W lesie
Papendelle...
„ W lesie
Papendelle byliśmy wszakże dość spokojni.
Pchnięciem noża otworzyłem jej łono i wyssałem
krew.
Nasyciłem
się nią tak bardzo, że zwymiotowałem,
a gorzki smak
długo pozostawał mi w ustach.
Później
otworzyłem jej bok i rozkoszowałem się bulgotem krwi
wypływającej
z rany jak szemrzący strumień.
Pogrzebałem w
końcu ciało, nie po to jednak, by ukryć mą zbrodnie:
pragnąłem
zachować dla siebie miejsce,
w którym
odnajdywać mógłbym wspomnienia mych uniesień
i więcej niż
trzydzieści razy powracałem na ten grób.”
Piotr Kurten
–
No i co....? –
Jej głos stał się teraz chropowaty, choć w jej mniemaniu zapewne brzmiał
pociągająco.
Oparła się o
okrągły, mahoniowy stolik balansując na nienaturalnie chudych nogach, skrytych aż po
kolana w czerwonych kozaczkach z lśniącego plastiku. – Zrobimy to tutaj czy na górze?
– Cienkie, ciemnoczerwone wargi wygięły się jej w grymas na kształt uśmiechu,
odsłaniając rząd przyżółconych nikotyną zębów.
Mój wzrok
powędrował ku grubemu ciemnozielonemu dywanowi na którym stała.
–
Na górze będzie
nam wygodniej. – Wydęła usta na dźwięk
moich słów, powoli podnosząc się z blatu
stolika.
Stała teraz
przede mną w całej okazałości. Zapewne nie miała więcej niż trzydzieści,
trzydzieści dwa lata choć jej pokryta przesadnym makijażem twarz wskazywać by mogła
na znacznie więcej. Krótka, purpurowa spódniczka z elastycznego materiału ledwo
zakrywała jej pośladki jeszcze bardziej eksponując niemalże chorobliwą chudość ich
właścicielki. Na krwistoczerwony, obcisły sweterek opadały przerzedzone pasma matowych
włosów w brzydkim słomianożółtym kolorze. Przez ramie przewieszony miała niewielki
plecaczek z lśniącej, czarnej skóry, skrywający zapewne wszystkie niezbędne w jej
profesji akcesoria. Przemknęło mi przez myśl że chyba nikt kto by ją zobaczył nie
miał by wątpliwości kim była...
–
Więc zaczynajmy.
– Powiedziała zachęcająco, niby od niechcenia spoglądając na tani zegarek w kolorze
jasnego złota,
taki jaki można dostać niemalże na każdym podrzędnym bazarze.
–
Nie martw się,
odwiozę cię kiedy będzie już po wszystkim. – Odparłem, wyciągając rękę w jej
kierunku....
Poranek był
wilgotny i zimny, mgła otulała puste jeszcze ulice nadając im złudzenie ogromnego,
mokrego
trzęsawiska:
niezmierzonego, groźnego i pociągającego. Zaspany świat powoli zaczynał budzić się
do życia, pojawiały się pierwsze samochody, autobusy i ludzie. Wkrótce wyłączą
latarnie pozwalając by krótki listopadowy dzień uporał się z mrokiem, no i wzejdzie
słońce........ No właśnie słońce, uwielbiam wstawać jesienią przed świtem tylko
po to by je zobaczyć jak blade i żółte wspina się po ołowianym niebie, rozrzucając
po zaspanej ziemi swe nikłe, zimne promienie.
Lubię smak
czarnej, mocnej kawy bez cukru, wprost z masywnego, glinianego kubka gdy stoję przy oknie
i patrzę przez przybrudzone szkła szyb. Lubię tę ciszę która wypełnia wtedy dom od ceglanej, zagraconej piwnicy aż po pełen
pajęczyn strych. Ta cisza jest we mnie, a ja
w niej, jestem jej częścią, a ona jest częścią mnie, przenika mnie jak wiatr,
przynosząc mi najcenniejszy dar: spokój.
Dziś jest tak
samo, tylko Bell ociera się o moje nogi miałczeniem próbując wyprosić kolejną
porcję mleka. Nie zawszę się tak nazywała ale przejmując ją wraz z domem po
poprzedniej właścicielce zdecydowałem zmienić jej imię, no cóż teraz na pewno była
moja, tylko moja... choć trudno powiedzieć by tak naprawdę należała do kogoś
kiedykolwiek. Koty zawszę chodzą własnymi drogami Czasem znikała na kilka dni, czasem
buszowała po domu nie pokazując się całymi godzinami a czasem całymi wieczorami
siedziała mi na kolanach, podsuwając swój miękki łepek pod moje dłonie. To był taki
idealny związek: żadnych zobowiązań, żadnych oczekiwań, żadnych żalów i
pretensji.
Poszedłem
do lodówki po mleko dla Bell. Ruszyła za mną podskakując radośnie. Kuchnia była na
tyłach domu tak więc jej okna wychodziły na ogród, stary zaniedbany ogród, pełen
martwych jabłoni i śliw, porośnięty gąszczem wysokiej na pół metra trawy. Agent
nieruchomości twierdził że to wspaniała inwestycja.
–
To prawdziwa
okazja, świetna okolica, wprawdzie wymaga odnowienia ale za to cena jest naprawdę
atrakcyjna.
Rodzina tej staruszki która tu mieszkała jest z innego miasta, bardzo zależy im na
czasie, no i...... z tego co wiem na gwałt potrzebują pieniędzy. – Spoglądał
nerwowo na zegarek. Zapewne śpieszył się do domu na kolacje z żoną i dziećmi, na spotkanie z kolegami
przy piwku, na upojny wieczór u boku uroczej kochanki..... wszystko takie odległe,
niemal nierzeczywiste.........
Staliśmy
wtedy w ogrodzie, był koniec lata a słońce powoli kryło się za linią horyzontu.
Pamiętam je dobrze, było czerwono-żółte, krwiste, jakby umierało. Rzucało na ziemie
różową, bajkową poświatę. I wtedy pojawiła się ona. Przemknęła między drzewami
jak cień. Przywarła do moich nóg, miałcząc żałośnie. Trudno o niej powiedzieć by
była ładna. Miała sierść koloru brudnego miodu, gdzieniegdzie naznaczoną
brudnorudymi łatkami. Kiedy ją wtedy zobaczyłem była okropnie wychudzona, z naderwanym
lewym uchem. Na szyi miała czerwoną, skórzaną obróżkę z imieniem, adresem i numerem
telefonu. Wiedziałem że będzie moja, choć może było na odwrót............. to ona
wybrała mnie zupełnie tak jak ja wybierałem je...........
–
Ile?
Agent wymienił
kwotę a ja się zgodziłem. Po tygodniu dom, jego wyposażenie, ogród.......... no i
Bell były
formalnie moje.
Wyjąłem pojemnik z
rozpuszczalną kawą i wstawiłem czajnik elektryczny, w końcu niewiele spałem tej nocy,
należy mi się jeszcze trochę kofeiny. Czarny, skórzany plecaczek leżał na masywnym
kuchennym stole. Otworzyłem go i przechyliłem tak że cała zawartość znalazła się
na blacie. Była tam szminka, czarny tusz do rzęs, tani puder, stosik prezerwatyw,
telefon komórkowy, ledwo napoczęty płatek zielonych malutkich tabletek, dowód
osobisty, zwitek banknotów (zapewne pozostałość po poprzednich klientach). Wrzuciłem
wszystko z powrotem do plecaczka, zostawiając na wierzchu jedynie dowód i telefon. Woda
w czajniku wrzała, zalałem mój kubek. Będę musiał chwilę poczekać, nie lubię
kiedy kawa jest zbyt ciepła, parzy mnie wtedy w usta. Bell wypiwszy mleko gdzieś
znikneła, zapewne nie pojawi się do wieczora. Chwilkę mocowałem się z telefonem,
szukając przycisku który by go wyłączył. Cóż, trzeba to przyznać technika nie
była moją najmocniejszą stroną. W końcu ekran zamarł ,a telefon powędrował z
powrotem do plecaczka. Spojrzałem na dowód, wydano go osiem lat temu Ze zdjęcia
uśmiechała się do mnie ładna dwudziestojednoletnia dziewczyna z gęstymi ciemnymi
kędziorkami okalającymi okrągłą twarz, zupełnie niepodobna do mojego wczorajszego
gościa. Czas niszczy wszystko, ryjąc na twarzy, ciele i umyśle człowieka głębokie
bruzdy a osiem lat w tym zawodzie to wieczność. Wstałem od stołu i podszedłem do
okna. Słońce zaczynało powoli wschodzić, niedługo trzeba będzie się wziąć za ten
bałagan na górze...
Białe
prześcieradło było całe we krwi. Zadziwiło mnie ile jej zmieścić się może w tak
drobnym, nie więcej niż piędziesięcio kilogramowym ciele. Czerwone kałuże zastygły
już na ciemnobrąowych kafelkach podłogi. Łatwo da się je usunąć, to nie to co dywan
na parterze, po ostatnim razie trzeba go było wymienić na nowy. Leżała tak jaj ją
wczoraj ułożyłem, zwinięta w embrion, jakby spała. I rzeczywiście gdyby nie
czerwień wszechobecnej w pokoju krwi można by odnieść wrażenie że śpi. Pozlepiane
włosy maskowały głęboką ranę na szyi, przecinającą chyba wszystkie warstwy tkanek,
również struny głosowe. No cóż, kto by pomyślał że sierp to taka funkcjonalna
broń. Wystarczyło podejść od tyłu, szybki chwyt za włosy, jedno głębokie, wprawne
cięcie i po sprawie....
Była już
niemalże zupełnie sztywna, gdybym nie ułożył jej
w tej pozycji kilka godzin temu miałbym z tym teraz ogromny kłopot.
Pobierałem z podłogi jej ubrania i wrzuciłem do czarnego, foliowego worka na śmieci.
Na przeciwległej ścianie w ogromnej, dębowej szafie (również pozostałość po
poprzedniej właścicielce) czekała już przygotowana duża, brązowa walizka na
kółeczkach, może nawet ciut za duża jak
na zawartość, którą zamierzałem do niej włożyć. Chyba jednak najpierw przyniosę
mopa i detergenty. Nie chcę pobrudzić walizki, mogłaby poplamić mi tapicerkę w
bagażniku a z tamtąd raczej trudno usunąć krew.....
Lubię sklepy
samoobsługowe, nie trzeba się w nich spieszyć i wszystkiemu można się przyjrzeć
dokładnie. Zwykle kupuje gotowe jedzenie: mrożona pizza, rozpuszczalne, chińskie zupki
w proszku, turystyczne dania w plastikowych kubeczkach do zalania wrzącą wodą. Zabawne
że przez te wszystkie lata samotnego życia nie nauczyłem się gotować. Chociaż chyba
bardziej niż samo gotowanie zniechęcała mnie perspektywa stosu brudnych naczyń,
wypełniających aż po brzegi mój kuchenny zlew. Wprawdzie
księżniczki z którymi byłem związany, tak „związany” to chyba najwłaściwsze
słowo, starały się dopieszczać mnie pod tym względem. Zwykle kończyło się po
około roku, kiedy to moje królewny odkrywały iż perspektywa zostania przykładnym
mężem i ojcem leży daleko poza kręgiem moich planów. Opuszczały wówczas moje życie
i dom głośno trzaskając drzwiami, przy okazji nie omieszkając poinformować mnie jakim
to nieczułym bydlakiem jestem...........
Najlepsza
była ostatnia, dwudziestosiedmioletnia Pani psycholog, z długimi kasztanowymi włosami.
Zawsze starała się wszystko logicznie analizować w oparciu o całe stosy swych
medycznych podręczników. Zawsze zastanawiałem się czy rzeczywiście przeczytała je
wszystkie, a skoro tak to czy wiedza w nich zawarta nie
pozwoliła jej choćby podejrzewać iż zaledwie trzy dni wcześniej w
naszym wspólnym łóżku leżała martwa dziwka, z jej ulubionym, kremowym paskiem
zaciśniętym na szyi. Ale ogólnie nie była taka zła. Była bardzo ładna, no i co
trzeba jej przyznać w łóżku nie miała sobie równych. Pamiętam że zawsze kiedy się
denerwowała marszczyła śmiesznie nosek a jej głos stawał się nienaturalnie piskliwy.
–
Jesteś
niepoważny! Myślisz że nie zasługuje na nic lepszego? Są dziesiątki facetów którzy
chcieli by być na
twoim miejscu !!!
– W oczach miała łzy, jej głos z pisku przechodził w łkanie – Nie rozumiesz że
cię kocham!? Czemu mi to robisz? KURWA! czemu musisz mnie tak ranić??? –
„Kurwa”??? cóż za mocne słowo, no cóż skarbie gdybym naprawdę chciał cię
zranić wierz mi odczułabyś to znacznie boleśniej...
–
Przykro mi. –
Odparłem spokojnie.
–
Przykro ci!!! Po roku związku tylko tyle masz mi do
powiedzenia!??? To przez takich skurwieli jak ty
kobiety tracą
wiarę w mężczyzn!!!
–
Wiesz, zawsze
możesz zostać lesbijką......– Zasugerowałem, starając się stłumić śmiech.
W jej oczach
zapłonął gniew. Ruszyła na mnie z podniesioną ręką, która niechybnie wylądowała
by na
mojej twarzy
gdybym w porę jej nie złapał, obezwładniając na moment moją królewnę. Była
wściekła, na prawdę wściekła. Chwyciła drzwi.
–
JESTEŚ
SKURWIELEM! PIERDOLONYM SKURWYSYNEM!!! NIENAWIDZĘ CIĘ!!! – no cóż,
dzisiaj mnie
kochasz, jutro nienawidzisz. Chyba nigdy nie zrozumiem kobiet.
Drzwi trzasnęły
z taką siłą iż chyba tylko cud utrzymał je w futrynie.
Tak więc
odeszła, przez kolejne parę tygodni męcząc mnie głuchymi telefonami w środku nocy.
Jednak to
że byłem
„skurwielem, pierdolonym skurwysynem” nie nakłoniło jej do zwrócenia mi
brylantowych kolczyków które podarowałem jej zeszłej gwiazdki. Ktoś mądry kiedyś
powiedział że mężczyzna zawsze płaci za sex, kiedy robi to z prostytutką jest po prostu znacznie taniej. I chyba miał
rację. Postanowiłem przestrzegać tej maksymy i przez ostatnie dwa lata nie było w moim
życiu żadnych księżniczek. Ograniczałem się jedynie do odwiedzania okolicznych
burdelików a tych było w tu pod dostatkiem. Wszystko tak jak powinno być: żadnych
zobowiązań, żadnych oczekiwań, żadnych żalów i pretensji. Wchodzisz, robisz swoje,
płacisz i wychodzisz,........ i tyle.
Muszę kupić
chleb tostowy i żółty ser, podgrzane razem w piekarniku smakują pysznie i wcale nie
trzeba zmywać. Ogromne chłodziarki wypełnione
po brzegi jogurtami, serem i margaryną stały w lewym rogu sklepu. Minąłem
przysadzistą, młodą kobietę z dzieckiem na rękach i ustami pełnymi czekolady. W
ręku trzymała karton taniego proszku do prania. Niedogolony mężczyzna w okularach
pchał obok niej metalowy wózek pełen
jedzenia, jednorazowych pieluch i piwa. Mówił głośno, gestykulując przy tym
ogromnymi, owłosionymi rękami.
– Cholerny skurczybyk miał mi
oddać kasę tydzień temu, zabije gnoja!!!
– To zasrany lewus. – kawałek czekolady wypadł z ust kobiety opadając
na puchową, pikowaną kurtkę a potem na ziemię – Od razu było wiadomo że nie
odda..... cicho skarbie – Potrząsała dzieckiem, które obudzone ze snu zaczęło
płakać.
– Ucisz go do cholery! Słuchać
tego od rana nie można. – Mężczyzna uderzył machinalnie dłonią w metalową poręcz
koszyka.
Za nimi biegła mała
dziewczynka z długimi jasnymi włosami i różowym, wełnianym szalikiem na szyi.
Potknęła się na śliskiej posadzce uderzając niezdarnie o moje nogi na wysokości
kolan. Mój wzrok napotka parę ogromnych, zielonych oczu.
– Angelika rusz się nie mamy czasu! –
Usłyszałem donośny głos kobiety zza
regału z konserwami.
Dziewczynka pobiegła bez
słowa. Zniknęła za zasłoną z aluminiowych puszek, słoików i paczkowanej kawy.
Przypomniała mi się inna
mała dziewczynka z takimi oczami................kiedyś.............. dawno
temu.......... krew na śniegu, jak dziewictwo........... ten pierwszy raz...............
Nie było to miłe
wspomnienie, pełne łkania, błagań i łez, więc je od siebie odepchnąłem. Ruszyłem
przez rzędy czekoladek w kartonowych pudełkach, marcepanów i wafli.
Są dwa rodzaje
piękna, od zawsze rozróżniałem dwa, tylko dwa, jak światło i cień, życie i
śmierć ...........przyjemność i ból..........
Kiedy patrzę na kobietę to
jakbym patrzył w ogień. Gdy stoi przede mną w
samej tylko bieliźnie z włosami opadającymi na ramiona, wszystko w niej jest jak
płomień. Pamiętam moją Panią psycholog w purpurowym staniku, ze skórą niczym karmel
i ustami jak dojrzałe wiśnie. Pamiętam jej ruchy, spojrzenia, jej gesty. Czuję jej
ręce wędrujące po moim torsie, jej nogi oplatające mnie w pasie, jej język w moich
ustach. Czuje jej ciepło, jej życie, jej płomień a ja czuje że płonę razem z nią,
płoniemy oboje. Gdy czuje jej dotyk na skórze sztywnieje, jej smak, zapach, bicie jej
serca jak lawina oblewają moje ciało. Wtapiam się w jej żar ustami, dłońmi, całym
swoim ciałem. Odpływam w niebyt. Pożądanie uderza do głowy karmiąc adrenaliną
rozszalałe serce. A potem nadchodzi spełnienie................. jak fala, orgazm,
nagroda za spełnienie odwiecznego planu matki natury..............
A ona leży obok
mnie nieruchoma, jakby spała........ taka ciepła, taka żywa, taka piękna............
Kiedy patrzę na
kobietę to jakbym patrzył w lód. Gdy stoi przed mną w samej tylko bieliźnie z
włosami opadającymi na ramiona, wszystko w niej jest jak chłód. Pamiętam jedną z
tych kobiet bez imienia, tanich, ulicznych prostytutek............ ich nigdy nikt nie
szuka. Pamiętam jej ruchy, spojrzenia, jej gesty. Czuje jej ręce szaleńczo wczepiające
się w moje własne gdy zaciskam je na jej szyi, jej nogi spazmatycznie kopiące
powietrze, jej język wyzierający zza siniejących warg. Czuje jej zimno, jej uchodzące
życie, jej gasnący płomień a ja czuje że gasnę razem z nią, gaśniemy oboje. Gdy
czuje jej jak opadają jej wiotczejące kończyny rozluźniam się, jej agonia, jej ból,
jej śmierć jak zimny wodospad zalewają mój umysł. Wtapiam się w jej chłód
myślami, uczuciami, całym sobą. Odpływam w niebyt. Cisza uderza do głowy łagodząc
bicie serca. A potem nadchodzi spełnienie.............. jak fala, spokój, nagroda za
przeciwstawienie się odwiecznemu prawu matki natury............
A ona leży
obok mnie nieruchoma, jakby spała..........taka zimna, taka martwa, taka
piękna............
Włożyłem mrożone
zapiekanki do piekarnika, będą gotowe za jakiś kwadrans. Deszcz siąpił delikatnie,
zalewając przybrudzone szyby okien. Niebo z szarości przeszło w granat, kryjąc się
pod grubą warstwą chmur, zazdrośnie
broniących dostępu światłu słonecznemu. Wkrótce będzie zupełnie ciemno. Pogoda
wprost idealna: zimno, mokro i ciemno, niewielu ludzi zdecyduje się wyjście z domu,
zwłaszcza po zmroku. Brązowa walizka na kółeczkach czekała już wraz z zawartością
w garażu........
Bell buszowała po
strychu, na dole dało się słychać cichutkie dreptanie jej łapek. Lubiła strych. To
był jej prywatny plac zabaw pełen starych, przykurzonych mebli, zapomnianych bibelotów
i rupieci. Kiedy byłem dzieckiem też lubiłem zabawy na strychu. To była taka
tajemnicza kraina pełna ukrytych skarbów, zagadek i magii. To była moja
kraina.........tylko moja, mała bezludna wyspa pośrodku ogromnego morza zewnętrznego
świata, a na niej ja, tylko ja..............i moje sekrety. Malutkie sekrety, moje
sekrety, w dolnej szufladzie zniszczonej, drewnianej komódki, pod stertą pożółkłych
ze starości fotografii, na samym dnie, malutkie zielone piórko..........
Są takie momenty które decydują o wszystkim, krótkie, ulotne
chwile które zapadają w pamięć tak głęboko że niemal zapominamy o ich istnieniu.
One jednak tam są, czekają ukryte w najbardziej niedostępnych zakątkach naszego
umysłu, skrywane przed światem pod zasłoną ogłady, obyczajności i
kultury.............to nasze wspomnienia, nasze pamiątki, nasze
relikwia.................prawda o nas samych, uwięziona w świadomości jak owad w
miodowozłotej bryłce bursztynu.
Miałem sześć lat
a ona upadła. Szamotała się na dnie okrągłej, metalowej klatki. Małe różowe
pazurki wyginały się spazmatycznie pod wpływem skurczów targających jej malutkim
ciałkiem. Czarne oczka, otoczone jasnożółtymi piórkami były otwarte, dzióbek też,
jakby ostatkiem sił próbowała zaczerpnąć powietrza. Wątłe ciemnozielone skrzydełka
na przemian odginały się i przylegały do drżącego tułowia. Słyszałem jej cichutkie
rzężenie........ wiedziałem że umiera. Otworzyłem drzwiczki klatki i wziąłem ją w
ręce. Była ciepła i miękka. Czułem szaleńcze bicie malutkiego serduszka gdzieś w
jej wnętrzu. Czułem jej strach......jej ból.......niepewność........ Wtedy jej
główka wygięła się do tyłu a ona na moment zesztywniała. To był właśnie ten
moment.......ta chwila ...........ten czas.........czułem że umiera........
A ja
czułem że umieram razem z nią.......
Zwiotczała
mi w dłoniach. Łepek bezwładnie opadał jej do tyłu. Była wtedy jak szmaciana lalka,
jak marionetka pozbawiona sznurków, jak one wszystkie.............jeszcze ciepła ale
już martwa......
Trzymając
ją w dłoniach klęczałem na pluszowym dywanie, niezdolny by wykonać jakikolwiek ruch
Wpatrywałem się w nią zbyt zaabsorbowany by usłyszeć za sobą kroki matki.
– Kochanie......
tak mi przykro – Uklękła przy mnie, delikatnie wyjmując mi ją z dłoni. – Kupimy
nowego ptaszka......... Daisy była już stara, na pewno nie cierpiała – Objęła mnie
i ucałowała w czoło, czułem silny zapach jej perfum: kwiatów i cynamonu.
Położyła
Daisy na parapecie w kuchni. Nazajutrz spakowaliśmy ją do papierowej torebki i
poszliśmy do ogrodu. Pod ogromną, sękatą śliwą mama wykopała niewielki dołek i
włożyła do niego papierowy pakunek z malutkim ciałkiem w środku. Było bardzo
wcześnie, letnie słońce wspinało się po błękitnym niebie oświetlając wszystko
ciepłym, jasnym światłem. Jego promienie grały na włosach mojej matki sprawiając
wrażenie ogromnej jasnej aureoli. Jej niebieska, flanelowa sukienka na ramiączkach
falowała poruszana delikatnym, letnim wiatrem. Wzięła mnie za rękę, miała ładne
dłonie, takie małe, białe i kształtne.
– Wiem że jest ci smutno......ale
tak po prostu jest, wszystko co żyje musi kiedyś odejść. – Patrzyła na mnie swymi
błękitnymi, pełnymi współczucia oczami a ja wiedziałem że nic nie
rozumie............ bo jak ktokolwiek mógłby......... TO......... zrozumieć?
Pamiętam ją taka, w tym
ogrodzie, z tymi włosami, oczami , w tej sukience. Ale pamiętam ją też inną, w
kilkanaście lat później, w łazience szpitala psychiatrycznego, wczesnym rankiem, z
nadgarstkami pełnymi ran, biel ścian
i czerwień krwi........ i ona sztywna, lepka i zimna............i ja wpatrujący się w
nią, zbyt zaabsorbowany by słyszeć głos stojącego przy mnie lekarza.........
Zapiekanki się
przypaliły...........
Mokry asfalt lśnił
w świetle ulicznych latarni jak skóra węża. Deszcz powoli zanikał, ustępując
miejsca lodowatym podmuchom jesiennego wiatru. Brązowa walizka na kółeczkach leżała
bezpiecznie w bagażniku. Ulice były niemalże zupełnie puste. Przekręciłem pokrętło
radia, i jakaś stara, sentymentalna melodia wypełniła wnętrze samochodu. Jechałem
wolno, nie było powodu do pośpiechu. Skręciłem w boczną drogę, otoczył mnie las i
mrok. Jasne lampy reflektorów rozproszyły ciemność.............
Pozbędę się ciała, wrócę
do domu i zasnę. A jutro wstanę przed świtem, wypiję mocną, czarną kawę bez cukru i
spojrzę przez przybrudzone szkła szyb.....................a Bell otrze się o moje
stopy, miałczeniem próbując wyprosić kolejną porcję
mleka.............................
„ Czytając o różnych pięknych rzeczach, nigdy jednak nie
odczujemy ich w pełni,
póki nie ruszymy tą samą ścieżką, co autor.”
J.
Keats
Makosza |