Dla mojej jedynej Michasi,
dla której chciałem po prostu coś
zrobić
WNĘTRZE
Noc okrywała go gorącym, dusznym
płaszczem ciemności gdy tak leżał kolejną, długą godzinę wpatrzony w kształty
wydobywające się z mroku. Chwilami było lepiej, szczególnie wtedy, gdy zbawienny sen
wygrywał walkę z niepokojem, a nieświadome znieczulenie na chwile zabierało go z
daleka od klaustrofobicznej atmosfery pomieszczenia, w którym
się znajdował. Lecz teraz czuł się tak, jakby tkwił na dnie oceanu w łodzi
podwodnej, a zapas tlenu zmniejszał się z minuty na minutę, ustępując bezlitosnej
obojętności dwutlenku węgla. Ciemność go przytłaczała – wiedział, że mrok jest
jedynym światkiem jego agonii. Czuł Ich obecność. Ten niezmienny, nieczuły upór,
którego nie był w stanie zatrzymać ostatecznej rozgrywce. Zdawało mu się, że czerń
wokół niego gęstnieje zaklejając mu oczy i odbierając zdolność percepcji. Świat
był jego największym wrogiem przeszedłszy na ich stronę. To wszystko, co dodawało mu
otuchy i pozwalało funkcjonować w blasku kolejnych dni pokrywały teraz czarne plamy i
cienie... Te cienie...
Poruszył się. Odważył się na ruch
z wielkim wysiłkiem, lecz razem z nim poruszyło się całe pomieszczenie – wszystkie
kontury, cała ta przerażająca ciemność, która czekała tylko na jego najmniejszy
błąd. Jego ciało stawało się coraz bardziej odrętwiałe i nawet ono było teraz po
Ich stronie. Odbierało mu siły i nadzieję na to, by jeszcze raz wydostać się z
pułapki – doczekać świtu... I tylko jego umysł był teraz tym, z czym się
utożsamiał. Jego myśli i uczucia były ostatnim bastionem jego świadomości, jego
tożsamości. Ciało też powoli odpływało ku ciemności i tonęło w uściskach
śmiejących się szyderczo cieni...
Już niedługo.... wiedział, że są
coraz bliżej... że cicho zakradają się na swych cienkich nogach, bezgłośnie i
delikatnie a jednak nie da się już powstrzymać ich pochodu – nieuniknionego i
nieodwołalnego. Każdy ich głos, każda oznaka obecności rozlegały się w jego umyśle
stokrotnym echem marszu ich rozwścieczonej armii. Bezmyślnej i bezlitosnej. Ostatecznej
w swej determinacji. Czuł ich równe kroki i widział już oczyma swojej zdeformowanej
wyobraźni jak oblegają tłumnie jego mózg, schodzą się w cichej satysfakcję na
ucztę zwycięzców. Wiedział, że właśnie tam uderzą. W jego ostatnią twierdzę, w
jego przemęczony umysł, w którym chował się całym swoim jestestwem kiedy tylko
czuł, słyszał, widział ich, wydobywających się z plam mroku. Tak jakby brali się
znikąd... z ciemności... z jej bezdusznego chłodu... całe ich oddziały, legiony,
armie... tworzone i dorastające na drzewach mrocznych plam... spadające potem niczym
dojrzałe owoce w blasku słońca na rozgrzaną, letnią trawę...Nie. To już nie
istniało...pochłonęła to ciemność – a zamiast owoców spadający na niego wyrok.
Ściany znów pokryte kłębiącymi się chmarami – w rosnącym przerażeniu wydawało
mu się, że prawie słyszy ich szum. Pełzających jeden na drugim, przesuwających się
w chaotycznej, wchłaniającej wszystko masie ku niemu. Ku jego nogom, rękom, ustom,
oczom.. Teraz już strach potężniał z każdą minutą i sen nie był w stanie dać mu
ukojenia nawet na chwilę. Cztery ściany zbliżały się i zamykały nad jego głową
obrastając w zbliżającą się śmierć. Ostatnim wysiłkiem przemęczonego, ludzkiego
umysłu zdobył się na wściekłość. Chciał kląć i krzyczeć ale nie odważył się.
Bał się otworzyć usta w obawie, że czają się tuż przy nim i wedrą się między
jego wargi nie kończącym się strumieniem i to już będzie koniec...A na to nie był
jeszcze gotów...
Ale w narastającej fali
wściekłości ujrzał znów siebie w wieku ośmiu lat. Przypomniały mu się wakacje u
babci w Manaus. Podróż do Brazylii była dla tego małego
dziecka wielkim przeżyciem i powodem do dumy. Czekał na to pół roku odkąd się
dowiedział, że babcia zaprasza rodziców i jego do swojej starej, portugalskiej willi
niedaleko miasta. Nie wiedział jeszcze, że miasto to, a tym bardziej willa, leżą w
sercu puszczy, lecz gdy tam przybyli smak przygody jeszcze bardziej rozpalił wyobraźnię
małego chłopca. Pierwsze dni mijały mu na wspaniałych podróżach i wycieczkach.
Wszystko było tak inne i tak fascynujące, że nie zauważył nawet, że jego ojciec
znacznie gorzej znosi gorący i wilgotny klimat brazylijskiej puszczy. W dalszym ciągu
buszował wśród bujnej zieleni traw w wielkim ogrodzie babci, goniąc za motylami i
bawiąc się z dziećmi babcinej służby. Zabawy jednak stawały się coraz nudniejsze i
monotonne, a w umyśle ośmiolatka pojawił się niezrozumiały początkowo niepokój. Z
każdym dniem atmosfera w domu gęstniała, odczuwał nerwowość swojej rodziny i
podejrzewał, że matka z babcią coś przed nim ukrywają. Ojciec przebywał z nimi coraz
mniej, co kobiety tłumaczyły problemami z żołądkiem. Ale malec czuł, że kłopoty
ojca stają się poważne i zagrażają spokojowi i szczęściu ich rodzinnego grona.
Stary, kolonialny dom, który dawniej należał z pewnością do jakiegoś bogatego
Portugalczyka stawał się więzieniem dla chłopca. Tępy, irytujący odgłos
skrzypiących schodów, którymi matka wchodziła na piętro gdzie teraz już leżał
ojciec, kojarzył się chłopcu już tylko z zagrożeniem. Coraz bardziej przeżywał
atmosferę domu, w którym działo się coś nie tak. Bał się o ojca, o siebie i o to,
że coś się może trwale zmienić na gorsze. Puszcza otaczająca dom, wcześniej tak
fascynująca i kolorowa, stawała się dla niego duszną klatką, światem zagrożenia i
niepokoju. Zieleń przybierała zgniły odcień, a zapach unoszący się w babcinej wilii
przyprawiał chłopca o mdłości. Już niedługo miało się okazać, że był to zapach
nadchodzącej śmierci. Ale ośmiolatek rozumiał tylko niepokojący fakt, że ojca nie
widział już drugi tydzień, a dom stał się siedzibą całej chmary ludzi w białych
kitlach, wchodzących i wychodzących z posesji. Tonące w słońcu korytarze,
błyszcząca zieleń drzew i ten zapach – duszny i nie pozwalający tak naprawdę
odetchnąć męczyły go coraz bardziej z dnia na dzień. A matka i babka zajęte były
nerwowymi rozmowami z ludźmi w białych kitlach i chłopiec czuł się coraz bardziej
osamotniony w swoich obawach. Płacz już nie pomagał, krzyk nie pomagał, nic nie
pomagało. Zieleń wdzierała się do wnętrza willi, dusznego powietrza domu nie dawało
się już wyrzucić z płuc, a niepokój zmieniony w strach przybierał na sile co dzień,
co noc. Aż w końcu pewnego ranka, zalana łzami matka obudziła malca i tuląc go do
siebie oznajmiła, że tatuś odszedł i że będą musieli nauczyć się żyć teraz od
nowa. Jej łzy gorącym potokiem spływały na jego czoło i policzki, mieszając się z
jego własnymi łzami, potęgując uczucie bezsilności. Szloch matki i szum drzew,
skrzypiące łóżko i strach – coraz większy strach, chęć ucieczki, kumulowały się
w bezradnym ośmiolatku tak gwałtownie, tak nieuchronnie i tak złowieszczo...
Gdy się obudził, leżał znów na
łóżku, lecz nie był to już jego pokój. Chłopiec był sam i nie mógł wiedzieć,
że matka przeniosła go gdzieś i wyszła tylko na chwilkę, zajęta formalnościami
związanymi ze zgonem swojego męża, który nastąpił przed kilkudziesięcioma minutami.
Leżał w ciszy pokoju, rozglądając się po drewnianych meblach, szukając znajomego
punktu zaczepienia, który by świadczył, że jeszcze żyje i że nie spotkał go los
ojca. Strach znów gorącym potem spłynął na chłopca. Bał się, panicznie się
obawiał, że sam też umarł. Malec ze łzami w oczach zerwał się z łóżka lecz
tropikalne powietrze i ta dręcząca go woń, duszny, okrutny zapach zbliżającego się
końca uderzyły go niczym kamień i mały upadł na podłogę. Nie stracił jednak
przytomności i leżał przez chwilę z twarzą przy zimnej, drewnianej posadzce. Łzy
spływały po jego twarzy, mieszając się z potem. Był już wyczerpany i przerażony.
Nie miał nawet sił krzyczeć i wzywać matki. W pokoju rozlegał się tylko cichy
szloch, stłumiony i bezradny...I tylko drzewa za oknem, duszny potwór zgniłej zieleni,
wtórowały dziecku...
Mały uspokoił się w końcu
troszkę. Wstał i otrzepał się jak go uczyła matka, by wyjść z pokoju i poszukać
jej – jedynej osoby, która mogłaby go uratować i przy której czułby się względnie
bezpieczny. Posuwając się powoli po skrzypiącej, starej drewnianej powierzchni
opuścił pokój i wyszedł na wielki korytarz, który przez łzy rozpoznał jako hall pierwszego piętra, na którym był ostatni raz jeszcze przez
chorobą ojca. I znów ten zapach.... teraz odór przybrał na sile stając się
faktycznie lub tylko w wyobraźni chłopca nie do zniesienia... Mały łapczywie
próbował złapać oddech lecz jednocześnie brzydził się wdychać gorące, duszne
powietrze tego zgniłego poranka...
I wtedy właśnie dostrzegł uchylone
drzwi jednego z pokoi. Dochodziło z niego przytłumione światło. Malec przeczuwał, tak
jak czasem instynktownie przeczuwa się niektóre sprawy w wyjątkowych sytuacjach, że
tam znajdzie odpowiedz – wyjaśnienie, dlaczego nikogo nie ma przy nim i czy właściwie
sam jeszcze żyje...A może... a może to właśnie tylko on został żywy i wszyscy go
opuścili, by już nigdy nie wrócić...Może został już na zawsze zupełnie
sam....Kolejna fala paniki zalała umysł przerażonego ośmiolatka... Bez zastanowienia
ruszył więc przed siebie i pchnięciem otworzył uchylone drzwi....
Przed nim, w małym dusznym pokoju,
stało łóżko. To stąd pochodził obrzydliwy, duszny zapach. Malec czuł go tutaj
bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, ale nawet na niego nie zareagował. Stał bez ruchu
wpatrzony w ludzkie kontury leżące na łóżku, przykryte białym prześcieradłem...
Przytłumione światło sprawiało, że powierzchnia łóżka tak jak i całe
pomieszczenie zdawały się szare, a raczej trupioblade. Chłopiec stał metr od jeszcze
ciepłego ciała swojego ojca po którym chodził ON. Pierwszy, którego ujrzał. Powoli
krocząc po swoich cienkich, ośmiu nogach zbliżał się w stronę przerażonego
chłopca. W przytłumionym świetle wydawał się być brązowy, lecz wielki, tłusty
odwłok wielkości pięści jak zdawało się dziecku był jasny i lśnił w promieniach
porannego słońca, wdzierających się przez szpary w żaluzjach. Zaintrygowany nagłym
wtargnięciem dziecka zmienił kierunek powolnego marszu i ruszył w stronę chłopca. Ten
stał bez ruchu w przerażeniu, którego później nie potrafił nawet opisać. Pająk
zszedł z białego prześcieradła zostawiając w spokoju zwłoki ojca. Powoli podszedł
do dziecka, które cudem nie zemdlało o powoli zaczął wspinać się po jego bosej
nóżce...Delikatny, oślizły dotyk ośmiu kończyn potwora był tym, czego malec nie
mógł już znieść. Sekundy przeciągające się w wieczność znaczyły drogę pająka.
Brzuch, potem ręka.... ramię chłopca....gdy mały poczuł odnóża owada dotykające
jego szyi zobaczył przez łzy jak świat wiruje. Runął na podłogę...
Upadek i równoległy do niego lot
pająka zachowały się w pamięci dziecka jako długa epopeja powietrzna, uwieńczona
bolesnym uderzeniem...Obraz tego momentu chłopak widział potem przez całe lata jak na
starym filmie – w zwolnionym tempie i wyblakłych kolorach. To wspomnienie jeszcze
długo gościło także w snach malca – wolno szybujący zdezorientowany pająk,
przebierający wściekle wstrętnymi odnóżami jakby chciał powiedzieć, że to jeszcze
nie koniec...Bo to nie był koniec. Gdy chłopiec po raz drugi w ciągu kilku minut
leżał oszołomiony na podłodze rozdarty między bólem w skroni a strachem przed
ogromnym, agresywnym zwierzęciem ujrzał jak wielki odwłok podnosi się i zmierza szybko
ku niemu przebierając zaciekle cienkimi odnóżami niczym w szaleńczym tańcu
wróżącym ból i strach. Ale strachu chłopcu nie brakowało ani przez chwilę. Na
zawsze zapamiętał chęć ucieczki i walkę o posłuszeństwo ze swym własnym ciałem
– taką jak tę toczoną w ciągu koszmarnych, długich nocy wiele lat później, gdy
cienie pod osłoną ciemności niszczyły jego odporność i psychikę. Jego mięśnie,
kości i nerwy – wszystko odmówiło posłuszeństwa zastygając w panicznym strachu.
Dziecko leżało więc bezbronne na podłodze, obserwując bezradnie pająka, wpatrzone
zalanymi łzami oczyma w kształt pędzący w furii jak się mu wydawało prosto na jego
twarz..
Ostatnim wysiłkiem woli zdołał
zamknąć powieki by nie widzieć i może nie czuć tego, czego panicznie się bał, a co
miało niewątpliwie nastąpić. Wszystko, czego tego ranka i w ciągu ostatnich dwóch
tygodni doświadczył stanowiło mieszankę, która pozbawiła go jakiejkolwiek
odporności i możliwości obrony przez otaczającym go światem i centralnym jej punktem-
zwierzęciem – pierwszym z tych, które miały na stałe zagościć w jego
rzeczywistości.
I wtedy właśnie jakaś brutalna,
niepojęta siła ujęła chłopca i wyciągnęła wysoko w górę – w bezpieczną
przestrzeń. I znów ciemność...i znów zapomnienie...
I cienie... Coraz bliżej i bardziej
nieustępliwie... Coraz głośniej czuł szum i chaos wydobywający się z czerni mroku.
Pokój znów nie dawał mu wytchnienia zmieniając się w przedsionek rządów strachu i
bólu. Czuł już, że podchodzą pod jego łóżko. Nie, pomyślał, jeszcze nigdy nie
były tak blisko. Oczyma wyobraźni widział drzwi zablokowane całą armią kłębiącą
się u wejścia do pokoju. Nie było drogi ucieczki, nie można już było brnąć
naprzód. Zostawało tylko czekać świtu lub pierwszego ukłucia zimnego, wilgotnego
dotyku. Tyle już razy na to czekał i przygotowywał się w wyobraźni. Na to, przed czym
kiedyś udało mu się uciec... A może wcale mu się nie udało...
Czerń była gęsta jak nigdy
wcześniej. Smoła nocy wlewała się swoim wilgotnym żarem w płuca chłopaka.
Podrażniała jego nerwy, zmysły i umysł. I tak co noc – nerwowe, w końcu paniczne
oczekiwanie. Klaustrofobiczna mania, obsesja, wojna, której
bitwy na nowo toczyły się teraz noc za nocą. Nic już nie pomagało uniknąć starcia,
a nadzieja, że może tej nocy, chociaż ten raz nie przyjdą do niego, malała z dnia na
dzień – z nocy na noc.. Przychodziły, niezmiennie przypełzały w szumie swojego
wściekłego marszu, godnego łowcy, którego honor splamiła ofiara cudem uchodząc z
życiem. Przecież miało być inaczej, a jednak wymykał się im już od wtedy. A one co
noc wracały. W końcu nie dało się nie spać. Normalne życie wymagało podjęcia
trudniejszej walki – nocnych zmagań, krwawych potyczek z nadpełzającą ciemnością.
Wiedział, że w każdej chwili mogło
nastąpić uderzenie – metodyczne powolne wkradanie się odnóży w głąb jego ciała
przez oczy, usta....Kolejna fala przerażenia i wzbierająca wściekłość powróciły
niczym koszmary, uzależnienie, stały składnik jego życia.
Znów ujrzał dom w Manaus. Teraz już bardziej zaniedbany, wyblakły. Spróchniałe
deski i zardzewiałe gwoździe wystające z pozbawionych farby okiennic. Mchy, porosty –
zwiadowcy imperium zgniłej w wilgotnym, ohydnym słońcu Zieleni – wgryzały się w
mury, drewno, balkony, okna, schody. Podchodziły dom cicho, niezauważalnie. W
metodycznym uścisku bujnej, szalonej w swej różnorodności roślinności wszystko
gniło. Proces rozkładu następował tu nieuchronnie i nieustępliwie, a co najgorsze –
przerażająco szybko. Puszcza zabierała to, o co nie walczono już z nią, ustępując
miejsca ciemności i zgniłemu bólowi – chorej zieleni i czerni. A walczyć już nie
miał kto. Człowiek, coraz bardziej bezbronny poddał się i cofnął na bezpieczne
jeszcze pozycje miejskich murów. Od śmierci ojca babcia mieszkała tam sama... prawie.
Zwolniła służbę pozostawiając tylko swoją pokojówkę, Annę, która przyjeżdżała
każdego dnia z Manaus, by opiekować się starą kobietą.
Wcześniej babcia, która zawsze wydawała się chłopcu niestarą, nawet ładną
kobietą, miała w sobie dużo energii i siły by każdego dnia walczyć z nadchodzącą
ciemnością. Lecz nagła choroba, męczarnie powolnego rozkładu i śmierci ojca chłopca
w jej własnym domu załamały ją, zamykając na świat i ludzi. Wrota mroku, bramy bólu
otwierały się same... Od tamtej pory ani babka ani też Anna nie mogły dać sobie rady
z utrzymaniem porządku i ładu w posesji – glorii godnej najlepszych dni tego domu. Paulo, Indianin, który tamtego pamiętnego dla chłopaka dnia
zabrał go z chłodnych objęć przerażenia nagłym szarpnięciem, zaglądał tam coraz
rzadziej i nie miał już kto przybijać desek i łatać dziur. Z resztą... Babka
chłopca nie dbała już o to tak samo jak przestał ją obchodzić jej własny wygląd.
Zmarszczki, cienie.... cienie pod oczami zwiastowały nadchodzący koniec... Burza jasnych
włosów przerzedziła się, blednąć w słońcu i w otoczeniu wilgotnej zieleni.
Wspomnienie umierającego w gorączce tak bardzo przedwcześnie zięcia, woń rozkładu w
tropikalnym, bezlitosnym żarze a potem widok obłąkanych, zagubionych oczu jej małego
wnuka wryły się w jej pamięć niczym burza zieleni w mury i deski jej twierdzy –
domu, niegdyś symbolu szczęścia i młodości. Dom poddawał się razem z nią pod
naporem koszmarów i strachu. Ciągły ból i niepokój o wnuka, wieści o jego apatii i
problemach z rzeczywistością, w końcu pierwsze poważne, podjęte w amoku choroby
próby samobójcze przytłaczały babkę chłopca, zamieniając ją w starą, zastraszoną
i przemęczoną życiem kobietę, nie mającą już właściwie wpływu na rzeczywistość
i nie mającą ochoty wpływać na nią w żaden sposób. A ciemność nadciągała,
powoli i cierpliwie, wpełzając zielenią na schody, poręcze i okna. Przygotowując się
na nadejście Ich i czekając na okazję, by zagarnąć to, co należało już prawie do
niej...
Jej śmierć była momentem, w którym
tamten świat miał przypomnieć o sobie jeszcze raz.
Ciemność pochłonęła ją
oczywiście nocą, we śnie. Jednak podejrzewał, że musiała toczyć wcześniej taką
samą walkę jak on teraz... Czuł drżenie łóżka pod naporem ich nóg. A więc byli
już tak blisko... Jeszcze bardziej zacisnął usta nie poddając się i nie chcąc
wpuścić ich w siebie, nie pozwalając im wtargnąć w jego żyły i rozszarpać
mięśni. Choć był przygotowany na to już od dawna i tysiące razy przerabiał w
myślach obraz całych chmar rozcinających każdy centymetr jego skóry, wgryzających
się w ciepłe mięso i pławiących się w jego krwi, sączącej się z zerwanych żył.
I mózgu...
Wściekłość znów wróciła mu
przytomność. Nie mógł wybaczyć matce, że zdecydowała się wrócić do tego domu, by
zająć się sprawami swojej zmarłej matki. Dlaczego zabrała go ze sobą..? Co z tego,
że one przestały już przychodzić? Sypiał coraz lepiej i miał nawet złożyć w tym
roku dokumenty na uniwersytet. Wyjazd miał być przerwą w testach i egzaminach... Tylko
dwa tygodnie... Mamo, czy nie pamiętasz TAMTYCH dwóch tygodni?! Co z tego, że trzeba
pochować babcię i zająć się jej sprawami? Dom niszczeje...? Sprzedać... spalić...
zostawić im... jakim im? Znowu IM... Mimo wszystko wiedział, jak jej na nim zależy –
kochał ją i był wdzięczny za wsparcie przez wszystkie te ciężkie lata. Pojechał....
Pogrzeb babci odbył się w zeszłym
tygodniu Ten tydzień miał służyć załatwieniu formalności związanych ze sprzedażą
domu. Ale wiedział, że skoro już ciemność zwabiła go jeszcze raz w to miejsce, znów
zamykając w dusznych wilgotnych ścianach domu, one nie przepuszczą okazji by
dokończyć to, co rozpoczęło się wtedy – gdy miał osiem lat. A ona znowu go nie
słuchała... jeszcze tylko jeden dzień, góra dwa... za parę dni będziemy w domu...
nie myśl już o tym...
Nie myślał. One po prostu tam były.
Z każdą nocą podchodziły bliżej i śmielej niczym nieznośna zieleń wdzierająca
się w szpary desek budynku. Początkowo chowały się w kwiatach. Kryły się w meblach i
zasłonach. Za każdym razem jednak szum przybierał na sile, każda noc była oznaką
wzbierającej furii - zbliżającej się czerni i zieleni. A na końcu wszystkiego –
wszystkich tych odnóży i tułowi miotających się w zapalczywym gniewie, brnących
coraz dalej i bliżej niego, widział ten jasny, lśniący odwłok, wielki i wypełniony
jadem, zgnilizną i przeznaczeniem... Odebrały mu ojca, zwabiły go zabijając babkę, a
teraz czekały na niego w każdym zakamarku tego przeklętego domu.
Pot znów spłynął leniwą, tłustą
kroplą po jego zmarszczonym czole, napawając go bólem. Przeświadczeniem, że oto
nastąpiło pierwsze uderzenie. Czuł, że jest sam i nie istnieje już nic poza tym
pokojem. Reszta już dawno należy do królestwa bujnego, zgniłego chaosu...
Przez te wszystkie lata nauczył się
je wyczuwać. W pewnym sensie noc stała się i jego domem. Teraz, nieruchomy,
skamieniały wśród spokojnych fal mroku wiedział, że największe ich zagęszczenie
znajduje się przy drzwiach. Zablokowały wyjście, sukinsyny. Drzwi i framugi obwieszone
i oblepione ich tłustymi ciałami, czekającymi na sygnał. Szum rozdzierający uszy.
Jeden na drugim, jeden za drugim, i tak coraz dalej, dalej w ciemność, dalej w
wieczność... W otchłań.
Nie miał już sił na wściekłość.
Przerażenie opanowało go nie pozostawiając możliwości oporu tak jak wtedy, za
pierwszym razem. Kolejna kropla potu uderzyła w jego nerwy spływając niżej i niżej.
Posmakował ją końcem języka gdy półkolem dotarła w kącik ust. Słona i gorąca...
A więc ak ma smakować jego żałosny koniec? Słony, duszny
i gorący – zamiast wyzwolenia ostatnia kropla tego, od czego chce uciec... Nie!
Jego ciało zareagowało inaczej niż
zwykle, a wydawało mu się, że zna je i potrafi przewidzieć jego słabości. A może po
prostu jego przemęczony mózg wysłał zły impuls do mięśni całego ciała decydując
się na podjęcie ostatniej próby. Zrywu, który miał przesądzić o końcu tego
żałosnego zmagania...
W przeciwieństwie do przerażających
wspomnień z dzieciństwa, przetaczających się w jego pamięci co noc jak znienawidzony
seans w kinie – wolno, wyraźnie z sadystyczną wręcz dokładnością filmu
dokumentalnego... klatka po klatce, to co działo się teraz odbywało się w kompletnym
chaosie i zagubieniu. Nie panował nad sobą, nie potrafił się jeszcze wyrwać z
ciemności, lecz ujrzał dla siebie światło i wiedział gdzie ma zmierzać, by podjąć
ostateczną walkę. Ciemność atakowała go falami czerni. Znał je jednak nad wyraz
dobrze – potrafił niemal prowadzić łódź swojego ciała między nimi, gdy zerwał
się z łóżka, odrzucając kołdrę i stając na równe nogi. Wtedy właśnie szum
wzmógł się bardziej niż kiedykolwiek – zmieniając się w huk i skowyt gniewu.
Gniewu tysięcy oczekujących w głodzie i nienawiści na swoją kolej. Przeraził się
tego i chciał już uciec i zawrócić, ale nagle zdał sobie sprawę, że przecież nie
ma już dokąd i chyba nigdy nie było. Między dusznymi falami ciemności pojawiła się
jeszcze jedna, silniejsza – fala determinacji. Od stóp do głów poczuł coś czego nie
można było nazwać odwagą, lecz może rozpaczliwym zdecydowaniem. Nie miał już nic za
sobą i prawie nic przed sobą. Wszędzie czerń i skowyt...
Ten jednak ustał nagle. Cisza
oczekiwania i głodu rozbiła się o ściany pomieszczenia odbijając się echem po
oklejonych ich ciałami ścianach. Pół sekundy przed dźwiękiem trąb i ostatecznym
skokiem w przepaść. Zaskoczone, stanęły nieruchomo – czuł to, prawie widział.
Dzika satysfakcja przemknęła przez jego umęczone ciało i wykrwawiony umysł. Uczucie,
którego nie zaznał od tak dawna...
Wtedy znów ruszyły. To, czego
obawiał się przez całe lata runęło na niego nie stopniowo i metodycznie, tak jak
widział to w swych snach ale z pełną mocą i zaciętością. Poczuł na każdym
centymetrze swego ciała dotyk ich długich, cienkich nóżek wbijających się w jego
skórę i nie pozostawiających mu żadnych złudzeń. Wiedział, że zaraz zaczną
wdzierać się w jego ciało i nie będzie w stanie wykonać najmniejszego ruchu – znów
runie na podłogę. Haniebnie i bezsilnie, gdzie czekać na niego będą następne
zastępy rozwścieczonych bestii. I choć szum narastał teraz na nim samym, obejmując
wszystkie członki jego ciała, brnął naprzód przez zaspy wygłodniałych odwłoków i
tułowi. Musiał dotrzeć do starej, spróchniałej szafki, w której trzymał ubrania na
czas pobytu w tym przeklętym domu. A pod ubraniami skrzętnie chowaną broń – bardziej
narzędzie zemsty niż walki o życie. Rozdeptując i potykając się o bezkształtną
masę nie czuł już dawniejszego obrzydzenia i przerażenia. Był cały pochłonięty
przez ten dziki żywioł i świadomie lub nie brnął do przodu...jeszcze dwa metry do
szafki... Wściekła determinacja podniecana była przez wspomnienia i gniew.. Wszystko,
co łączyło go z tym miejscem, z Nimi i z nieuchronną, wszechobecną ciemnością
przemykało mu przed oczyma jeszcze raz a potem jeszcze... i jeszcze... Sam nie wiedział
co go pcha do przodu – jego ciało funkcjonowało automatycznie, machając rękoma i
zrywając z twarzy galaretowate, wilgotne ciała. Znosząc kolejne ukłucia...Już prawie
czuł przed sobą starą, brązową komodę – druga szuflada od góry...Jeszcze
metr....Tuż przed celem zachwiał się jakby tracąc na chwilę wiarę albo ten zwykły,
zwierzęcy pęd, który pchał go do zachowania życia. Potknął się i upadł,
uderzając twarzą w upragniony cel. Jednak zastępy kłebiących
się wściekle ciał złagodziły upadek i uderzenie. Nie będę znowu leżał... i znów
fala strachu....Czuł nagle jak przerażenie wdziera się przez jego otwarte szeroko oczy,
poddane ukłuciom chudych nóżek. Ale to samo przerażenie kazało mu wstać i otworzyć
wreszcie szufladę... Podniósł rękę niezmiennie porośniętą wściekłym tłumem i
szarpnął za uchwyt, czując jednocześnie miażdżone w jego młodzieńczej dłoni
galaretowate ciałko. Coś popłynęło po jego dłoni...krew..? Podniósł się nie
oddychając prawie w obawie przed wtargnięciem napastników do wewnątrz jego ciała i
poczuł pod ręką materiał ubrań. Jedyne miejsce nietknięte jeszcze przez głodne
bestie. Wiedział, że w ciągu sekundy wleją się tam zabójczą falą, zgniatając się
nawzajem we wściekłości. Zacisnął pięści na ubraniach i począł wyrzucać je
najszybciej jak mógł – czuł, że nie wytrzyma już długo tego wściekłego naporu na
jego ciało. Szum mieszał się z bólem ukłuć i nie wiedział nawet co rani go
mocniej... W końcu dotarł tam, gdzie podążał. Poczuł pod palcami, a raczej krwawymi
pozostałościami po swoich kończynach, paczkę papierosów, które kupił jeszcze w domu
przed wyjazdem, a obok nich zapalniczkę... Jak dobrze, że palę... Ten nałóg, ukrywany
przed światem nie raz pomagał mu zmniejszyć stres związany z ciągłymi problemami w
szkole, domu – właściwie wszędzie. Teraz czuł, że każdy dotyk sprawiał mu
niewypowiedziany ból, lecz walka, adrenalina czy po prostu strach pomagały mu, pchając
przed siebie brutalną siłą natury....Jeszcze gdzieś powinna być ta cholerna
butelka... jest! Wódka na znieczulenie i wszystkie powyższe dolegliwości... Teraz
jeszcze tylko ostatnio krótki bieg do drzwi... W lewo..? W prawo.. nie, w lewo! Tam jest
ich najwięcej...chwila wahania trwała naprawdę bardzo krótko – teraz i tak są
wszędzie... Wybiegł więc przeszywany bólem wydobywającym się krwawym krzykiem z
tysięcy małych ran, drażnionych jeszcze ciągłym przemarszem oddziałów śmiertelnego
wroga.
Wiedział, że drzwi zatrzymają go
ogromną, lepką siecią, ale uderzył w nią całym swym impetem, przebijając
rozpędzonym ciałem. Wiedział też, że to już koniec, że teraz się uwolni – prawie
mu się udało, ale paniczny strach przed porażką nie ustępował. Chciał to jednak
zrobić i nic go już nie mogło powstrzymać – i tak czekała go już tyko śmierć...
Pospiesznym ruchem odkręcił
butelkę, pozbawiając jeszcze życia któregoś z nich i zaczął wylewać całą jej
zawartość na drzwi i do swego pokoju... Całe szczęście, że była jeszcze pełna..
Trochę zostawił dla siebie i sięgnął po zapalniczkę... Skowyt otaczającej go masy
przybrał na sile w obliczu tego co zaraz miało nastąpić. A on już był pewien tego co
zrobić...
Kochanie, co się dzieje..?? Uspokój
się! Co tak pachnie alkoholem..? Kontur matki zamajaczył tuż koło niego... zaspany
głos wyrażał zdezorientowanie i strach, ale on nie słyszał dokładnie słów walcząc
z otaczającym go i wzmagającym się szumem...Ale dlaczego jej nie atakowały..? Dlaczego
stała tam tak nieruchomo w obliczu tego co się dzieje?? Mamo, przecież one są
wszędzie...mamo...Kochanie, już dobrze...mamo, ciebie też dopadną – tak jak nas
wszystkich! Kochanie, wszystko jest dobrze.... Nie! Mamo!
Nie wiedział, dlaczego one nie
atakują matki, lecz nie rozumiał już wielu rzeczy. Ledwo widział, a rany na ciele
powodowały, że z wysiłkiem trzymał się na nogach. Ale wiedział czego chce –
chciał się uwolnić i był gotów to zrobić...Mamo...jestem przy Tobie...zabiorę cię
ze sobą, mamo i to wszystko się skończy!
Matka nie miała pojęcia o czym
mówił jej syn, ale była przerażona tym co widzi, a raczej słyszy w ciemności. Jej
mózg, dopiero co pobudzony do pracy nie odbierał wszystkiego tak jak powinien. A gdy
zrozumiała zamiary syna było już za późno... Objął ją niemal czule, ale z
szaleńczą determinacją i nagle zdała sobie sprawę z tego, że nie zamierza zwolnić
uścisku. Próbowała się wyrwać, lecz jej wysiłki skazane były na porażkę, o czym
doskonale wiedziała. Już od dawna był silniejszy od niej i tylko cud mógłby uwolnić
ją z objęć ukochanego syna. Zastygła w przerażeniu... Wydawało jej się, że ciarki
przemykają po skórze jej syna niczym tysiące małych bestii. Była świadoma jego
walki, którą teraz toczył – była jej świadkiem wiele razy.
Czuła, że zapach alkoholu staje się
intensywniejszy. Jej piżama zrobiła się nagle mokra i poczuła chłód. Lecz prawdziwym
chłodem napawało ją mamrotanie syna... Wezmę cię ze sobą... uwolnię cię...Nie
zdążyła zaprotestować, bo nagle wśród ciemności błysnął płomień zapalniczki...
Zobaczyła tylko przerażone oczy syna, ale czuła się tak jakby widziała odbicie swoich
własnych.... Zabiorę cię ze sobą....
Spróchniałe deski zajęły się
szybciej niż można było to przewidzieć. Płomienie uwolniły jego i jego matkę na
zawsze....
Stary kolonialny dom w pobliżu Manaus, który podobno miał być niedługo sprzedany, w ciągu
kilku godzin zamienił się w stertę gruzu i pyłu– zachował się tylko szkielet
budynku. Znaleziono w nim dwa ciała. Należały prawdopodobnie do matki i syna, którzy
przebywali tam tymczasowo. Ponoć chłopak był obłąkany. Trudno to stwierdzić, ale
policja przypuszcza podpalenie. Podejrzenia padły na miejscowych Indian, ale okoliczna
społeczność indiańska z dziwnych powodów obawia się wstępu na teren, na którym
stał dom. Mówią, że pochłonęła go ciemność. Nic nie wskazuje, by losy
posiadłości miały się rozstrzygnąć w najbliższym czasie. Obecnie można tam
znaleźć tylko mchy, owady i pająki.
D.Fórmanowicz