La cajonera
„Wielu nocnych marków zobaczyłoby ją
Idąca wzdłuż rzeki i płaczącą za dziećmi”
Grimm, S02E09
05.02. br.
Zastanawialiście się, czy też może czasem zastanawiacie nad
tym, co w życiu Was przeraża? Czy złapaliście się na
momentach zapomnienia, w których wspominaliście napotkany
strach? Pytam, bo czasem mi się wydaje, że jedynie w mojej
głowie potrafią zradzać się takie pierdoły. Kto normalny w
porze obiadowej rozkminia, co mu w nocy spod łóżka
wyskoczy? Podejrzewam, że znalazło by się parę jednostek
przejawiających ową anomalię. Tak, tak, anomalię, bo inaczej
się tego nie da nazwać. Dzieciarni odbija, jak się naogląda
za wiele horrorów na noc, albo naczyta jakiegoś gówna o
chodzących nieboszczykach. Postęp techniczny niewątpliwie ma
zalety, ale jego twory nieźle potrafią zjechać małolatom
czerep. Problem polega na tym, że ani ze mnie małolata, ani
to ja się niczego nie naoglądałam, w sumie i nie
naczytałam. Taka ze mnie bardziej fanka komedii, lubię się
pośmiać… Jednak te ostatnie wydarzenia zabierają mi powody
ku temu.
Na chwilę obecną nie podzieliłam się z nikim swoimi
doświadczeniami z ostatnich dni. W zasadzie zupełnie nie
wiem, w jaki sposób w ogóle miałabym, o tym komukolwiek
opowiedzieć. Mam teraz blokadę przy pisaniu, a co tu dopiero
mówić… no właśnie, co tu mówić o mówieniu?! Szlag by to!
Wiem, wiem jestem chaotyczna, i im więcej paplam, tym
bardziej nie wiadomo, o co chodzi. Najlepiej logicznie
wypadałoby zacząć od początku. Ech.. i znów bełkoczę… To
może inaczej?
Nazywam się Laura Malinowska i mam problem… Phi!
Jeszcze lepiej – jak w AA!
No, ale dobra niech już i tak będzie. Otóż, bliska znajoma,
właśnie na rozładowanie negatywnych emocji poleciła mi
pisanie pamiętnika. Tak głupie, niemodne, zdaję sobie
sprawę, jednak tonący brzytwy się chwyta, jak to mówią. Nie
będę owijać w bawełnę, ja tonącą poniekąd w końcu jestem.
Zaczynam w takim razie ten pamiętnik, gdyż jak już
wspomniałam na chwilę obecną nie podzieliłam się z żadną
personą moim jakże skrzętnie skrywanym problemikiem, który
lada moment urośnie do rangi megaproblemu! Skąd to wiem? Ano
wszystko w swoim czasie. Chyba…Tak mi się wydaje, bo w
zasadzie to wszystko znalazło swój początek dopiero w
dzisiejszym dniu. A prawda jest taka, że już bym chciała
wiedzieć, co wydarzy się dalej.
Zaczęło się od listu. List polecony, w białej
kopercie, bez znaków szczególnych. No może z jednym malutkim
znakiem szczególnym, a może w sumie i bez niego (?) - bo bez
adresu zwrotnego. W dzisiejszych czasach to chyba dziwne
dostać polecony i oglądając kopertę nie dowiedzieć się nawet
od kogo. Masz jajko niespodziankę i nie wiesz, kto ci to
sprezentował. Powiało dzieciństwem, nie? Świat się
oczywiście nie zawalił, z tego powodu. Pozostawiając sobie
głębszą analizę sytuacji na potem, z dopiero, co wręczoną mi
przez listonosza przesyłką ruszyłam w stronę swojego
przytulnego dwupokojowca znajdującego się na trzecim
piętrze.
Rozsiadłszy się wygodnie przy kuchennym stoliku postanowiłam
zapoznać się z ta tajemniczą korespondencją nie spodziewając
się w zasadzie niczego szczególnego. Samochodem jeździłam
rzadko i do tego wyłącznie przepisowo, takie zboczenie
niestety, zatem mandat to to nie był na pewno. Wszelkiego
rodzaju inne urzędy też w zasadzie nie miały powodu, by mnie
wzywać. Jednak adres i nazwisko na kopercie się zgadzały. O
swoim rzekomym klonie, który mógłby być ścigany przez wymiar
sprawiedliwości nic mi nie było wiadomo. Wychodziło na to,
że ta magiczna zawartość ukryta w papierowym zawiniątku
kierowana jest do mojej osoby.
Bez zbędnych emocji i dłuższego zwlekania wydobyłam z
koperty zgiętą na pół niewielką kartkę. Wyglądała, jakby
ktoś starannie wyrwał ją z notesu. Tekst zawarty na tym
skrawku zapisano stylem podobnym do tych używanych w
zaproszeniach ślubnych. Wyglądało na to, że ktoś zadał sobie
wiele trudu, by postawić każdy znaczek. Sądziłam, że obecnie
już nie pisze się takich listów. Wyraźnie zarysowanymi
literami nieznajoma osoba zawiadamiała mnie o tym, co
następuje:
Szanowna Pani Lauro!
Z wielkim smutkiem zawiadamiamy, że Pani ciotka Aurelia
Strugacz, z domu Malinowska została wezwana przez Pana
Naszego dnia 23.01. br. Odeszła mając zaledwie 67 lat..
Wolą zmarłej był skromny pochówek w towarzystwie lekarza i
dwóch pielęgniarek z domu opieki, w którym przebywała do
końca swych dni. Dlatego też zawiadamiam Panią o zaistniałej
sytuacji dopiero teraz.
Aurelia Strugacz, za pośrednictwem testamentu, z którym
zapoznano się dopiero po ceremonii pogrzebowej Pani, jako
jedynemu członkowi rodziny zapragnęła pozostawić w spadku
swój ”największy skarb”. Tak właśnie o nim mówiła.
Będąc głównym wykonawcą jej woli mam zatem za zadanie
dopilnować, aby otrzymała Pani w jak najkrótszym czasie
rzeczony przedmiot. Aurelia Strugacz chciała, by był on
dostarczony dokładnie 05.02 br i tak też się stanie.
Z poważaniem,
Przyjaciel.
No dobrze, to mamy polecony, który udało się otworzyć i przy
okazji NIE dowiedzieć się od kogo dokładnie jest.
Przyjaciół, co prawda zbyt wielu nie posiadam, jednak wydaje
mi się, że żaden z nich nie został obdarzony takim poczuciem
humoru, ażeby raczyć mnie testamentem wyimaginowanej
ciotuni. Mówię tak z tego względu, że szczerze to
potraktowałam ten krótki tekst, jak niedojrzały żart. Osoba
Aureli Strugacz była mi zupełnie nieznana, bynajmniej jej
nie pamiętałam. Rodzice już nie żyli, więc nawet nie miałam,
u kogo wybadać sprawy. Co prawda z treści wiadomości wynika,
że denatka z domu była Malinowska. Ojciec kiedyś coś
wspominał o swojej dawno zapomnianej kuzynce, która zwiała z
jakimś górnikiem, ale mogłam tylko przypuszczać, że to
właśnie ona. Umknęło mi już, jak ta jego krewna miała na
imię, więc tym bardziej nie mogę potwierdzić samej sobie, że
to jedna i ta sama osoba.
Uznałam, że nie będę się już dłużej nad tym głowić,
tylko poczekam na rozwój wydarzeń. Wielka strata czasu
raczej mi nie groziła, chociażby z tego względu, że dziś był
właśnie piąty, i jak wynikało ze ściennego zegara wiszącego
tuż nad lodówką dochodziła obecnie godzina piętnasta. Nie
oszukując się liczyłam na to, że wiadomość okaże się prawdą.
Spadek byłby swego rodzaju nowością w moim życiu, a ostatnio
bardzo narzekałam na brak tak owych.
***
Około godziny siedemnastej rozległ się dzwonek do drzwi. Po
zbadaniu sytuacji za pośrednictwem judasza wyszło, że gadka
z dziedziczeniem okazała się mieć rację bytu. Oto przed
drzwiami stało dwóch gentelmentów, których ubiór wyraźnie
wskazywał, iż pracują dla jednej z większych firm
kurierskich w kraju. Grubas i patyczak – no ładnie się
zaczyna. Otworzyłam drzwi.
- Mamy przesyłkę specjalną do rąk własnych, dla pani Laury
Malinowskiej. – wydukał beznamiętnie grubszy z dostawców,
chudy nawet na mnie nie spojrzał.
- Dzień dobry. To ja.
- W takim razie lecimy na dół po paczuszkę i wnosimy na
górę.
- Ale zaraz Panowie, a możecie mi chociaż powiedzieć, co to
jest?
- Szanowna pani zielonego pojęcia nie mamy! – odezwał się w
końcu chudzielec. – Czy Pani myśli, że na każdej paczce jest
napisane, co dokładnie znajduje się w środku? Otóż nie. My
tylko dostarczamy, nie wolno nam grzebać przy zawartości.
- To jak? Wnosimy, czy nie? – zapytał lekko już rozdrażniony
grubas.
- No dobrze, proszę panowie wnoście. – odburknęłam
zrezygnowana.
Zawinęli się na dół tak szybko, że nawet nie zdążyłam się
dobrze zastanowić, skąd mają w sobie tyle wigoru, żeby tak
popylać po schodach. Nawet ja tak szybko nie zbiegam, a o
wchodzeniu po stromych stopniach z paczką półtora na metr to
już nawet nie wspomnę! Musieli chłopcy zjeść dobry obiad.
Po pięciu minutach stałam już nad pudłem i
dobierałam się do mojego spadku. Po nierównej walce z
taśmami i tekturą oczom mym ukazało się coś, czego nigdy bym
się nie spodziewała, a co od dziś miało stanowić element
dekoracyjny w moim mieszkaniu. No i spoko, bibeloty
dekoracyjne były teraz podobno na czasie. Nie rozumiałam
jednak jeszcze dlaczego szanowna cioteczka nazwała swoim
największym skarbem starą, jak świat i niczym szczególnym
nie wyróżniającą się… komodę. Dokładnie, w spadku dostałam
uroczo rzeźbioną w ciemnym drewnie komodę! I w zasadzie
tylko tyle mogę o niej powiedzieć, bo znawca antyków to ze
mnie żaden. Jeśli oczywiście założyć, że te parę zbitych
desek to jakiś antyk. No ale skoro już mi zrzucono coś
takiego na stan, to grzechem byłoby wywalić na śmietnik.
Zresztą od jakiegoś czasu polowałam na tego typu ustrojstwo
z szufladkami, czy czymś w tym z stylu, a ten mebel w cale
nie najgorzej spełniał moje oczekiwania.
Konstrukcja nowego nabytku jest dość niespotykana.
Można go podzielić na dwie równe części, z czego jedna
składała się z pojedynczych dużych drzwiczek, jak do
normalnej szafki. Drugą część stanowią dwa pionowo idące
rzędy małych szufladek, z których każda jest zamykana na
klucz, podobnie zresztą, jak duża szafka. Szufladek było po
cztery w każdym rzędzie, łącznie miałam do dyspozycji
dziewięć zamykanych skrytek.
Pociągnęłam po kolei za uchwyty wieńczące drewnianą
powierzchnię, ale żaden nawet nie drgnął. Zaczęłam już w
głowie kalkulować ile wybulę na pana, który zajmuję się
forsowaniem i wymianą takich zabezpieczeń, kiedy na bocznej
ściance mebla zauważyłam przyczepione taśmą klucze
zawieszone na niewielkim kółku. Pod pękiem znajdowała się
standardowych rozmiarów koperta.
- O cho, czyżby kolejny spadek? – zapytałam sama siebie z
nutką kpiny w głosie.
Wydobyłam klucze i kopertę z objęć przezroczystej taśmy.
Przed poznaniem zawartości komody wolałam ogarnąć wiadomość,
która podobnie, jak ta pierwsza nie była nawet z wierzchu
podpisana.
Droga Lauro!
Domyślam się, że nie małym zaskoczeniem będzie dla Ciebie
ten list. Już samo to, że najpewniej obca dla Ciebie osoba z
dnia na dzień obdarowuje Cię zupełnie niepozornym prezentem
jest niespotykane. Tak Lauro, to prezent i wbrew pozorom nie
byle jaki. I tylko od Ciebie zależy, jak go wykorzystasz, i
jak on sam się Tobie odwdzięczy. Posiadanie tej komody jest
swego rodzaju podpisaniem umowy z czymś, o czym nigdy nawet
nie śniłaś, i o czym nie wiedziałaś, że istnieje.
Piszę do Ciebie ten list ponieważ nie chcę byś była
zaskoczona tym, co spotka Cię w ciągu najbliższych
dziewięciu dni. No może dziesięciu, ale ten dziesiąty dzień
będzie, albo dniem sądu, albo dniem nagrody. To zależy od
Ciebie.
Jak pewnie zdążyłaś zauważyć komoda ma dziewięć
skrytek. Do każdej z nich przyporządkowany jest odpowiedni
klucz z wyrytym numerem. Zacznij od górnej szufladki po
prawej stronie i schodź z każdym dniem powoli w dół.
Codziennie możesz otworzyć tylko jedną skrytkę. Nie próbuj
więcej, gdyż nawet nie zareagują na taką próbę. Mają swój
rozum i doskonale wiedzą, co robić, nie oszukasz ich!
Pamiętaj, że nie wolno Ci zrobić niczego, aby
przeszkodzić komodzie. Sama dostałam ją w prezencie i po
upływie dziewięciu testowych dni służyła mi szczęśliwie
przez ostatnie lata. Mam więc nadzieję, że i Tobie będzie
niezastąpiona. Opiekuj się moją cajonerą, ona jest
spełnieniem marzeń, ale pamiętaj – coś za coś Lauro.
Powodzenia, Aurelia.
- Hm… ciekawe. Nie przeszkadzać komodzie? Ona ma swój rozum?
– wydaje mi się, że w tym momencie moje usta przyjęły
kształt litery „o” i na mej twarzy zagościł tak zwany
„karpik”. Musiałbym jednak wpierw sprawdzić w lustrze, by
się upewnić.
Pożałowałam, że ten „Przyjaciel” z poprzedniego listu nie
raczył mnie uprzedzić, iż na stare lata obecnej denatce
przypuszczalnie odbiło. Różne rzeczy słyszałam i czytałam,
ale nie wydaje mi się, żeby w jakimś periodyku zamieścili
info o rewolucji w stolarstwie.
Przyklękłam przed meblem i przyjrzałam się drewnianej
powierzchni. Dopiero teraz przyglądając się na spokojnie
spostrzegłam, że na każdej z szufladek widnieją wyrzeźbione
niewielkie symbole. Dość misterna i dokładna robota, więc
nie mógł to być taki tani szpargał, jak sądziłam na
początku.
Obrazki można było uznać za dość nietypowe, a przynajmniej
umieszczone tutaj zupełnie od czapy. Niektóre do siebie
pasowały, a niektóre wręcz wydawałoby się, że zostały wyryte
na meblu przez zupełny przypadek. Całkiem, jakby były tworem
czyjegoś roztargnienia.
Gdybym szła zgodnie z kolejnością otwierania, jaką narzuciła
Aurelia, mijałabym kolejno: okno, las, Słońce, jakiś
strumyk, chmurę, z której kapią krople deszczu, kępkę trawy,
coś przypominającego kurę i niedźwiedzia. Tym sposobem
dotarłabym do drzwi przeznaczonych na ostatni dzień. Na nich
wyrzeźbiono spore drzewo podzielone na dwie części, z czego
jedna jest żywa i obrośnięta liśćmi, a druga całkowicie
wysuszona.
- Co to wszystko znaczy? – kolejne pytanie rzucone w eter.
To całkiem tak, jakbym liczyła, że ktoś zaraz udzieli mi
sensownej odpowiedzi.. – Nic więcej się konkretnego nie
dowiem, jeśli nie otworzę tych szufladek. Trzeba się
upewnić, jakie jeszcze niespodzianki przygotowała dla mnie
kochana cioteczka. A może nie będzie już więcej
niespodzianek? Się zobaczy. Otwieramy. – Dłuższe gadanie do
samej siebie stanowiłoby poważne podstawy, aby sądzić, że
ewidentnie coś jest ze mną nie tak. Bez dalszych dywagacji
zabrałam się do poszukiwań klucza opatrzonego cyferką jeden.
Całe moje szczęście, bo nie musiałam szukać długo.
Wszedł gładko w zamek i równie bezproblemowo go otworzył.
Odłożyłam po tym pęk na blat komody i niepewnym ruchem ręki
pociągnęłam do siebie rączkę szuflady. Wewnątrz znajdowała
się jedynie mała zżółknięta karteczka złożona na pół,
podobnie jak list od zmarłej i jej frienda. Podniosłam
karteluszkę i przeczytałam na głos…
Widzisz go za oknem,
Chciałbyś za dłoń złapać,
Jednak nie da rady
Tomek poszedł latać.
- Że co?! Kartka z wierszykiem?- moje zdziwienie objawiło
się chyba nieco za głośno, aniżeli to było konieczne. - Ani
się to nie rymuje za specjalnie, ani tu nie wiadomo, o co
chodzi… Co to ma być?– konsternacja. - A w sumie to czego ja
się spodziewałam? Skarbów jakichś? Starych listów,
biżuterii? Może. Pseudo-rymowanki na pewno nie.
Spróbowałam jeszcze kolejnym, i kolejnym kluczem otworzyć
skrytkę niżej, ale nie dało rady. No to chyba Aurelia pisała
prawdę.. Niespecjalnie, jednak wierzyłam, że poszczególne
zakątki komody odblokowują się wraz z nadejściem konkretnego
dnia. Może już dziś ktoś wymyślił inteligentne meble, ale z
pewnością ta komoda do nich nie należała i nie była
zaopatrzona w żadne mechanizmy, czy tego typu rzeczy.
Bynajmniej nie wyglądało na to.
Nieco rozczarowana z korytarza powróciłam więc do kuchni,
by na moment przycupnąć na krześle i tym samym stworzyć
sobie chwilę do namysłu. Nie zdążyłam dobrze usiąść, gdy
blask ulicznych latarni został na moment przysłonięty przez
kształt, który mignął za oknem. Zaraz potem usłyszałam huk
pękającego szkła i wycie samochodowego alarmu. Podbiegłam
do parapetu i wyjrzałam na zewnątrz. Mój sąsiad z szóstego,
Tomasz Cieślik leżał rozpłaszczony na jednym z samochodów
zaparkowanych przed blokiem.
- O kurwa! – tylko taki komentarz udało mi się z siebie
wykrzesać.
***
Z nieskrywaną skromnością muszę przyznać, że zaistniała
sytuacja zrobiła na mnie nie małe wrażenie. Rzadko bowiem
zdarza się, że Twój sąsiad wylatuje przez okno, czego
skutkiem jest widok ni mniej, ni więcej dość niesmaczny. Z
kolacji nici… ech…
„Tomek poszedł latać” tak głosiło ostatnie zdanie w
wierszyku. To niedorzeczne, ale przemknęło mi przez myśl
pytanie, czy to ustrojstwo mogło mieć z owym wypadkiem (?)
coś wspólnego? Z drugiej strony nie mogę do końca ufać swoim
podejrzeniom. Sporo się dziś wydarzyło i zarówno fakt
otrzymania spadku, jak i same listy mogły mi podziałać na
wyobraźnię. W końcu najpierw dowiaduję się, że komoda może
myśleć, a potem po bardzo ukierunkowanej wiadomości lokator
z mojego bloku wylatuje przez okno.
Do tego jeszcze ta masa dodatkowych wrażeń, najpierw
policja, karetka i przesłuchanie współmieszkańców potem
ploty na klatce. Słodko, nie ma co!
I tak oto, w tej słodyczy zakończył się piąty luty. Nie
wróciłam już do komody, aż do dnia następnego.
06.02.
Chwilę się zastanawiałam zanim umieściłam klucz nr
dwa w zamku skrytki opatrzonej symbolem lasu. Wczoraj w
końcu mechanizm nawet nie drgnął, więc dlaczego dzisiaj
miałoby być inaczej? Rozsądnym rozwiązaniem byłaby
natychmiastowa wymiana mechanizmów tak od razu. Uznałam
jednak, że nie zaszkodzi, jeśli najpierw spróbuję
porozmawiać z szufladą bez udziału osób trzecich. I teraz
zastanawiam się, co bardziej mnie zdziwiło, czy to, że
otworzyła się bez najmniejszych problemów, czy to, że
potwierdziły się po raz kolejny słowa Aureli?
Niemniej, zawartość „leśnego” schowka stanęła właśnie przede
mną otworem, prezentując kolejne papierowe coś, co tylko
czekało na odkrycie. W zasadzie to bardziej na przeczytanie,
bo na podobnej, staro wyglądającej małej karteczce widniał
wykaligrafowany tekst:
Asia jest, jak dziecko
Ciągnie do huśtawek,
Sobie dziś na drzewie
Urządzi zabawę.
- Przynajmniej brzmi, jakoś tak bezpieczniej. – zaśmiałam
się w duchu. Założyłam, że sąsiad zleciał przez przypadek.
Pocztą pantoflową doszło do mnie potwierdzenie moich
domysłów. Według panów w niebieskich mundurkach Tomek wypadł
przy myciu okien. Chociaż w życiu go ze ścierą nie
widziałam, od tego miał żonę.
Teraz Asia. Znałam nie jedną, chociażby tą, z która pracuję.
Nie widziałam zatem sensu, by w tej chwili obdzwaniać je
wszystkie i pytać, czy nie wybierają się na przykład na
jakieś lutowe grzybobranie. Wiem, że niektórzy robią
wszystko dla potwierdzenia swoich teorii, jednak już i tak
na mieście mają mnie za niezłe dziwadło. Co by jej
powiedziała tak w ogóle? Że skąd niby tego typu pomysł wpadł
mi do głowy? Nie będę pogarszać sytuacji.
Kartkę zgniotłam i wrzuciłam do kieszeni. Kolejna szufladka
oczywiście nie zareagowała na klucz numer trzy, ani na żaden
inny. O sprawie zapomniałam i zajęłam się codziennością.
***
Po powrocie z pracy, jak zwykle rzuciłam buty w kąt
i zabrałam się za ogarnianie jakiś kalorii. Mam taką robotę,
że czasami nawet nie idzie nic zjeść. Kończyłam już walkę z
„Pomysł na... „ i patelnią, kiedy zadzwonił domowy telefon.
Odebrałam po drugim sygnale.
-
Halo.
-
Cześć Laura, tu Mariola. Nie przeszkadzam? – zapytała z nutą
niepewności w głosie.
-
Nie, nie przeszkadzasz, właśnie kończyłam kucharzyć. Coś się
stało w pracy? Czegoś nie zapisałam w systemie? – głupie
przypuszczenie, przecież kierownictwo nie dzwoni z taką
pierdołą, biorąc pod uwagę, że jutro znów mam na pierwszą
zmianę. Szybko mogłabym poprawić niedociągnięcia.
-
Nie chodzi o system. Dostałam odgórne polecenie, żeby
obdzwonić ludzi z naszej sekcji.
-
Odgórne? A, co to szykują się jakieś zwolnieni grupowe po
godzinach pracy? – zapytałam z ironią w głosie.
-
Nie żartuj, sprawa jest poważniejsza. – skarciła mnie – Aśka
Jestecka się powiesiła. –zapauzowała, zostawiając mi chwilę
na reakcję, ale ja wolałam, żeby dokończyła. -Chcemy
ograniczyć do minimum jutrzejszy szum wokół sprawy, dlatego
jesteście informowani.
-
Gdzie się powiesiła? – nie udało mi się zatrzymać tego
pytania.
-
W parku obok swojego bloku. Znalazła ją grupka
siedmiolatków, w tym jej własny dzieciak.
-
Dzięki za informację. – rozłączyła się pierwsza, jakby to
miało przynieść jej ulgę.
Ani to już nie jest słodkie, ani zabawne. Miałam noc z głowy
i wiedziałam, że mózg będzie mi aż parował od natłoku myśli.
Nieprzespana nocka i kolejna szuflada – już jutro.
07.02
Jutro przyszło szybciej niż się spodziewałam. Udało mi się
zasnąć mimo wcześniejszych obaw. W zasadzie sen sam się o
mnie upomniał. Moja drzemka trwała pewnie ze cztery godziny,
dlatego cieszyłam się, że mam dzisiaj wolne. Czułam się, co
prawda całkiem rześko, jak na kogoś, komu ciotka świruska
zostawiła myślący mebel, ale miałam na dziś misję. Chciałam
się dowiedzieć, co znajdę w kolejnej szufladzie i
zweryfikować na ile to coś będzie miało wpływ na przyszłość.
Po narzuceniu byle czego i delikatnym opłukaniu twarzy zimną
wodą, stałam już zwarta i gotowa z kluczem numer trzy w
dłoni. Ta sytuacja skojarzyła mi się przez chwilę z
otwieraniem ciastka z wróżbą. A przepowiednią na dziś miało
być:
Mariusz lubi słońce,
Lubi też procenty,
Wyjdzie, że na plaży
Zaśnie, jak zaklęty.
I tu chyba misję szlag trafił… Mamy luty. Gdzie ja
kurwa znajdę plażę w zimie?!
***
Niestety Internet nie bardzo mi pomógł przy rozwiązywaniu
tego problemu. Znalazłam, co prawda informację o plażach w
stolicy, ale znajdowały się one przy odkrytych basenach. Te
wiadomo, że o tej porze roku nie funkcjonują.
Zapytacie pewnie - A co z Mariuszem? Otóż jedyny
znany mi mężczyzna o tym imieniu chodził ze mną kiedyś na
studia. Udało nam się nawet zostać parą… tia, na całe dwa
miesiące. Nie wyszło i po prostu dalej już się tylko
przyjaźniliśmy. Wiadomo, że po zakończeniu edukacji nasze
ścieżki się nieco porozchodziły, ale czasem przynajmniej był
jakiś kontakt telefoniczny.
Od chwili, gdy wpadł mi w ręce wierszyk próbowałam się do
niego dobić dzwoniąc i pisząc na facebooku. Bez skutku.
Zrobiłam też rozeznanie wśród naszych wspólnych znajomych,
jednak nikt nie miał z nim kontaktu od wczoraj. Czekałam
jeszcze na odpowiedź od jego panny. Nie miałam do niej
numeru, także pozostawał mi jedynie portal społecznościowy.
Odpisała. Przed dwudziestą drugą doczekałam się takiej oto
informacji:
Nie wiem, co mam Ci powiedzieć, i jak to ubrać w słowa.
Nie mogę się pozbierać. Ja nie wiem, co ja zrobię! Boże nie
mam pojęcia, co ja teraz zrobię!
On nie żyje! Wiesz?! On nie żyje!
Jego brat wrócił z za granicy, opijali to od rana. Mówiłam
mu, żeby siedział w domu na dupie i wytrzeźwiał, ale nie!
Narąbani w sztok poszli na basen! Wyobrażasz sobie?! Tu
zaraz, obok nas do Calypso Fitness.
Nie wiem, jakim cudem ich wpuścili, przecież było czuć wódą
na kilometr!
Boże, Laura! Wlazł w takim stanie do sauny i tam udusił
się własnymi wymiocinami… żebym tylko wiedziała, żebym
wiedziała… on by żył!
A ja wiedziałam. Żebyś tylko wcześniej odczytała moją
wiadomość, wtedy to może by żył.
08.02
Było już pewne, że ta jebana komoda jednak myśli! To miała
problem, bo Laura Malinowska ma to do siebie, że też myśli.
Ha ha! Pośmiałam się już z tego całego gówna, czas był na
działanie. Nie mogłam nie iść do pracy. Musiałam zająć się
czymś przyziemnym, żeby móc spokojnie z dystansem pomyśleć
co robić z tym, co dotąd mi nieznane. Przypomniał mi się ten
plakat wiszący w pokoju agenta Muldera. Napis na nim głosił
„I want to belive”. Ja już nie potrzebowałam takiego
wsparcia graficznego, by pokłaść wiarę w tym, co mnie
spotkało.
Jeszcze przed wyjściem postanowiłam dowiedzieć się
czegoś na temat zawartości czwartego schowka. Do tej pory
zgony miały miejsce popołudniami, więc przez całą ranną
zmianę miałam czas, by coś wymyślić. Ciotunia wspominała, że
za walkę z komodą czeka mnie kara. Skoro wyżej wymieniona
nie lubi, jak się z nią walczy oznacza to, że można z nią
wygrać. Nie spodziewałam się, że mebel jest w stanie myśleć,
ale okazuje się, że tak i do tego prawdopodobnie odczuwa
strach. A ja prędzej przerobię tę skrzynkę na paczkę zapałek
niż się poddam.
Na czwartej kartce przeczytałam:
Andżelika słodkie lico ma,
Nie dla niej ta gra.
Pójdzie dziś nad rzeczkę
Poćwiczyć troszeczkę
***
Andżela zawsze była uparta i przede wszystkim bardzo
religijna. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest to, że
zanim będę chciała z nią porozmawiać muszę wykombinować
dobry powód. Powód, który wybiłby jej z głowy wycieczki poza
miasto. Choć w sumie nie miałam gwarancji, że lokalizacja
tej całej rzeczki będzie poza stolicą. Plaża okazała się
basenem nieopodal, dlatego też nie mogłam mieć
stuprocentowej pewności.
Rzadko się widywałyśmy od momentu jej przeprowadzki na drugi
koniec Warszawy. Jednak znałam ją, przesiedziałyśmy razem w
jednej ławce całe liceum. Musiałam spróbować jej pomóc.
Postanowiłam po odbębnieniu ośmiu godzin pracy miałam
zadzwonić do niej i improwizować. Nie udało mi się wymyślić
żadnego racjonalnego powodu, który mógłby ją dziś po
południu zatrzymać w domu. No tak, właśnie…miałam. Nie
przewidziałam tylko, że cajonera okaże się dziś
sprytniejsza.
W radiu, w wiadomościach o trzynastej nadano komunikat.
Wiedziałam, że chodzi o nią. Młoda kobieta niedaleko Mostu
Gdańskiego, rozbita głowa, zdarte do krwi paznokcie –
próbowała własnym ciałem zrobić przerębel w lodzie. Tak
twierdzą świadkowie i żaden podobno nie był w stanie jej
powstrzymać – wpadła w furię.
09.02.
Otwieram beznamiętnie piątą z szufladek.
Zastanawiam się, czy tego dnia uda mi się dotrzeć do
zagrożonej osoby na czas. Jeszcze przez myśl przebiega mi
wątpliwość, czy aby na pewno nie oszalałam? A może to
wszystko to tylko nieprzyjemny sen? Uszczypnęłam się. Au!
Boli. Sprawdzam, czy komoda jest na miejscu. Stoi i czeka na
mnie. Nie postradałam jednak zmysłów. Biorę do ręki kolejny
klucz i otwieram skrytkę. Wyjmuję kartkę:
Linie na asfalcie
Po deszczu są mroczne.
Czy do Malwiny
Przy pasach dziś to dotrze?
Przynajmniej jasny i jednoznaczny komunikat.
Malwina ze mną pracuje, a tego dnia mamy na dodatek tę samą
zmianę. Wiedziałam, że powinna właśnie zbierać się do
wyjścia. Ile mogę mieć jeszcze czasu? Wyglądam przez okno i
stwierdzam, że nie pada. Temperatura dziś znacznie poszła w
górę i śnieg nawet zaczął znikać, ale po chmurach nie dało
się stwierdzić, czy czekają nas opady.
Zgarnęłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy i ledwo
wyszykowana do pracy wypadłam z mieszkania, jak z procy.
Mieszkała ledwie trzy ulice dalej ode mnie. Wiedziałam, że
mogę ją jeszcze zastać w domu. Kilka zbitych desek nie mogło
mnie wyprzedzić, musiałam dorwać ją pierwsza.
***
Deszcz lunął z nieba zupełnie nieoczekiwanie. Od
bloku Malwiny dzieliła mnie jedna ulica. Czekałam właśnie
przed przejściem na zielone, kiedy zobaczyłam, jak moja
współtowarzyszka firmowej niedoli radosnym krokiem zbliża
się do pasów. W jednej dłoni dzierżyła parasolkę, drugą zaś
machała do mnie energicznie. Dzieliła nas zbyt duża
odległość i znaczny hałas, byśmy mogły się słyszeć, więc
tylko odmachałam.
Zatrzymała się i podobnie, jak ja wyczekiwała zmiany
świateł. Chyba coś jej się przypomniało, bo zaczęła nerwowo
grzebać w torebce. Dalej komodzie poszło już gładko.
Malwinie odzianej w buty na wysokim obcasie przy próbie
podparcia kolanem torebki omsknęła się noga. Runęła jak
długa prosto pod sznur pędzących samochodów. W niemal
zwolnionym tempie widziałam, jak odbija się od maski
pierwszego pojazdu zostawiając krwawy ślad na szybie.
Wyrzuciło ją w powietrze, niczym szmacianą lalkę. Kolejne
auta nie miały szans wyhamować. Siła, z jaką przyjmowała
następne uderzenia nie dała szans jej ciału. Głowa
potoczyła się gładko, prosto pod moje nogi. Patrzyłam teraz
w martwe, przepełnione zdziwieniem oczy. Parę metrów dalej
korpus i nienaturalnie powykręcane kończyny rozpościerały
pod sobą szkarłatny dywan.
- Chcesz, bym myślała, że to moja wina i się poddała? –
usłyszałam swój własny szept przedzierający się przez
wrzaski przechodniów i pisk hamujących opon. – Niedoczekanie
zdziro!
10.02
W związku z zaistniałymi wydarzeniami, i jako
świadek całego wypadku załatwiłam sobie jeszcze wczoraj
zwolnienie, aż do piętnastego. To, co się stało z Malwiną
nie zadziałało na mnie tak, jak mogłabym się tego dotychczas
spodziewać. Wiem, ze nigdy nie wymarzę z głowy tego
okropnego widoku, ale teraz mam ważniejsze sprawy niż
rozpamiętywanie i łzy.
im nie przywrócę, ale mogłam podarować zadośćuczynienie. Nie
wolno było tak zostawić sprawy.
Całą noc zastanawiałam się, co zrobić z cajonerą.
Swoją drogą ciekawiło mnie, czemu ciotka tak ją nazywała. La
cajonera to z hiszpańskiego po prostu komoda. Czy ma to
jakiekolwiek znaczenie? Chyba nie.
W każdym razie rozkminiałam i wpadłam na genialny pomysł.
Siłą rzeczy powinnam się przefarbować na jajeczny blond z
racji tak opóźnionego kapowania. Trzeba było od razu porąbać
nabytą ozdobę, a potem z namaszczeniem puścić ją z dymem w
turystycznym grillu. Że też dopiero teraz na to wpadłam!
***
Według mojej oceny plan miałam niezły, ale jakże
się przeliczyłam. Tego gówna nie dało się porąbać ani tym
bardziej podpalić – nawet w całości. Próbowałam! Tak – w
mieszkaniu!
Zupełnie, jakby była z tytanu! Nawet nie idzie tego
zarysować! Myślałam jeszcze, żeby zrzucić ją z balkonu na
teren ogródków, ale jeszcze bym kogoś zabiła wyprzedzając
być może przepowiednię z szuflady numer sześć.
Sama nie byłam w stanie sobie z nią poradzić,
jednak zawołanie kogoś do pomocy odpadało. Już sobie
wyobrażam, jak gęsto musiałabym się tłumaczyć jakiemuś
kolesiowi. Ciężko by było uzasadnić chęć potraktowania mebla
piłą mechaniczną, głównie dlatego, że znajduje się on w
mieszkaniu. Druga sprawa, obawiam się, że z urządzenia
tnącegozostałoby tyle, co z mojej nowej siekiery. Dokładnie
rzecz ujmując – niewiele.
Już nawet myślałam, że może w takim razie nie będę
otwierała skrytek. Pozostawione w stanie, w jakim są nie
stanowiłyby zagrożenia. Niestety i tu rzeczywistość
zweryfikowała inaczej… Około dwudziestej, kiedy miałam
ochotę zapolować w kuchni na coś do picia chcąc nie chcąc
zmuszona byłam przejść obok spadku. Widok, który
zarejestrowały moje patrzałki skłonił mnie do refleksji nad
zakupem alkomatu do użytku domowego. Teoretycznie byłam
poczytalna i nic dziś nie piłam, a mimo to nie przypominałam
sobie, abym umieszczała kluczyk w zamku numer sześć. Tym
bardziej nie otwierałam schowka z wyrzeźbioną kępą trawy. A
tu proszę, jak na talerzu podano mi kolejną wiadomość:
Kuszą ją te dźwięki.
Ryk kosiarki dla Marlenki,
Jest muzyką, co pożera
Ciało komiwojażera.
Jest dwudziesta z groszami, mamy luty – gdzie tu
trawa, gdzie kosiarka, gdzie tu sens? Jakby w ogóle to, co
robi cajonera go miało…
Straciłam już wystarczająco dużo czasu, trzeba było dzwonić
do kuzynki…
***
- Tak, słucham. – po drugiej stronie odezwał się męski głos.
- Cześć Krzysiek, to ja Laura. Sorry, że tak późno dzwonię,
wiem, że lubicie się wcześniej położyć, ale czy może Marlena
jest jeszcze na chodzie?
- Robiliśmy małe porządki w garażu i nam się przedłużyło,
więc masz farta. – zaśmiał się serdecznie. – Moja żona, jak
się za coś zabierze to nie pójdzie spać zanim nie skończy.
- Dasz mi ją? – wiedziałam, że w moim głosie słychać już
było lekkie rozdrażnienie, ale liczyła się każda minuta!
- Tak pewnie… ale poczekaj chwilę, co to za hałas?
- Jaki hałas? – no to kurwa pięknie!
- Wiesz taki, jakby dźwięk silnika. Pewnie przestawia
samochód… – zawahał się. – Już Ci ją daję. Nie zwracaj
uwagi, jak czasami będzie przerywało, albo dźwięk będzie
kiepski. Tam jest słaby zasięg. – dodał zupełnie bez
przejęcia, a ja oczyma wyobraźni widziałam już, jaki to
silnik Marlena wzięła w obroty. I, o zgrozo - nie pomyliłam
się!
Wrzasków Krzysztofa nie będę przytaczać, bo i po
co? Krzyczał głośno i długo. Z tego, co zdążyłam zrozumieć
po jego żonie w tą i spowrotem przejechała kosiarka. W
zasadzie to taki traktorek z kosiarką. Musiała go uruchomić
i w trakcie jazdy spaść. Garaż mają na tyle duży, że
maszynie udało się jeszcze wziąć zakręt, kiedy odbiła się od
sterty zimowych opon ustawionych pod ścianą. Pieknie!
11.02
Kolejna nieprzespana noc za mną i kolejna szuflada
z tajemnicą przede mną. Próbowałam znaleźć racjonalne
wyjaśnienie , dlaczego nie mogę dotrzeć do ofiar na czas.
Zostały mi trzy schowki, trzy dni i trzy osoby. Wydobywać
wiersze i dać tym ludziom umrzeć? Boże nie wiem! Po
wczorajszym straciłam wolę walki. Przyjaciele, sąsiedzi, a
teraz rodzina… czemu akurat oni? Zero wskazówek, brak
powiązań. Tyle, że ich wszystkich znałam, niektórzy też
kojarzyli się nawzajem choćby z widzenia. Czy chodzi tu, o
coś więcej?
Klucz numer siedem poszedł w ruch. „Ciasteczko z
wróżbą” przemówiło:
Jajko symbol życia,
Przysmak dobrze znany.
Twardy kury dziób
Nie posłuży małej Ali.
Ala jest córką Marleny, moją chrześnicą. Ma pięć
lat! Chryste, przecież to jeszcze dzieciak! Nie mam wyjścia,
nie mogę o nią nie zawalczyć!
***
Do Krzyśka próbowałam dodzwonić się już z
samochodu, ale cały czas było zajęte. Miałam nadzieję, że
tym razem zdążę dojechać na czas. Do Konstancina miałam
jeszcze jakieś siedem kilometrów, a coś czułam, że to i tak
zbyt wiele. Działanie mebla nie było wyznaczone według
określonego schematu. Nie wiedziałam jak i dlaczego robi to,
co robi. Nie miałam pojęcia, ile czasu potrzebuje, by
umieścić człowieka w okolicznościach korzystnych dla jego
uśmiercenia. Dzieci są bardzo podatne na bodźce zewnętrzne,
musiałam więc liczyć się z tym, że zabicie Ali będzie
jedynie kwestią paru minut.
Kiedy dojeżdżałam pod dom Marleny i Krzyśka wokół
roiło się już od policji. Spóźniłam się! Jak to możliwe?!
Moja malutka Alicja…
Widziałam, jak sanitariusze transportują Krzyśka na noszach
do karetki. Był nieprzytomny i podłączony pod maskę tlenową.
Zaraz za nim dwóch innych operowało wózkiem, na którym
spoczywał czarny worek. Znajdujące się w nim ciało nie było
zbyt wielkich rozmiarów, domyśliłam się od razu, że to mała.
Wiedziałam, że nie żyje i wiecie co? Potrafiłam nad jej
losem uronić tylko jedną łzę… tylko jedną! Zupełnie, jakbym
gdzieś w środku wyschła. Nie było już dla mnie łez.
- Jaka to wielka tragedia! – lamentował ktoś obok.
– Biedny człowiek z tego naszego Krzysia! Co on teraz
zrobi?! - zawtórował inny głos.
Zlokalizowałam źródło biadolenia, jakieś trzy metry ode
mnie. Dwie kobiety w wieku około sześćdziesięciu lat stały
obok siebie i wpatrywały się w odjeżdżające karetki.
Podeszłam do nich.
- Przepraszam bardzo. – spojrzały na mnie. – Czy wiedzą
panie, co się tutaj stało?
- Czy wiemy?! – odezwała się ta od wielkiej tragedii. –
Dziecko z tego świata Bóg zabrał, ot to, co się stało droga
pani!
- Najpierw żona, a teraz mała Ala. – wtrąciła druga.
- Witkowscy mają kurnik. Puścił ją pan Krzysztof na podwórko
bez żadnego nadzoru, no bo jak inaczej! I trach, stała się
tragedia! – kobieta pokręciła głową, jakby z
niedowierzaniem. – Dziecko wlazło do kurnika, a w ptaszyska,
jakby sam diabeł wstąpił i ją zadziobały na śmierć!
Rozszarpały! – mówiąc to zatopiła twarz w dłoniach.
12.02
Tej nocy nie dałam rady i musiałam odespać. Rano
obudziłam się z takim kacem moralnym, że nawet nie miałam
ochoty wstać. Zostały mi jedynie dwie szanse. Nie miałam
pomysłów ani typów, jeśli chodzi o to, na kogo padnie tym
razem. Poranki teraz jakoś źle mi się kojarzyły. Żałowałam,
że wraz z nadejściem promieni słońca koszmar się nie kończy.
W zasadzie dopiero wtedy się zaczynał…
Ostatnia z malutkich szufladek i przedostatnia ze
skrytek odsłoniła przede mną kolejną pseudo-rymowankę:
Adam, pierwszy słodki
I lubi szarlotki.
Ma dziś chęć nie małą,
Sprawdzić misiowi łaskotki.
Adam Roztocki to mój sąsiad z dołu. Wiedziałam, że
wyjechał parę dni temu wraz z narzeczoną. Nie miałam, jednak
pojęcia ani gdzie, ani kiedy wróci. Nie mam do niego numeru
telefonu, z tego, co mi wiadomo koleś nie posiada fb. Nie
znam nikogo, kto mógłby mieć na niego namiary. Sprowadził
się tutaj niedawno, raptem dwa tygodnie temu. Wydaje się być
spoko, ale ja nie lubię wpadać w zażyłości z sąsiadami, i
nie ważne, jaki miałyby charakter. W takich okolicznościach
z tą sprawą leżałam, nie mogłam mu pomóc.
***
O losie sąsiada usłyszałam w wieczornych wiadomościach. Z
przedstawionego materiału dotarło do mnie tylko parę
pierwszych zdań. Było to jednak na tyle dużo, że poczułam,
iż cierpię na przesyt informacji.
Jak wynikało z ustaleń reporterów, Adam R., mieszkaniec
Warszawy przy okazji pozowania do zdjęcia we Wrocławskim ZOO
zbyt mocno wychylił się za barierkę przy wybiegu
niedźwiedzi. W połączeniu ze śliskim kamieniem na którym
stał – nie miał szans. Szarlotki to już chłopak nigdy
nie zje, za to misiom chyba bardzo smakował, bo podobno
niewiele z niego zostało.
Cajonera panuje nad ludźmi i nad zwierzętami. Gdzie jest w
takim razie Bóg?
13.02
Dziś już nie zastanawiałam się, kim okaże się ostatnia
osoba. Przede mną osiem pogrzebów, w tym jeden łączony już
jutro. Marlena i Ala, a raczej to, co z nich zostało będą
pochowane razem. Wiem, że nie będę płakać, straciłam tą
umiejętność wraz z odziedziczeniem komody. Zmieniła mnie,
podobnie jak zmieniły doświadczenia z ostatnich dni. Życie
ludzkie dawniej, tak celebrowane przez otaczający mnie świat
nagle przestało reprezentować sobą jakąkolwiek wartość.
Pragnęłam spokoju, a zamiast niego czekała na mnie szafka z
na wpół martwym i na wpół żywym drzewem.
Nie odczuwałam strachu, ani ekscytacji na myśl, że za chwilę
poznam ostatnią skrywaną w drewnianej wyroczni tajemnicę.
Było mi najzwyczajniej w świecie niedobrze. Tak! Dokładnie!
Żygałam już tymi doświadczeniami - nie chciałam więcej! Nie
ryczysz, nie śpisz, nie jesz, tracisz rodzinę i znajomych.
Po co ten cały cyrk? Nie było chyba sensu odpowiadać sobie
na to pytanie.
Sięgnęłam po ostatni klucz. Taki sam, jak wszystkie, ale
jakby jakiś inny. Zamek jak zwykle w wyznaczonym dla siebie
dniu nie stawiał żadnego oporu. Otworzyłam rzeźbione
drzwiczki i sięgnęłam ręką do środka. Z wnętrza schowka
wydobyłam dwie karteczki. Jedna z nich była nieco większa.
Na mniejszej zapewne znajduje się rymowanka, rozłożyłam
zatem wpierw tą okazalszą. Poznałam pismo Aurelii.
Droga Lauro!
Ostatnie dni były dla Ciebie zapewne czymś nowym.
Podejrzewam również, że nie spodziewałaś się tych wszystkich
sytuacji, które na Twojej drodze postawiła la cajonera .
Już czas, abyś dowiedziała się najważniejszych rzeczy na
temat tego cudownego przedmiotu.
Widzisz, komoda należała w dawnych czasach do kobiety
imieniem
Leonor Uceda. Leonor, będąc nieszczęśliwie zakochaną utopiła
swoje dzieci, by przypodobać się kochankowi. Nie przyniosło
to jednak zamierzonych rezultatów i młoda niewiasta popadła
w podwójną rozpacz – po stracie potomstwa i ukochanego,
który opuścił ją, gdyż uznał za zbyt okrutną. Od tej pory
błąka się po świecie w poszukiwaniu swoich pociech. Latynosi
nazywają ją La Llorona - Płaczka.
Wierz mi jednak moja Lauro, że nie jest ona taka
zła, jakby mogło się wydawać. Była tak łaskawa, że w dość
dosadny sposób ostrzegła Cię o śmierci znanych Ci osób.
Pewnie nie raz zadałaś sobie pytanie - Dlaczego akurat oni?
Odpowiedź jest prosta moje Dziecko – bo byli szczęśliwi
ponad przeciętność. Ich śmierć miała zapewnić Ci korzyści do
końca Twych dni.
Ja dziedzicząc komodę po swojej babce również
musiałam poświęcić osiem istnień, ale wierz mi, warto było.
Żałowałam tylko, że wśród nich byli Twoi rodzice. La Llorona
była jednak na tyle łaskawa, że pozwoliła im umrzeć w wyniku
ran powypadkowych. Nie cierpieli długo. To matka, wie jak to
jest, kiedy dzieci cierpią, dlatego potraktowała Cię wtedy
łagodnie.
Liczę, że pozwoliłaś komodzie wykonać misję
powierzoną jej przed laty przez Płaczkę. Zobaczysz,
zostaniesz sowicie wynagrodzona! Jeśli jednak próbowałaś jej
przeszkodzić, wówczas Leonor spisała już za ciebie
testament…
Wierzę w Ciebie - Aurelia.
Więc moja ciotka zrobiła ze mnie sierotę… Celowo wpakowała
mnie w ten cały shit!
- Liczę, że się smażysz teraz w piekle na wolnym ogniu stara
wiedźmo! – wykrzyczałam gniotąc przy tym kartkę.
Byłam bezradna i to tak, jak tylko to możliwe… i jeszcze ten
ostatni wierszyk. Niepewnie rozwinęłam złożoną na pół
pożółkłą notatkę.
Jedni dziedziczą domy, inni samochody, biżuterię a nawet
długi. Dla mnie pozostała la cajonera i krótka informacja od
Leonor:
„Kwiaty są na groby,
Panny wieńce wiją,
W święto Walentego
Trumnę Twą przykryją”.
Iwona Grodzka |