działać.
- Podoba
się panu pokój? – zapytała Magda, stojąc teraz za barem.
- Cóż,
prawdę powiedziawszy to jeszcze go nie widziałem.
- Czyli
nie rozbolała pana głowa od jego widoku – stwierdziła żartobliwie przypuszczając,
że to ta część ciała daje o sobie znać.
- No,
nie, raczej nie. Dużo gości dzisiaj nocuje? – wcześniej zauważył, że przy stoliku
siedzi tylko jedna osoba. Facet w czapce z daszkiem, flanelowej koszuli i wytartych,
brudnych dżinsach.
- Wszystkie
pokoje mamy zajęte. Razem będzie około ośmiu osób, nie licząc pana mnie i taty
oczywiście – lekko siłę uśmiechnęła - Rzadko się zdarza aby był komplet –
dodała uprzedzając jego pytanie.
Pokój był nawet całkiem niezły. Duże łóżko z odpowiednio miękkim materacem
przykryte ciemną kapą. Obok niego stała mała szafka, której wygląd stylizowany był
na antyk. Na niej mała lampka z brudnożółtym abażurem rzucała lekko przytłumione
światło. Nad łóżkiem wisiał, nie co przekrzywiony, kolejny tani obraz. Tym razem
przedstawiał jakiś stary las porastający zbocze góry.
Podszedł do niego i wyprostował, lecz ten natychmiast powrócił do poprzedniej
pozycji. Spróbował jeszcze raz, z tym samym skutkiem. Odwrócił się i spojrzał na
przeciwległą ścianę. W rogu stało duże stare biurko do którego było przystawione
równie stare krzesło. Obok stał fotel na którego poręczy leżała gazeta.
Po lewej miał drzwi, po prawej okno wychodzące na tyły domu. Podszedł do niego
i otworzył. Miał nadzieje, że powietrze z zewnątrz przytłumi choć trochę to ze
środka, w którym wyraźnie czuło się stęchliznę i... starość.
Widok roztaczający się stąd nie różnił się wiele od tego widzianego z
korytarza. No może tutaj było więcej drzew. Ale poza tym takie samo ogrodzenie, takie
same cienie.
Nagle, za sobą usłyszał jakiś dźwięk przypominający szuranie. Odwrócił
się lecz z początku nic nie zauważył. Pokój
był pusty. Stanął na środku i spojrzał na drzwi, zamknięte, biurko, nic, łóżko
nie ruszone, szafka też nic. Kątem oka dostrzegł obraz. Ten był jeszcze bardziej
przesunięty niż wcześniej. Pomyślał, że to wina starych, krzywych ścian.
W budynku była tylko jedna łazienka i to w dodatku na dole. Umył zęby,
opłukał twarz, wziął prysznic. Wrócił na górę. Noc była chłodna więc zamknął
okno i przebrał się w granatową pidżamę, po czym wskoczył do łóżka.
Długo nie mógł zasnąć. Był po długiej podróży i był zmęczony, lecz jego
umysł szalał. Może to przez ten pokój, może przez klimat tego miejsca. Czuł się jak
w młodości, kiedy był dzieckiem, gdy mieszkał w domu rodzinnym. Ta atmosfera
przywoływała wspomnienia. Zarówno te dobre jak i złe. Jednak nie czuł się
bezpiecznie. Gdzieś głęboko, w jego podświadomości coś biło na alarm. Coś
próbowało zwrócić jego uwagę.
W końcu zasnął. Pogrążył się sennych marzeniach. Śnił o średniowiecznej
Japonii. Sam był roninem, samurajem bez pana, podejmującym się każdego płatnego
zadania. Właśnie przybył do nędznej, chłopskiej wioski, gdzie dowiedział się o
gnębiących tutejszych chłopach potworach, ukrywających się w pobliskich lasach
obrastających okoliczne góry. Uzgodnił z mieszkańcami, że jeżeli zbiorą trzy
tysiące jenów, rozprawi się z ich problemami. Chłopi się zgodzili. Jeszcze przed
wieczorem dostarczyli wojownikowi sakwę z umówioną kwotą. Powiedział, że podejmuje
się zadania, ale rano, a tym czasem niech wystawią straże, które dopilnują
bezpieczeństwa wioski i będą miały oko na przybysza, by nie uciekł z pieniędzmi.
W nocy gdy wszyscy, prócz czterech strażników spokojnie spali w swych domach,
wymknął się i wymordował całą wioskę. Uznał, że to jest łatwiejsze i
bezpieczniejsze niż samotne wejście do tutejszych lasów, a i obietnica, w pewnym sensie
zostanie dotrzymana. W końcu martwi nie mają żadnych zmartwień i problemów. I
rzeczywiście, wszystko poszło zgodnie z planem. Niczego nie spodziewający się
wieśniacy nie stawili wręcz żadnego oporu. Dla tak doświadczonego wojownika była to
zabawa, przyjemna zabawa.
Lecz nie przewidział wszystkiego. Stojąc zbroczony krwią na środku nędznej
wiochy usłyszał przeraźliwe wycie. Dźwięk ten zmroził mu krew w żyłach, lecz
umysł dzięki latom treningu, nadal był nie przyćmiony. Podniósł katanę w gotowości
do walki i podążył w kierunku, z którego dobiegał głos. Nie chciał zostawiać
świadków swojego czynu. Choć coś mu mówiło, że to co słyszał nie pochodziło z
gardła człowieka, ani żadnego znanego mu zwierzęcia.
Gdy wyszedł za zabudowania i od lasu dzieliło go około pięciuset metrów
równiny, a do najbliższej chałupy miał nie więcej niż sto pięćdziesiąt, z mroków
panujących między drzewami wyłoniły się cztery wilki. Jeden z nich był niezwykle
okazały. Wydawał się dwa, a może nawet trzy razy większy od pozostałych. Na dodatek
te jego oczy, świecące w ciemnościach niczym lampiony, czerwonym światłem, które
zbudziło w wojowniku dawno zapomniane lęki.
Odwrócił się i zaczął uciekać w kierunku wioski. Nie przebiegł nawet stu
metrów, gdy poczuł uderzenie w lewą łopatkę. Przewrócił się. Od dołu łopatki,
aż po ramię ciągnęły się trzy głębokie rany, z których sączyła się krew.
Wstał i zobaczył przed sobą zwierzę, które rozmiarami przypominało raczej wielkiego
niedźwiedzia niż wilka, choć niewątpliwie było tym ostatnim. Drogę ucieczki
odcinały mu trzy pozostałe. W myślach zadał sobie pytanie, jakim cudem zdołały go
tak szybko dogonić, ale wiedział, że nie ma czasu na roztrząsanie tego problemu.
Musiał stoczyć bitwę, być może ostatnią w swoim życiu.
Zaczęło padać. Chwilę później ciemność rozświetlił blask koloru
wyschniętych kości, a przez szmer deszczu przedarł się potężny grzmot.
Zaatakował. Błyskawicznie podbiegł do wroga i zadał cięcie z nad głowy.
Pudło. Poczuł ból na przedramieniu, z którego wraz ze strugami deszczu spływała
rozwodniona krew. Już wiedział, że nie ma szans. Przeciwnik był zbyt szybki, jednak
nawet nie pomyślał o ucieczce lub poddaniu się. Natarł ponownie. Uderzył po skosie, z
półobrotu. Tym razem również nie trafił. Poczuł się lżejszy. Spojrzał pod nogi i
zobaczył własne, jeszcze parujące wnętrzności, utaplane w przed chwilą powstałym
błocie. Upadł na kolana. Czuł jak wraz z kroplami deszczu spływającymi po jego ciele,
wypływa z niego życie. Oczyma wyobraźni widział jak wilki konsumują swoją zdobycz.
Przewrócił się i w ustach poczuł smak błotnistego podłoża.
Obudził się cały zlany potem – boże co za koszmar – pomyślał. Czuł jak
serce wali mu w piersiach. Spojrzał na zegarek. Druga. Wstał ubrał spodnie,
podkoszulkę i ciemną bluzę, poczym wyszedł na dwór aby trochę się przewietrzyć.
Noc była jeszcze chłodniejsza niż wieczór. Ciemne chmury zasnuwały niebo i
tylko od czasu do czasu księżyc zdołał się przez nie przedrzeć. Po chrzęszczących
kamieniach wyszedł na ulicę. Pusta. Żadnego śladu życia. Zapalił papierosa. Rzucił
to gówno dawno temu, ale zawsze miał paczkę przy sobie. Trochę dlatego żeby
pamiętać o pokusie, a trochę dlatego, że sporadycznie, w takich chwilach jak ta,
sięgał do niej.
Spojrzał na motel. Opleciony mrokiem nocy wcale nie przypominał ostoi dla
zmęczonych podróżników. Wyglądał raczej jak jakaś stara, nawiedzona chata. Po
grzbiecie przebiegł mu dreszcz.
Odwrócił się z powrotem do ulicy. Tym razem po prawej zauważył jakąś
postać. Człowiek zataczając się, szedł w jego kierunku. Pomyślał, że jest ranny,
lub pijany. Sam przyjechał z przeciwnego kierunku i wiedział, że do najbliższych
zabudowań jest co najmniej pięć kilometrów. Jak daleko ciągnął się las w kierunku,
z którego podążał nie znajomy, pozostawało tajemnicą. W każdym razie był pewien,
że wcześniej, mimo ciemności powinien go zauważyć. Zauważył, że człowiek się
potknął. Przez chwilę ledwo go widział. Powoli, niezdarnie podniósł się i szedł
dalej. Doszedł do wniosku, że wcześniej też upadł i dlatego go nie widział.
Dodatkowo mógł przecież stoczyć się do rowu, a to już całkowicie mogło go ukryć.
Bardzo prawdopodobne, że w takiej sytuacji, nawet jakby obok niego przeszedł, pewnie by
nic nie zauważył.
Nieznajomy znowu się przewrócił, lecz tym razem się nie podniósł. Stracił go
z oczu. Czekał jeszcze przez chwilę, ale nic się nie zmieniało. Pomyślał, że pewnie
zasnął. Poza tym nie chciało mu się bawić w dobrego samarytanina. Wrócił do motelu.
Gdy już stanął przed drzwiami swojego pokoju i wyją klucz, kątem oka
zauważył rzeźbę. Niby nic nadzwyczajnego bo stała tutaj już wcześniej, ale teraz
wyglądała jakoś inaczej. Odwrócił się do niej i zaczął przyglądać. Choć
uważał to za nieprawdopodobne, miał wrażenie, że się zmieniła. Niepokoił go wąż
oplatający nogi przedstawionej postaci. Wydawało mu się wcześniej, że jego głowa
była na kolanie, a teraz widzi ją na połowie uda. To niemożliwe – wyszeptał.
W tym momencie na dworze usłyszał
przeraźliwy krzyk. Szybko przebiegł korytarz, w kilku susach pokonał schody prowadzące
do baru na dole i wybiegł na zewnątrz. Zobaczył, że na parking, chwiejnym krokiem
wbiega pijak, którego wcześniej widział na drodze. Już chciał ruszyć w jego kierunku
z ewentualną pomocą, gdy zauważył, że z lasu wyskoczyła jakaś istota.
Postać miała przynajmniej dwa i pół metra wysokości i tak na oko mogła
ważyć ze sto siedemdziesiąt kilogramów. W bladym świetle księżyca można było
dostrzec, że całe ciało było pokryte wilczą sierścią. W otwartym pysku lśnił
rząd kłów, które potwór szybko zatopił w szyi swej ofiary. Pazurami rozrywał jej
ciało i zdawał się nie zwracać uwagi na przypatrującemu się wszystkiemu
człowiekowi.
Stał jak wrośnięty w ziemię. Przyglądał się całej scenie z opuszczoną
szczęką i tępym wyrazem twarzy. Dopiero gdy z lasu wyłoniły się jeszcze trzy podobne
istoty, odwrócił się na pięcie i rzucił w stronę drzwi. Zamknięte. Co jest ! –
krzyknął i szaleńczo zaczął szarpać za klamkę. Kurwa otwierajcie. Na pomoc, na
pomoc, wpuśćcie mnie – darł się na całe gardło, ale mimo wszystko czuł, że jego
własny głos jest jakiś przytłumiony, że nie potrafi wydobyć go z całą mocą.
Zaczął walić pięściami w drzwi. Potem w nie kopał, ale bez żadnego rezultatu.
Odwrócił się. Przez chwilę patrzył jak dwie z trzech istot patrzą w jego
stronę. Zauważył błysk w ich jarzących się czerwienią ślepiach. Obie w tym samym
momencie ruszyły w jego kierunku.
Jeszcze raz szarpnął za klamkę, ale zamek nie ustąpił. Nabrał pewności, że
zginie. Zostanie rozszarpany i skonsumowany. Na nic plany, nadzieje, na nic projekty
przyszłości. Skona w mękach na parkingu przydrożnego zajazdu.
Okno. Po lewej od drzwi było duże okno. Podbiegł do niego i zawiniętą w bluzę
ręką rozbił szybę. Mimo ochrony, poczuł jak kawałki szkła wbijają się w ciało.
Poczuł ciepłą krew na chłodnej skórze. Jednak to nie miało znaczenia. Pojawiła się
szansa, a on nie zamierzał jej nie wykorzystać.
Wszedł do środka. Znów był w barze. Szybko podszedł za ladę i zaczął
szukać jakiejś broni. Przecież w filmach barmani zawsze mają pod ręką pistolet lub
pałkę. Nie pogardził by nawet nożem. Jednak życie to nie film.
Właściciel musi mieć jakąś spluwę – pomyślał. Z tyłu, za schodami
były drzwi, którymi dostał się do jak mu się wydawało, pokoju gościnnego. Telewizor
był włączony. Wywnioskował, że ktoś jeszcze przed chwilą go oglądał, a to z kolei
mogło oznaczać, że słyszał jak krzyczał na zewnątrz i nie raczył mu pomóc.
Usłyszał trzask łamanego drzewa. Potwory są już w środku.
Pobiegł do następnego pokoju, pusto. W następnym pomieszczeniu znalazł
staruszka, którego spotkał w recepcji i Magdę. Dziewczyna podeszła do niego.
- Wyjdź
– krzyknęła i wskazała ręką kierunek, z którego właśnie przybiegł.
- Ale
tu są jakieś potwory. Na parkingu zagryzły jakiegoś człowieka i próbowały mnie
dopaść
- Wyjdź
– powtórzyła. Z góry zaczęły dochodzić krzyki i odgłosy walki. – Wyjdź
natychmiast.
- Ale
przecież one mnie zabiją – odpowiedział z paniką rysującą się na jego
przerażonej twarzy.
- I
oto właśnie chodzi. Myślisz, że jak udało nam się przeżyć tyle czasu w tym
miejscu, w otoczeniu tych stworzeń. My od czasu do czasu je nakarmimy, a one nic nam nie
zrobią bo nasza obecność tutaj jest im na rękę. Wpadają tu jak do stołówki.
- Co?
- Wynoś
się – tym razem do rozmowy wtrącił się staruszek ze strzelbą w rękach – tam
może jeszcze uciekniesz, ale jeżeli tutaj zostaniesz jeszcze chwilę na pewno cię
zastrzelę. Im nie robi różnicy czy będziesz żywy czy martwy. Mięso to mięso.
Wiedział, że oni nie żartują. Powoli ze zrezygnowaniem wrócił do pokoju z
telewizorem. Przecież mam samochód – myślał gdy usłyszał kroki na schodach –
gdybym dał radę wrócić do pokoju po kluczyki – żałował, że nie wziął ich ze
sobą, ale nie przypuszczał, że będą mu potrzebne – może dał bym radę uciec.
Z największą ostrożnością na jaką mógł się zdobyć zajrzał do baru. W
drzwiach stała jeszcze jedna z istot. Wydawało się jakby nasłuchiwała. Zaczął się
obawiać, że zachowywał się zbyt głośno, ale te wątpliwości szybko się rozwiały.
Potwór, wydał z siebie przeraźliwy ryk i wybiegł.
Najszybciej jak potrafił, pobiegł na górę. Gdy zobaczył korytarz poczuł
mdłości. Wszędzie było widać krew. Czerwone plamy na podłodze, ścianach, a nawet na
suficie. Obrazu dopełniały porozrzucane szczątki ludzkie. Widział poobgryzane ręce i
nogi, porozrzucane wnętrzności.
Drzwi od pokoi były pootwierane. Zajrzał do pierwszego i jego żołądek się
poddał. Na łóżku leżało wypatroszone ciało. Z pościeli ściekała krew tworząc na
podłodze rozległe kałuże. Jelita wyrwane z otwartej jamy brzusznej leżały koło
nocnej lampki. W miejscach, w których zostało wyrwane mięso widział bielące się
kości podudzia lewej nogi, kawałki roztrzaskanej czaszki, żebra.
Zwymiotował. Gdy żołądek opróżnił swą zawartość, wcale nie poczuł się
lepiej. Cały czas czuł skurcze. Ruszył do swojego pokoju. Przez wyłamane drzwi
widział, że jest tam stosunkowo czysto. Oczywiście były krwiste odciski stóp i gdzie
niegdzie plamy krwi, ale w porównaniu z resztą piętra, lśniło tutaj czystością. Z
szafki, obok łóżka, zdrową ręką wziął kluczyki. Gdy miał już wyjść, na
korytarzu usłyszał kroki.
Pomyślał, że to właściciele przyszli zobaczyć skutki. Wyjrzał. W kroku
poczuł wilgoć. Na spodniach pojawiła się i cały czas powiększała mokra plama. Na
środku stała bestia, która zdawała się go nie widzieć. Weszła do pierwszego pokoju,
a wyszła z środkowego. Był pewien, że te pomieszczenia nie są w żaden sposób
połączone. Stwór stanął na środku korytarza. Teraz dojrzał coś jeszcze. Przez
istotę było widać ścianę, która była za nią. Boże to jakiś pierdolony duch! –
pomyślał i zauważył, że bestia go widzi i biegnie w jego kierunku. Bez zastanowienia
ruszył w kierunku okna. Pierwsze piętro to nie jest jakaś szczególna wysokość. Znów
poczuł jak kawałki szkła wbijają mu się w ciało. Czuł jak odłamki szyby orają mu
twarz, ale to się nie liczyło. Najważniejsze to przetrwać. Upadł w trawę
sięgającą po kostek. Przez chwilę leżał sparaliżowany bólem
Z trudem zdołał się pozbierać i wyjść na parking. Tutaj były trzy stwory.
Widział jak z lasu wyłania się jeszcze kilka, a z motelu wychodzą kolejne dwa. Był
otoczony, bez szans, bez siły. Zaczął żałować, że nie dał się zastrzelić
staruszkowi. Tamta śmierć byłaby prostsza i zaoszczędziła by mu wiele bólu. Nic już
nie mógł zrobić.
Chmury zasnuły księżyc. Rozejrzał się dookoła. Wzrok zatrzymał na chwilę na
budynku. W oknie, na piętrze stała jakaś postać. Zrozumiał, że to ten stwór. Jednak
to coś zmieniło krztałt. Przez chwilę
myślał, że to staruszek, ale zauważył, że to co tam widział było przezroczyste i
emanowało jakąś aurą. Gdzieś w podświadomości uznał tę aurę za nieskończenie
złą. Z nawiedzonego domu uciekł w łapy bestii. Zrezygnowany i wyczerpany padł na
kolana. Po policzkach płynęły mu łzy. Czekał na ostateczny cios, który przyniesie mu
śmierć.
|