ZAGUBIENI
Amanda nie znosiła swojego brata.
Pomimo, że Ben miał zaledwie dwa lata i na dobrą sprawę nic
nie mówił, nienawiść do niego była jedyną rzeczą, której była pewna w stu
procentach.
Już w momencie jego narodzin, gdy po raz pierwszy zobaczyła
dziwny cypelek, który Ben miał między nogami zrozumiała, że nie będzie im się
dobrze układało. Marzenia o wspólnych zabawach, czesaniu włosów i prowadzeniu domowej
restauracji legły w gruzach mniej więcej w ubiegłoroczne urodziny, kiedy to
nierozumiejący jeszcze pewnych rzeczy Ben zaczął gonić najlepszą
przyjaciółkę Mandy z siusiakiem na wierzchu. Od tego momentu dziewczyna uświadomiła
sobie, że jej braciszek nigdy nie zostanie odpowiednim towarzyszem do wspólnych zabaw.
No i to przez niego siedzieli teraz w tej obskurnej restauracji,
która przypominała raczej jeden z obleśnych zajazdów, do których jeździli wraz z
kumplami ojca, niż wyrafinowaną jadłodajnię, która mogłaby się szczycić szyldem
„Le reposoir” .Co prawda Mandy sama nie wiedziała co mogła oznaczać ta
orientalna nazwa, jednak jednego była pewna- na pewno nie pasowała do wnętrza, w
którym teraz przebywali. Stolik przy którym siedzieli wyglądał jakby widział więcej
obiadów niż ktokolwiek miał okazję widzieć w swoim życiu. Podobnie zresztą
jak okno, przez które wyglądała Amanda wypatrując mamy, która zniknęła im z
oczu na krótko po tym, jak Ben przestał interesować się ogonem przypadkowego
kota. Dziewczyna irytowała się zaistniałą sytuacją tym bardziej, że dwuletni
rudzielec zdawał się w najmniejszym stopniu nie przejmować nieobecnością matki, ze
smakiem pałaszując fast-foody.
- Wiesz... Zastanawiam się, czy rodzice nie zrobili Ci krzywdy
– powiedziała wsadzając dwie frytki do ust – pozwalając na to byś się urodził
skazali cię na dożywotnie cierpienia – kontynuowała, jednak Ben (skoncentrowany na
topieniu muchy w ketchupie) zdawał się nie interesować monologiem dziewczyny. Na moment
tylko podniósł głowę znad talerza i po chwili intensywnego myślenia zanurzył
energicznie rękę w talerzu swej siostry, wydając przy tym okrzyk nieopisanej radości.
Dziewczyna widząc satysfakcję brata sapnęła tylko ociężale, klepnęła go w czoło i
po chwili dodała.
- Nie wiem jak można kogoś tak skrzywdzić genetycznie... Ruda,
spasiona świnia.
Było już późne popołudnie i na zewnątrz słońce przybrało
pomarańczowy odcień. Amanda wyjrzała przez okno restauracji, i dopiero teraz
uświadomiła sobie, jak bardzo nie lubiła Soul Spring. Jej rodzice przeprowadzili się
tutaj dwa lata temu, na moment po narodzinach Bena, tłumacząc się tym, że w Nowym
Yorku jest zbyt niebezpiecznie dla takich rodzin jak Andersonowie, jednak ona dobrze
wiedziała, jaki był prawdziwy powód ich przeprowadzki. Przecież nareszcie
narodził się syn, a pierworodny musi kultywować tradycję lekarzy z Soul Spring.
Amanda w głębi serca wiedziała, że jej brat jest zbyt głupi na to, by studiować na
uniwersytecie w Mitchigan, i zostanie najwyżej specjalistą od chorób wenerycznych
misiów koala, jednak słowo ojca liczyło się tutaj najbardziej i ktoś taki jak jego
szesnastoletnia córka nie miał w tej sytuacji nic do gadania. Zresztą Mandy miała
gdzieś zamiary ojca, w jej odczuciu był on takim samym kretynem jak Ben i to po nim jej
młodszy brat odziedziczył rozum, oraz wstrętne, rude kłaki na głowie. Dziewczyna
mogła pominąć też fakt, że z powodu dwulatka była zmuszona rozstać się ze swoimi
wszystkimi znajomymi, bo na dobrą sprawę, to nie z tego powodu tak bardzo nie
lubiła Soul Spring. Było cos zupełnie bardziej ohydnego w tych kilkunastu
kilometrach kwadratowych Kanady.
Zwróciła na nie uwagę już po kilku pierwszych dniach (mniej
więcej wtedy, kiedy zaczęła się już przyzwyczajać do obleśnej kamienicy, w
której dane jej było zamieszkać). Patrzyły na nią bez przerwy, jakby nie miały
nic ciekawszego do roboty. Wszystkie podobne do siebie: ponure i straszne. Pomniki z
których słynęła mała mieścina na krańcach stanu Mitchigan, były tym co
przerażało ja najbardziej. Rzygacze, mnisi i postaci religijne, były tylko zaściankiem
dla istnego społeczeństwa pomników, które zamieszkiwało Soul Spring.
Anioły, bo o nich myślała Amanda, były zupełnie inne, niż
te, które widziała w Nowym Yorku. Mroczne, pełne smutku i bólu, przypominały raczej
diabły, aniżeli piękne skrzydlate postaci, które widziała w kościele do którego
chodziła w niedzielne poranki z mamą, jeszcze wtedy, gdy mieszkali na Manhattanie.
Na moment po tym, gdy pomyślała o matce, zdała sobie sprawę,
że zaczyna się bać. Dochodziło już wpół do siódmej, a oni nadal siedzieli w Le
Reposoir, drugą godzinę wyczekując jej powrotu.
Amanda nerwowo spojrzała na zegarek, po czym wytarła buzię
Benowi, który w najlepsze czerpał przyjemność z jedzenia.
- Mama zaraz przyjdzie- powiedziała, chociaż wiedziała, że jej
brat ma zupełnie gdzieś to, czy ktoś zorientuje się, że są sami i nie maja
najmniejszego pojęcia, jak wrócić do domu – Nie ma się czym przejmować- dodała.
Przypomniała sobie jak kilka miesięcy temu, kiedy razem z ojcem byli w centrum
handlowym, Ben pomylił swojego tatę z innym mężczyzną, łażąc za nim przez blisko
pół godziny. Boguduchawinny „porywacz” nawet nie zorientował się że jakiś mały
urwis biegał za nim od kilkudziesięciu minut, rozwalając przy okazji wszystko co
napotkał na drodze.
Taki już był- zawsze zainteresowany jedynie zabawą, mający kompletnie gdzieś to, czy
ktoś się o niego martwi, czy jest sam, i ostatecznie – czy ma nasrane w gatkach czy
nie. Każde inne dziecko płakałoby pewnie godzinami, nie mogąc znaleźć swoich
rodziców, jednak nie Ben, na pewno nie on.
Być może właśnie dlatego Mandy nie była zbyt zaskoczona, gdy
po wytrąceniu z rozmyślań ujrzała swojego brata na rękach wysokiego, dobrze
zbudowanego mężczyzny. Ben zdawał się być zupełnie pochłonięty zabawą z
nieznajomym, czerpiąc nieopisaną satysfakcję ze wciskania palców w uszy swego nowego
obiektu zainteresowań. O dziwo postawny mężczyzna wykazywał się niezwykłą
cierpliwością, pozwalając na to, by rudy urwis bawił się do woli. Widząc
zaistniałą sytuację Amanda nie zwlekając zbytnio, czem prędzej podniosła się z
siedzenia, by przeprosić nieznajomego za swojego głupiego brata, jednak gdy wstała na
równe nogi wzdrygnęła się z przerażeniem.
Twarz mężczyzny zasłonięta była przez upiorną, porcelanową
maskę, jakiej nigdy wcześniej nie widziała. W książce z historii spostrzegła co
prawda podobne maski, w których walczyli japońscy wojownicy Tengu, jednak ta, którą
miała przed sobą była zupełnie inna. Wykrzywiona w grymasie groteskowego
uśmiechu przypominała raczej klauna , tyle tylko, że była stanowczo bardziej
ohydna. Amandzie przeszło przez myśl, że nawet cała armia klaunów- pacyfistów, nie
byłaby w stanie ukazać tak dosadnie esencji nienaturalności i sztucznej, cyrkowej
radości. Po chwili poczuła dreszcze na plecach, zobaczyła bowiem, jak Ben, traktujący
całą sytuację jako wyjątkowo interesujący zbieg okoliczności, sapiąc ociężale
począł wciskać swoje małe paluszki w ciemną przestrzeń, która zapewne miała być
otworem na prawe oko mężczyzny. Z uporem godnym siebie samego starał się wcisnąć
palce tak daleko jak tylko było to możliwe. Na początku palec wskazujący,
środkowy... Kciuk...
Mandy nie potrafiła uwierzyć w to co widziała. Już po chwili
lewa ręka jej brata, zniknęła aż po nadgarstek w oczodole porcelanowej maski,
tak, że nie było jej widać.
Dziewczyna podbiegła nerwowo do przodu, uderzając
mężczyznę w ramię
-
Niech pan natychmiast odłoży mojego brata!- krzyknęła
tak głośno, że ludzie zebrani w restauracji zwrócili się w jej kierunku, a co
najdziwniejsze, Ben oderwał się na moment od swojej zabawy- Proszę mi go oddać!
W jej głosie dało się słyszeć panikę. Nie dość, że
zgubili się w środku miasta, którego prawie w ogóle nie znają, to jeszcze jakiś
palant (najprawdopodobniej psychopata) trzyma w objęciach jej brata. Sam fakt, że
jedyną reakcja na jej krzyki było leniwe zwrócenie się głowy mężczyzny w jej
kierunku, przyprawiał ją o szybsze bicie serca.
–Ja nie
żartuję!- krzyczała, doszukując się jakiejkolwiek, nawet najmniejszej reakcji w
zachowaniu nieznajomego- Naprawdę! Mój tata jest policjantem i... – urwała w
połowie. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego co się stało. Z tego, co parę
sekund temu widziała.
Już po chwili oblał ją zimny pot.
Głowa mężczyzny poruszyła się w tak beznadziejnie miarowy
sposób, tak bardzo nienaturalnie, jak gdyby był on tylko kukiełką.
Martwą,
groteskowo przerażającą kukiełką, zawieszoną na tysiącach cienkich, niewidocznych
nici.
Tylko, że
żadnych nici nie było, a postać, która trzymała na rękach jej brata, była stanowczo
zbyt rzeczywista.
–Dlaczego
się tak denerwujesz młoda panno?- rozległ się metaliczny głos zza porcelanowej maski-
Przecież twój braciszek bawi się w najlepsze... Tylko zobacz- zwrócił się w kierunku
Bena, i Amanda po raz kolejny nie mogła odeprzeć wrażenia, że to co widzi, to tylko
rodzaj autosugestii, iluzja pomarańczowego światła, które ostatnimi promieniami
słońca wpadało przez szyby do środka, przecież ludzie się tak nie poruszają...
–Słodki,
mały chłopczyk- wyszeptał, i Mandy przez chwilę mogłaby przysiąc, że przez wąską
szparkę widziała wargi mężczyzny oraz język, którym z wolna się oblizał- Jak się
nazywa?
-To już nie
pana zakichany interes- odparła szorstko, po chwili dodając protekcjonalnie- Mama zawsze
nam powtarzała, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi.
–Mama?-
zapytał zainteresowany- A gdzie jest teraz mamusia?
Serce
Amandy zabiło szybciej. Ta sytuacja jej się nie podobała, nie podobało jej się to,
że na zewnątrz już się ściemniało, a oni nadal byli sami, nie podobało jej się to,
że była zupełnie bezradna.
-Mama jest w
pracy- powiedziała na tyle spokojnie, na ile potrafiła (chociaż w głębi serca miała
wrażenie, że zaraz oszaleje, jeśli jeszcze przez chociażby sekundę będzie zmuszona
patrzeć w ciemną przestrzeń, przez którą obserwował ją zamaskowany osobnik)- Mama
miała nas odebrać o siódmej.
Nastała chwila
ciszy. Dziewczyna odniosła wrażenie, że nieznajomy patrzy prosto w jej oczy, zupełnie
jakby czytał w jej myślach.
-To dziwne-
odparł po chwili, kładąc Bena na podłodze, w charakterystyczny dla siebie,
nienaturalny sposób- To dziwne... Bo mi mamusia mówiła zupełnie coś innego.
Fei |