Wakacje mojego życia
Ponoć głupi ma zawsze szczęście. Jeśli to prawda to ja
jestem chyba najgłupszym człowiekiem na ziemi.
Miesiąc temu po raz pierwszy w swoim niekrótkim życiu
wzięłam udział w loterii telewizyjnej. Pomyślałam - a co mi
tam, po czym wysłałam sms’a.
- Jestem szczęściarą wygrałam stratę pięciu złotych –
krzyknęłam i cała rodzina wybuchła śmiechem.
Był już późny wieczór, koło dwudziestej drugiej, gdy
zadzwonił telefon. Jaki geniusz wydzwania o tej porze?-
chodziło mi po głowie. Gdy wreszcie odebrałam ktoś krzyknął
do słuchawki – Gratulacje! Wygrała pani naszą nagrodę
główną! W tym momencie szybko przełączyłam na wcześniejszy
program i ujrzałam swoje nazwisko widniejące na ekranie jako
wielki zwycięzca.
Nie mogłam w to uwierzyć, po chwili pobiegłam do pokoju
dzieci i obudziłam je radosnym krzykiem – Jedziemy na
wakacje swojego życia!
Otóż Głowna nagrodą była tygodniowa, rodzinna wycieczka na
wyspę Avain oraz kieszonkowe w wysokości dwóch tysięcy
złotych na głowę.
Wszyscy moi bliscy skakali z radości: rodzice, mąż, córki,
gdyż mogłam zabrać ich wszystkich na te cudowne wczasy.
Teraz miesiąc po całym zajściu wreszcie jedziemy na porządny
odpoczynek.
Lot na tajemniczą wyspę odbył się bez żadnych problemów typu
turbulencji czy czegoś w tym stylu. Dlatego zgodnie z planem
dotarliśmy na miejsce o godzinie piętnastej.
Tuż po wyjściu z samolotu przywitał nas właściciel hotelu, w
którym mieliśmy się zatrzymać. Był niewysokim szatynem, w
wieku około trzydziestu pięciu lat. Wyglądał, jakby to, że
organizatorzy konkursu wybrali właśnie jego własność, było
spełnieniem jego marzeń. Na początku odprowadził nas do
budynku i osobiście wskazał nasze pokoje, a następnie
zaproponował wspólny spacer po wyspie, na co chętnie się
zgodziliśmy.
Podczas marszu z ogromnym zaangażowaniem opowiadał o
historii mijanych miejsc i legendach z nimi związanych.
- Właśnie przechodzimy obok bardzo interesującego dworku.
Krąży o nim wiele bajek, lecz prawdziwość jednej z nich boi
się podważyć każdy mieszkaniec Avain. Jeśli państwo pozwolą
opowiem ją – nie sprzeciwialiśmy się, więc kontynuował –
Otóż dwieście lat temu budynek ten zamieszkiwał Wielki
Książe Adios II, będący praprawnukiem pierwszego króla wyspy
Avaina I. Zakochał się on z wzajemnością w prześlicznej
córce wiedźmy Oktawiany. Na nieszczęście młodych ta
dowiedziała się o tym od wiejskiego konfidenta, dzisiaj już
zapomnianego z imienia. Wściekła czarownica zamieniła
urodziwą dziewczynę w uosobienie brzydoty, a jej kochanka w
goryla. Nieszczęsny Adios wiedział, że nie może już być ze
swoją ukochaną, a tym bardziej przynieść hańbę ojczyźnie,
dlatego uciekł do lasu gdzie pozostał do końca swoich dni.
Gdy o zaistniałej sytuacji usłyszał król Adios I kazał
nadziać na pal wieśniaka, a wiedźmę spalić podczas
najbliższej pełni księżyca. Ponoć gdy kobieta była uwięziona
w lochu rzuciła czar, dzięki któremu księżyc nigdy więcej
nie mógł być w pełni, przez co ona nie zostanie spalona.
Legenda głosi, że w jednym z lochów nadal jest uwięziona
Oktawiana, a czasem nawet słychać jej donośny śmiech. Ludzie
powiadają, że każdy kto przekroczy próg tego dworu już nigdy
go nie opuści i spędzi wieczność razem z czarownicą oraz
skaże na wielkie męczarnie wszystkich swoich bliskich. –
zrobił krótką przerwę, po której uśmiechnął się i dodał –
Ale nie martwcie się drodzy państwo, u nas ludzie gadają
różne głupoty. – roześmiał się – Ale się rozgadałem, chyba
czas już wracać do hotelu, nie sądzą państwo?
W ramach odpowiedzi tylko przytaknęliśmy.
Po powrocie wszyscy zjedliśmy przepyszną obiadokolację i
udaliśmy się na zasłużony spoczynek.
Kilka godzin później i dzieci, i rodzice już spali, tylko ja
wraz z mężem siedzieliśmy jeszcze przy kieliszku czerwonego
wina.
- Miły ten hotelarz, czyż nie? – zaczęłam rozmowę.
- Jest świetny, ale gaduła z niego straszna – zaśmiał się
Marek.
- Ach, tak to prawda, ale te mity były całkiem ciekawe.
Zwłaszcza ta o tym Adiosie.
- Była genialna, ale chyba się jej nie boisz? – spytał, z
dziwnym wyrazem twarzy.
- Ja, a skąd! Choć wolę nie wchodzić do tego dworku. –
odpowiedziałam.
- Cha! Cha! Cha! Strach cię obleciał. Tego to ja się nie
spodziewałem, po mojej żonce, po wielce odważnej Adriannie
Król. Cha! Cha! Cha!
- To jeszcze zobaczymy kto tu jest tchórzem! – krzyknęłam,
po czym uświadamiając sobie, że inni śpią ciszej dodałam –
Jutro po północy razem idziemy do zamku, nie stchórzysz?
- Ja, a skąd! Chodźmy więc spać, jutro będzie ciekawy dzień!
Następnego dnia już od rana rzucaliśmy sobie dziwne
spojrzenia i oboje nie mogliśmy doczekać się wieczoru,
licząc, że któreś obleci strach.
Wieczorem odprowadziliśmy rodziców do ich pokoju, uśpiliśmy
nasze dwie córeczki: Kasię i Joasię, i wymknęliśmy się do
tajemniczego budynku. Szliśmy koło godziny, aż wreszcie
stanęliśmy przed starą budowlą, która przy blasku księżyca
wyglądała przerażająco. Musiałam wyglądać na przerażoną,
gdyż mój mąż zaczął się śmiać, po czym dodał:
- To jak kochanie wracamy?
- Chyba śnisz! A jak ci mało możemy spędzić noc w tych
lochach!
Złapaliśmy się za ręce, żeby wyczuć, gdyby któreś chciało
uciec i zaczęliśmy coraz bardziej zbliżać się do budynku. W
końcu stanęliśmy tuż przed wielkimi renesansowymi drzwiami.
Wyciągnęłam rękę, żeby je otworzyć, ale to Marek był
szybszy.
- Możemy się jeszcze wycofać. – szepnął
- Jeśli się boisz to wracajmy, a w hotelu od razu zadzwonię
po twoją mamusię, albo użyczę ci swojej!
- Czyli wchodzimy. – powiedział bez przekonania.
Weszliśmy po kilku chwilach patrzenia sobie prosto w oczy.
Mimo marnego światła z latarki wnętrze dworku przepięknie
się prezentowało. Śliczne renesansowe meble, ściany z
marmuru, kilka trupów zwisających z sufitu. Zaraz, zaraz…
Trupów!? Oboje z mężem zaczęliśmy się cofać, chcieliśmy
uciekać ale drzwi były zamknięte. Próbowaliśmy je wywarzyć,
ale ani drgnęły. Jeszcze do nas docierało, że to już koniec.
Przed nami pojawiła się postać. Była trupiobladą brunetką w
czarnej, poszarpanej sukni, z kośćmi zamiast, rąk, nóg… tak
właściwie to była szkieletem, nie licząc twarzy. Nagle jej
usta wykrzywiły się w złowieszczym uśmiechu, po czym
wybuchła tym słynnym śmiechem. Nie wiedząc co robić
wybuchłam płaczem. W tym czasie upiór bawił się ciałami
wisielców, jakby dając nam czas na ostatnią rozmowę. Jednak
my nie mieliśmy na to sił, jedynym co zrobiliśmy było mocne
przytulenie się do siebie nawzajem i czekanie na to co
będzie. Wiedźma popatrzyła na nas, podniosła swoje „dłonie”,
co przywołało jakąś nienormalną siłę ciągnącą nas w kierunku
lochów. Gdy dotarliśmy w jednym z nich zobaczyliśmy dwie
malutkie laleczki, natomiast w następnym dwa manekiny. Mimo
załzawionych oczu dostrzegłam w nich swoje córki i rodziców,
zaczęłam się wyrywać, chciałam biec w ich stronę, lecz było
już za późno – kostucha przykuła nas do ściany.
- Ileż głupców chodzi po tym świecie – usłyszeliśmy głos
Oktawiany, który wydawał się dochodzić z królestwa piekieł –
każdego biedak Odrin ostrzega, a nikt nie słucha. Cha! Cha!
Cha! A może tym razem nie głupcy? Może chcieli być mym
towarzystwem? Oj biedacy, ja już mam przyjaciół i to
tysiące. Cha! Cha! No ale skoro nalegacie. Co powiecie na
obejrzenie sztuki na początek znajomości?
Mimo, że pytała, to nie oczekiwała żadnej odpowiedzi. Nawet
nie miał kto jej udzielić, gdyż podczas jej przemowy
„latający” nóż odciął mi i mężowi języki, które następnie
trafiły do naszych żołądków.
Po chwili ciszy, jak sądzę podczas której ktoś miał
protestować, „sztuka” się rozpoczęła. Jako pierwsze zagrały
moje ukochane dziewczynki. Młodsza z nich – Kasia zrobiła
smutną minę i powiedziała:
- Mamusiu! Tatusiu! Czy nas nie kochacie? Mamusiu! Tatusiu!
Czemu pozwalacie na nas krzywdzić? Mamusiu! Ta… - nie
skończyła, gdyż starsza powoli cięła jej brzuszek i
wyjmowała z niego wnętrzności.
Następnie do gry weszli starsi, którzy nie śpiesząc się
zaczęli zjadać Joasię wołającą : Mamusi! Tatusiu! Dlaczego
nas nie kochacie?
Moja twarz cała była zalana łzami, moje ciało zostało
połamane, chyba w każdym miejscu, od ciągłego wyrywania się.
Próbowałam choć na chwilę spojrzeć na Marka, ale nie
wiedzieć czemu nie potrafiłam. Nigdzie indziej nie mogłam
patrzeć tylko na moich rodziców wieszających się z moim i
mojego małżonka imieniem na ustach. Gdy ich zwłoki już
wisiały, nadleciały setki ptaków, które w kilka chwil zjadły
całe ciała, łącznie z kośćmi. Po moich opiekunach nie
pozostał nawet ślad, tak jak i po moich wychowankach.
-Brawo! Brawo! Czyż to nie była piękna sztuka? – krzyczała
zjawa – Oj nie płaczcie! Wiem to było takie wzruszające, ale
to tylko pierwsze z wielu takich przedstawień, nie martwcie
się nie ostatnie!
Po tych słowach na każdej ścianie pojawiły się inne osoby
przykute potężnymi łańcuchami.
- Oni przeszli to samo! Już nie odczuwają bólu, ani strachu,
czują tylko szczęście, żyją naszą przyjaźnią. Popatrzcie to
wasz przyszły los. Czyż to nie jest fantastyczne?
Agnieszka
Ziara |