|
Tim Burton, od czasu Edwarda Nożycorękiego, należy do
moich ulubionych reżyserów. Pomijam naturalnie Batmany, które zaniżają poziom. Corpse
Bride natomiast potwierdza jego znakomitą formę. Reżyser świetnie umie bawić się
schematami, składając z nich rzeczy niebanalne i naprawdę interesujące.
Fabuła w zasadzie jest prosta. Opiera się na starej wiktoriańskiej legendzie. Pewien
młodzieniec o imieniu Viktor ma wkrótce pojąc za żonę Victorię. Mimo, że pierwszy
raz narzeczeni spotykają się w przededniu ślubu, dogadują się znakomicie. Co z tego,
gdy nasz bohater (gapa!) nie umie nauczyć się prostej regułki przyrzeczenia. Pastor
Galswells, oburzony lekceważącym zachowaniem chłopca, odwołuje ślub do czasu
odpowiedniego przygotowania. Victor udaje się do lasu, gdzie ćwiczy regułkę. Nakłada
przy tym pierścień na spróchniały patyk. Co za ironia losu! Okazuje się, że patyk,
to tak naprawdę palec rozkładającego się ciała zmarłej dziewczyny. Teraz nasz
bohater będzie zmuszony wywiązać się ze składanych ślubów.
Po przeczytaniu powyższego akapitu, zaznajomieni z twórczością Burtona, pomyślą
sobie, że to dla niego typowe. Owszem, Amerykanin znakomicie wykorzystuje swoje
oryginalne, a jednak proste pomysły. Nikt tak jak on nie potrafi łączyć klimatu grozy
ze świetnym poczuciem humoru. Przy okazji, bardzo przypodobał sobie Johnny’ego
Deppa i Helenę Carter, którzy tym razem dubbingują animację. Równie bliski
reżyserowi jest Danny Elfman, który po raz kolejny stworzył genialną muzykę do jego
filmu.
Burton ponownie tworzy fantastyczny świat, w którym, tym razem, ożywia umrłych.
Wszystko jest tu pełne uroku i wdzięku. Co więcej, całość została wykonana
ręcznie, techniką poklatkową. Może niektórym nie chce się wierzyć, ale animacja
polegała na przesuwaniu kolejnych figurek. Film kręcono 55 tygodni i wykonano przy tym
109 000 440 zdjęć. Naprawdę robi wrażenie!
Niezwykłe są także piosenki. Każda w innej konwencji, zaś ich kulminacją jest
historia panny młodej, opowiedziana przez szkielety. Prawdziwy majstersztyk –
zarówno od strony muzycznej, jak i wizualnej. Zresztą każda historia śpiewana może
się podobać. Będąc dzieckiem oglądałem wiele takich kompozycji (zwłaszcza
disneyowskich). Po jakimś czasie zaczynają nużyć, co nie? Po seansie Gnijącej Pannie
Młodej nie doznamy takiego wrażenia. Trzeba przyznać: kawał dobrej roboty.
Magia bijąca z ekranu przekona każdego do zaufania Burtonowi. Gnijąca panna młoda jest
widowiskiem niezwykłym. Sprawnie wykonana animacja i fantastyczne piosenki sprawiają,
że pozostaje w pamięci na długo. A warto pamiętać, bo na naszej scenie grozy nie mamy
takich pozycji zbyt wiele.TRANIS |
|
|