TWITTER BLOGGER SKULLATOR PLIKI COOKIES KANAŁ YOU TUBE | ||
PODZIEMIA Korniczowo, 1986 r. Twarze dzieci. Trupioblade. Oszpecone głębokimi ranami. Niektóre z ran pękały. Wyciekała z nich czarna, cuchnąca krew. Sześć dziewczynek i sześć chłopców. Stały i patrzyły na niego beznamiętnym wzrokiem. A potem obraz na ścianie wśród buchających płomieni. Ostatnia wieczerza. Co to mogło mieć wspólnego z jego ojcem? Siedział na krześle, w hotelowym pokoju. Obok stała butelka wódki, w połowie wypita. Pił coraz więcej. Te widzenia były wyjątkowo wyczerpujące. Nieprzespane noce, bóle głowy... czuł się jak wrak. Ludzie mówili, że to dar, on widział w tym tylko przekleństwo. Jasnowidzenia dawały odpowiedzi, dzięki nim stawał się naocznym świadkiem zdarzeń, dzięki nim był cholernie skutecznym śledczym, gwiazdą Urzędu Bezpieczeństwa. Sukces kosztował go jednak dużo, ostatnio coraz więcej. Przestawał nad nimi panować, wizje stawały się nieokiełznane, coraz częściej więziły jego myśli w świecie zbrodni. Zwykle pojawiały się przy kontakcie z czymś związanym z zaginionymi, ostatnio wdzierały się do głowy gwałtem, bez przyczyny, nieproszone. Zapalił papierosa. Na stole leżały czarnobiałe zdjęcia obozu. Baraki, druty kolczaste, SS-mani, komendant Hoeness, więźniowie... Przeglądał je po raz kolejny, miał nadzieję, że dojrzy jeszcze jakiś szczegół. Póki co wiedział, że obóz powstał w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku, że przebywało w nim około półtora tysiąca więźniów, że więźniowie byli wykorzystywani do ciężkiej podziemnej pracy, że jednym z osadzonych był jego tata... Dowiedział się o tym dopiero trzy dni temu. Czemu ojciec to ukrywał? Czy wspomnienia były aż tak bolesne? Spojrzał na zegarek. W pół do czwartej. Powinien się położyć. Przynajmniej spróbować zasnąć. Jutro czeka go długa podróż.
Góra. Ceglany szkielet budynku. Właz, właz prowadzący w głąb ziemi. Korytarze nasiąknięte strachem i cierpieniem. Znów dzieci. Tym razem zdrowe, uśmiechnięte, stojące w rzędzie jak na apelu. Pasiaki. Miały na sobie więzienne pasiaki. Chodź do nas. Rodziny się nie rozdziela!
Obrazy pojawiające się znikąd, przez sekundę wstrzeliwane do głowy. Było ich kilkadziesiąt. Zdołał zapamiętać kilka. Śledczy Andrzej Turkiewicz wspomniał ostatnią wizję. Stał na skarpie i wpatrywał się w horyzont. Byli juz na tyle wysoko, że z góry widział Korniczowo. Otarł ręką pot z czoła. Był zmęczony, ale czuł się dobrze, jak rzadko kiedy w ostatnim czasie. Miał wrażenie, że wędrówka go oczyszcza, że wypaca ten gówniany alkohol. Mieli rację, ruch wyzwala… muszę częściej chodzić na spacery – pomyślał. Przydeptał wypalonego papierosa. Odwrócił się. Latem, przy dobrej pogodzie, to miejsce musiało wyglądać urokliwie, lecz teraz… Szare chmury zakrywające niebo spowijały okolicę mrokiem. Zbocze porastał las. Wysokie świerki straszyły ostrym kształtem i ciemną barwą, nie przypominały bożonarodzeniowych choinek. Ściółka, przegniła już o tej porze roku, była czarna jak sadza. Wiatr głośno świszczał w koronach drzew, kołysząc nimi na boki. Śledczy popatrzył na drogę. Wciąż wiodła pod górę. Czterdzieści lat temu jeździły tędy niemieckie ciężarówki, teraz wokół rosły chaszcze i krzewy. - Możemy iść? – zapytał przewodnik. - Tak. Ile mamy jeszcze do obozu? – odparł Andrzej. - Za pół godziny będziemy na miejscu. Przewodnik ruszył przed siebie. Śledczy podążył za nim. Chłodne powiewy powietrza zwiastowały nadejście zimy. Andrzej chował gardło za kołnierz krótkiej, skórzanej kurtki. Jego długie, kręcone włosy falowały na wietrze. Spocona, czerwona od alkoholu twarz zdradzała spragnienie. Wyschnięte gardło co kilka minut domagało się kontaktu z wodą. Ponad dwugodzinne wejście zrobiło swoje. Czuł palenie w łydkach i ból w krzyżu. Z zazdrością patrzył na przewodnika, który nie wykazywał jakichkolwiek oznak zmęczenia. Pan Joachim był jednak młodszy, przynajmniej o dziesięć lat. Wyglądał jak przeciwieństwo swojego klienta. Był wysoki i szczupły, miał starannie ogolona brodę i przedzielone staroświeckim przedziałkiem blond włosy. Elegant prowadził niechluja - tak można byłoby to opisać. Turkiewicz z utęsknieniem wypatrywał przed sobą ruin obozu. W końcu usłyszał długo oczekiwane słowa - Jesteśmy – oznajmił przewodnik. Śledczy podniósł wzrok znad ziemi. Zobaczył w oddali dwa betonowe słupy. Stały po obu stronach drogi, wysokie na trzy metry, porośnięte zielonym mchem. Wreszcie. Dotarli do celu. Na chwilę zatrzymali się przy filarach dawnej bramy. Krótki, upragniony odpoczynek. Jakże inaczej wyglądało to miejsce w porównaniu do tego, co Andrzej widział na zdjęciach z tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Obecny widok zdawał się symbolizować los Trzeciej Rzeszy. Niegdyś potężna, budząca postrach brama, dziś ruina o której mało kto pamięta. Turkiewicz miał przeczucie, że ojciec tu gdzieś jest, a przeczucie rzadko go zawodziło. Tym razem jednak wolałby się mylić, nie chciał odnaleźć ojca martwego… Rozejrzał się wokół. Obok, w lesie było widać pozostałe fragmenty ogrodzenia: kilka słupów i wijące się pomiędzy nimi zwoje zardzewiałego drutu kolczastego. Tak wyglądała teraz dawna granica obozu, dawna granica pomiędzy życiem, a śmiercią. Za bramą znajdowała się aleja wysokich, rozłożystych świerków. Na jej końcu śledczy dostrzegł ruiny baraków. Mężczyźni ruszyli w ich kierunku. Andrzej spoglądał na świerki. Towarzyszyła mu świadomość, że wiele z tych drzew pamięta tamte lata, lata zbrodni... Setki niewinnych ludzi zmierzało tędy na śmierć, śmierć poprzedzoną katorżniczą pracą, śmierć z głodu i wycieńczenia, śmierć z rąk okrutnych oprawców. Piekło. Tylko, że tu, na ziemi. Aż ciężko było uwierzyć, że czasem świeci tu słońce, że także tu zdarzają się piękne dni z bezchmurnym niebem. Andrzej miał wrażenie, że przez swą historię to miejsce musi zawsze spowijać mrok, że tak właśnie wygląda wieczna żałoba natury nad grobem setek ludzkich istnień. Baraki stały wzdłuż drogi. Tu, w górach, wyglądały jak zniszczone bacówki. Miały strzeliste, pozapadane dachy i dziurawe, przegniłe ściany zbudowane z drewnianych bali. Teren porastała wysoka trawa, po ruinach pięły się dzikie zarośla. Cisza, przenikliwa cisza, jedynie gdzieś w oddali, na zboczu góry zawodził wiatr. Śledczy był zaskoczony. Myślał, że obóz był większy. Baraki były długie i szerokie, ale ciężko było uwierzyć, że żyło w nich ponad półtora tysiąca osób. Oczami wyobraźni widział piętrowe prycze, a na nich wychudzonych, zniszczonych ciężką pracą więźniów. Ile ludzkich dramatów musiało się tu rozegrać? - pomyślał - ile niewinnej krwi przelano na tej ziemi? Będąc w lesie, kilka kilometrów od ostatnich gospodarstw, wolał nie znać odpowiedzi na te pytania. Po pewnym czasie przewodnik zatrzymał się na placu pomiędzy barakami, przy okrągłej, kamienistej studni. Odwrócił się do Turkiewicza i powiedział: - To tu odbywały sie apele. Andrzej nie zwrócił uwagi na te słowa. Był już w swoim świecie. Stał i wpatrywał się gdzieś za baraki, jakby zahipnotyzowany. - Coś się stało? - zapytał przewodnik. - Co mieściło się w tamtym budynku? - zapytał Turkiewicz wskazując głową ceglany szkielet. Joachim popatrzył i odparł: - Kwatera komendanta. To był ten budynek... Piętrowy, z obdrapanymi ścianami i dziurami zamiast okien. Był pewny. To ten widok od kilku dni nawiedzał jego myśli. - Muszę rozejrzeć się po okolicy - oznajmił śledczy. - Z chęcią pana oprowadzę. - Dziękuję za pomoc, ale potrzebuję trochę samotności, chcę pobyć sam na sam z własnymi m… - Rozumiem – wtrącił przewodnik. Turkiewicz dobrze wiedział gdzie teraz pójdzie. Kwatera komendanta znajdowała się na uboczu obozu. Była to prosta, solidna budowla, sześcienny klocek wkomponowany pomiędzy wysokie drzewa. Szachownice jaśniejszych i ciemniejszych cegieł porastał zielony mech. Przez dziury po oknach było widać spowite mrokiem pomieszczenia. Śledczy wszedł do środka. Jeśli to miejsce miałoby mu coś powiedzieć, musiał być w nim sam. Jego dar wymagał intymności. Rozejrzał się. Stał w ciemnej, pustej sali. Światło, do tego słabe, wpadało do pomieszczenia jedynie przez otwór w północnej ścianie. Tu było jeszcze chłodniej niż na zewnątrz. W lewym rogu znajdowały się schody prowadzące na piętro, w prawym do piwnicy. Andrzej najpierw zwiedził pomieszczenia na parterze. Potem poszedł na górę. Wszystkie sale, oprócz jednej, wyglądały tak samo: były puste i ciemne, na podłodze leżały kamienie. Śledczy zatrzymał się na dłuższą chwilę dopiero w ostatnim pokoju – przy szerokim na całą ścianę otworze, w którym kiedyś znajdowało się okno. Ciężko było przejść obojętnie obok takiego widoku. Stąd było widać chyba całe województwo. To musiało być biuro Hoenesa – pomyślał – komendant czuł się tu jak król, z całą okolicą u swych stóp. Turkiewicz zamyślił się. Pewne pytania nie dawały mu spokoju, tkwiły w głowie, niczym uwierające drzazgi, a w tym pokoju, znów zaczęły domagać się odpowiedzi: Czemu Niemcy tak nagle zamknęli ten obóz i zniszczyli podziemne korytarze? W tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku front był jeszcze daleko...Czemu? Co tu się stało? Czemu zniszczyli to nad czym pracowali dwa lata? Miał przeczucie, że to coś miało związek z jego ojcem… Ale jaki? Ojciec był zwykłym więźniem... Czemu miał taką obsesje na punkcie obozu? Co go tu spotkało? Wrócił na dół. Po drodze dotykał ścian, podnosił kamyki, rozglądał się wokół. Nazywał to Wprowadzeniem. Starał się nasiąknąć tym miejscem, jego atmosferą...otworzyć swe myśli na obrazy z przeszłości. Znów chciał widzieć, lecz góra nie była łaskawa. Wezwała go, a teraz zdawała się całą mocą skrywać swą tajemnicę. Pozostała jeszcze piwnica. Stanął na najwyższym stopniu schodów, w tym miejscu było czuć lekki przeciąg powietrza. Popatrzył w dół. Ciemności nie zachęcały do zrobienia następnego kroku. Wyjął z plecaka latarkę i zaświecił. Zaczął powoli schodzić. Na dole zobaczył labirynt korytarzy i gniazdo szczurów, które panicznie rozbiegły się na widok światła. Na twarzy detektywa zagościł wyraz obrzydzenia. Od dziecka nie cierpiał tych zwierząt. Szedł jednak naprzód. Po drodze zaglądał do pomieszczeń przy korytarzu. Pewnie mieściły się tu spiżarnie – przypuszczał – może zbrojownie…. Wciąż miał wrażenie, że słyszy za plecami odgłos małych szczurzych stópek. Podążają za nim, pilnują intruza, który wtargnął do ich królestwa… Obawiał się, że zaraz jakiś wściekły gryzoń wskoczy mu na głowę, wbije obleśne pazury we włosy, a długi, obślizgły ogon wsunie za kołnierz. Na samą myśl przeszły go ciarki. Na szczęście zaraz stąd wyjdzie. Jeszcze tylko ostatnie pomieszczenie. Piwnica różniła się od parteru i piętra tylko tym, że było w niej ciemniej i strzegły jej hordy obrzydliwych gryzoni. Nie znalazł w niej nic ciekawego, żadnego śladu po ojcu. Jeszcze kilka kroków i koniec. Stanął w progu, poświecił latarką po ziemi i… takiego widoku się nie spodziewał. Na środku pomieszczenia, znajdowało się małe gruzowisko, pierścieniem otaczające niewielki dołek, z którego wystawała okrągła, podniesiona klapa. Obok leżał duży kilof. Andrzej wpatrywał się w otwór w podłodze. Zardzewiała drabinka prowadziła w głąb ziemi, tonęła w nieprzeniknionych ciemnościach. Już ją gdzieś widział. Wizja. To był ten właz. Właz, którego szukał, ale który także napawał go trwogą. To za nim nasiąkł nieopisanym cierpieniem. Dokąd może prowadzić? Przecież naziści zniszczyli kompleks. Wysadzili podziemne korytarze. Kompleks GROSS przestał istnieć w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Andrzej popatrzył na górniczy kilof. Wyglądało na to, że ktoś tu niedawno był, ktoś rozkuł podłogę... Czemu właz był zamurowany? - to pytanie wzbudziło w nim jeszcze większy niepokój. Nie chciał schodzić, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia... Najpierw jednak wróci po przewodnika, przyda się pomoc. Odwrócił się, a wtedy dreszcz strachu przeszył całe jego ciało. Kątem oka zobaczył w progu zarys postaci. Ktoś tam stał. Szybko skierował latarkę przed siebie. - Długo pana nie było. Obawiałem się już, że pan zabłądził… - usłyszał znajomy głos. To był przewodnik. Turkiewicz odetchnął z ulgą. - Przestraszył mnie pan– odparł Andrzej. Gdy adrenalina opadła, dodał - w każdym razie dobrze, że pan przyszedł - popatrzył na właz. – Dokąd może prowadzić ten tunel? - Do laboratorium. - Jakiego laboratorium? Przecież Niemcy zniszczyli podziemia w czterdziestym trzecim. - Nie wszystkie. Po chwili zastanowienia Turkiewicz odparł: - Muszę tam zejść. - Iść z panem? Andrzeja zdziwiła reakcja przewodnika. Myślał, że ten będzie oponował. Zejście do opuszczonych podziemi wiązało się ze sporym ryzykiem… Śledczy pokręcił głową, po czym odparł: - Nie, lepiej jak zostanie pan tutaj, przy wejściu. W razie jakby coś się stało. Cholera wie co jest tam na dole. Turkiewicz jeszcze raz spojrzał w podziemną otchłań. Potem niepewnie postawił nogę na pierwszym szczebelku. Upewnił się, że drabinka jest dobrze umocowana. Zaczął schodzić. Jeden szczebel, drugi… Tunel miał około piętnastu metrów głębokości. Gdy zobaczył pod nogami grunt, zeskoczył. Małe kamyczki zazgrzytały pod stopami. Zaświecił latarką na boki. Znajdował się na końcu korytarza. - Jestem na dole! – krzyknął, a jego słowa rozbrzmiały w podziemiach głośnym echem. Korytarz był niski i wąski. Piekło dla klaustrofobów – pomyślał Turkiewicz. Zewsząd otaczały go betonowe, pełne zacieków ściany. Światło latarki nie sięgało końca tunelu. - Ciemno tu jak w dupie u murzyna, ale idę dalej! – rzucił śledczy by jeszcze raz, choć na chwilę, zakłócić tę przenikliwą ciszę, która napawała serce obawą. Ruszył naprzód. Świadomość, że ktoś jest przy włazie dodawała otuchy. Światło latarki wędrowało pomiędzy podłogą, a ścianami. Miał nadzieję, że bateria w latarce jest dobrze naładowana. W przeciwnym razie… wolał o tym nie myśleć. Tunel był tak wąski, że z trudem się w nim mieścił. Po kilkudziesięciu krokach Andrzej dojrzał coś przed sobą. Niebieski kolor mocno wyróżniał się w szarej, betonowej scenerii. Zbliżył się. Zobaczył plecak. Niebieski, z otwartą klapą i metalową szlufką. Pobladł. Właśnie w takim plecaku ojciec często przywoził mu z działki owoce. Przykucnął. Nerwowym ruchem zanurkował ręką do jego wnętrza. Przewodnik, tomik wierszy Miłosza i… notatnik. Czarny, elegancki. Przesunął dłoń po skórzanej okładce. Zrobił to tak czule jakby gładził włosy ukochanej kobiety. Otworzył notatnik na jednej z pierwszych stron. Staranne, pochyłe pismo, tak dobrze mu znane. Teraz już nie miał wątpliwości. To był dziennik ojca. Wiedział co to oznacza. Przeczucie go nie zawiodło. Ojciec tu był i najprawdopodobniej już stąd nie wyszedł… Nie było czasu na lekturę dziennika, przewiesił plecak przez ramię i poszedł dalej. Koniec poszukiwań zdawał się być blisko. Po chwili zobaczył w ścianie drzwi. Ciężkie , metalowe, z wystającym uchwytem. Były lekko uchylone. Zapach. Andrzej poruszył nozdrzami. Poczuł coś. Zawiewało smrodem zgnilizny. Nie był pewien, czy to zza drzwi czy z głębi podziemi. Znał ten zapach, zapach rozkładającego się ciała. Siedemnaście trupów - tyle ciał odnalazł dzięki swym zdolnościom. Czy ojciec będzie numerem osiemnastym? Bał się chwycić za klamkę, bał się tego co może zobaczyć za drzwiami. Nie raz widział zwłoki, często makabrycznie zmasakrowane, ale ciało ojca… Nie miał pojęcia jak zareaguje. Pociągnął uchwyt. Zawiasy głośno zatrzeszczały, zdradzając, że nie były długo używane. Niepewnie zajrzał do pomieszczenia. Było niewielkich rozmiarów, szerokie na około trzy metry, niewiele dłuższe… Nie zobaczył ciała, tylko gruz. Choć… coś błysnęło na podłodze w świetle latarki. Andrzej schylił się. Na ziemi, pośród kamyków, leżała mała swastyka - wpinka w mundur. Pięćdziesiąt lat – najprawdopodobniej tyle tu przeleżała. Upadła Trzecia Rzesza, Gagarin podbił kosmos, Armstrong postawił nogę na księżycu, a ta swastyka wciąż tu była… . Śledczy podniósł ją z ziemi. I wtedy znów to poczuł. Strumień obrazów przeszył jego myśli. Krew, wszędzie krew. Ściekała po ścianach, bulgotała na podłodze. Ciała. Zabici strażnicy. Dziecięce dłonie, wymazane krwią dziecięce dłonie. A potem znów te twarze. Okropnie zdeformowane, pokryte pękającymi wrzodami. Ślepia, przekrwione ślepia wpatrujące się w niego. Chodź do nas...
Wrócił. Znów był tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty szósty rok, znów stał w pustej, betonowej celi. Pot spływał mu po czole. Cokolwiek to było, raczej nie dotyczyło ojca… Te podziemia żyły przeszłością, mroczną przeszłością. Bał się tego, co będą chciały mu jeszcze pokazać... - Zostawcie mnie! Zostawcie – nagle usłyszał w oddali głos. Odwrócił gwałtownie głowę w kierunku drzwi. Jego serce zabiło jak wstrząsający wnętrznościami młot. – Joachim? to ty? – zawołał bez wiary. Podziemia odpowiedziały jedynie echem. To nie mogło być złudzenie, słyszał głos dziecka. Wyszedł na korytarz. - Jest tu ktoś? – krzyknął. Z głębi korytarza dobiegł trzask, a potem metaliczny brzęk, jakby ktoś trzasnął drzwiami, takimi samymi, jak te koło, których teraz stał. Po chwili usłyszał coś jeszcze... Męski, zachrypły głos, tłumiony przez grube ściany: - Kom Her! W głębi podziemi rozległ się dziecięcy płacz. Andrzej zamarł z przerażenia. Teraz był już pewny, że ktoś tu jest. Chwycił za broń. Rozpoznał język niemiecki, tu, w tych podziemiach, ten język brzmiał wyjątkowo złowrogo. To wszystko było takie dziwne, nawet dla niego, jasnowidza, niezwykłe. Miał wrażenie, że to nie były rzeczywiste głosy, lecz chichot demonów przeszłości. Stał i patrzył w głąb korytarza, w kierunku z którego dobiegały dźwięki. Przenikliwa ciemność sugerowała, że podziemia są martwe, że nie ma w nich życia od dawna, od tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, roku, w którym Niemcy porzucili budowę kompleksu GROSS. - Pomocy! Błagam! – znów rozległo się wołanie dziecka. Andrzej zareagował instynktownie, przestał karmić się strachem, wycelował broń i ruszył prze siebie. Ktoś tu był i ten ktoś potrzebował pomocy. Lufa pistoletu podążała za strumieniem światła. Zdecydowana reakcja dodała mu odwagi. Strach zastąpiła złość. Po chwili jednak dźwięki ucichły. Może go usłyszeli. Korytarz zakręcał. Andrzej zatrzymał się za rogiem. W oddali, na ścianie, zobaczył słup światła, nie dziennego, lecz światła żarówki. Światło wypadało na korytarz przez lekko uchylone drzwi. Nic z tego nie rozumiał. Skąd tu światło? Teraz musiał być wyjątkowo uważny. Zaczął się skradać, tak jak nauczyli go w szkole milicyjnej. Cisza. Miał wrażenie, że jedyne co słyszy to swój oddech. Bał się, ale potrafił opanować strach. Choć serce łomotało, ręce nie drżały. W końcu był doświadczonym Ubekiem. Wyłączył latarkę. Przytulił się do ściany. Był już blisko. Chwilę później zajrzał w szparę pomiędzy drzwiami a framugą. Pomieszczenie było dobrze oświetlone, widział jednak tylko jego mały fragment. Przy ścianie stały białe szafki, wysokie, z przeszklonymi drzwiczkami, takie, które zazwyczaj spotyka się w gabinetach lekarskich. Padał na nie długi cień - wyraźnie zarysowany kształt ludzkiej sylwetki. Andrzej zacisnął palce na rękojeści pistoletu. Dłużej nie było sensu się skradać. Szarpnął klamkę i wtargnął do pomieszczenia. Machnął bronią na boki. Na środku zobaczył siedzące na krześle dziecko. Dziecko było odwrócone plecami do wejścia. Śledczy zmarszczył brwi, a na jego twarzy zagościł wyraz niezrozumienia. Zaczął obchodzić krzesło ostrożnie, szerokim lukiem, jakby bał się, że dziecko zmieni się zaraz w okropnego potwora. To był chłopiec, cztero-pięcioletni, ubrany w pasiastą piżamę... Nie, to nie była piżama, Andrzej widział takie pasiaki na lekcjach historii, na zdjęciach z obozów koncentracyjnych. Chłopiec miał na sobie strój więzienny. Siedział z opuszczoną głową i cicho pochlipywał, jego nogi bezwiednie zwisały z krzesła, nie sięgał stopami ziemi. Zachowywał się dziwnie. W żaden sposób nie zareagował na skrzypienie drzwi, ani cichy, ale jednak słyszalny odgłos kroków. Andrzej zatrzymał się na wprost dziecka. Zbliżył dłoń do małego, wątłego barku. Nie wiedział jak się zachować. - Spokojnie - powiedział czułym głosem, po czym nachylił się i poklepał dziecko po ramieniu. - Nikt ci nic nie zrobi. - Nie chcę tam już iść - odparł chłopiec, małymi dłońmi ocierając łzy. Wciąż miał zwieszoną głowę. Śledczy nie widział dobrze jego twarzy. - Kto cię tu przyprowadził? - zapytał Andrzej. - Oni... - wymamrotał chłopiec. - Kto? - Strażnicy. - Gdzie teraz są, gdzie poszli? - zapytał Turkiewicz, co chwilę unosząc wzrok spoglądając na drzwi w obawie, że ktoś się w nich pojawi. - Po pana doktora. - Po lekarza? - zdziwił się Andrzej. Chłopiec kiwnął głową. Śledczy wyprostował się, dopiero teraz rozejrzał się po sali. Ta wyglądała na gabinet lekarski. Nie tylko przez białe szafki, ale także metalową strzykawkę i wagę. Kto używa jeszcze takich strzykawek? - zdziwił się Andrzej. Potem popatrzył na mocno świecąca lampę. Pewnie mają tu jakiś przenośny generator prądu - pomyślał. Ale kto i po co? Czemu dziecko ma na sobie pasiaki? - nic nie rozumiał. Nagle chłopiec podniósł głowę, spojrzał na śledczego błagalnym wzrokiem i powiedział: - Zabierzesz mnie stąd? Andrzej zastygł w bezruchu. Znał tą twarz, bardziej ze zdjęć niż.... ale nie... to niemożliwe. W tym momencie zgasło światło. Wokół znów zapanowały ciemności. Turkiewicz czym prędzej włączył latarkę. Krzesło było puste. Skierował latarkę na boki. Nie widział szafek, tylko gołe, brudne ściany, także podłoga wyglądała inaczej, leżało na niej pełno kamyków. Co się stało? - jeszcze raz poświecił na krzesło. To było pokryte pajęczynami. Uświadomił sobie cos jeszcze. Smród, nie czuł go gdy rozmawiał z chłopcem, a teraz znów.... Nie. To nie mogła być wizja, zawsze potrafił je rozpoznać, nigdy tak spójnie nie zlewały się z rzeczywistością. Poszukał na suficie lampy. Znalazł zniszczony, zardzewiały klosz bez żarówki. Nie, to tak nie działa, to tak nigdy nie działało... - bił się z myślami. Wyszedł na korytarz. Nieświadomie, podczas wizji, musiał przejść kilkadziesiąt metrów. Po lewej zobaczył schody, prowadzące w dół. Spojrzał w przeciwnym kierunku. Tam powinien być właz. Czuł, że powinien zawrócić, te podziemia działały na niego w jakiś dziwny, nieprzewidywalny sposób, lunatykował, widział… to musiało być tylko złudzenie, ten chłopiec był podobny, ale… nie, to było tylko złudzenie. Wrócić? – zawahał się. Ale co wtedy? – zatrzymało go to pytanie. Przyszedł tu by znaleźć ojca. Musiał być przecież tak blisko. Tutaj smród był już intensywny. Pewnie wystarczy zejść tymi schodami… Poza tym, było cos jeszcze co pchało go dalej: niepohamowana ciekawość. Te podziemia przerażały, ale także fascynowały, było w nich coś… z czym czuł się związany. Wkroczył na schody. Osiemnaście stopni wiodło w dół. Smród nasilał się z każdym krokiem. Wkrótce Andrzej znalazł sie w obszernej, wysokiej sali. Po środku stały dwie ozdobne kolumny. Sala zupełnie nie pasowała do tego miejsca, wyglądała jak część jakiejś sakralnej budowli. Śledczy z niedowierzaniem zauważył, że ściany są pokryte freskami. Uważnie się im przyjrzał. Obrazy ścienne były wytarte, fragmentami jakby osmolone, ale bez problemu można było rozróżnić poszczególne barwy i kształty… sylwetki ludzi, ludzi siedzących przy stole. To miejsce wydawało się dziwnie znajome, jakby już tu kiedyś był. Po chwili uświadomił sobie, że to nie Ostatnią Wieczerzę Da Vinciego widział w wizjach, lecz właśnie ten fresk. Co tu się do cholery mieściło… – mruknął zaniepokojony, ale też wyraźnie zaintrygowany. Wciąż nie widział ciała, ale musiał być już o krok. Ten odór... Nagle rozległo się głośne skrzypienie. Andrzej przestraszonym wzrokiem spojrzał w bok, od razu uniósł broń. Zobaczył otwierające się drzwi, które z hukiem rąbnęły o ścianę. Po chwili zakołysały sie jeszcze na zawiasach. Śledczy z obawą wpatrywał się w wejście. Nikt jednak nie wyłonił się z ciemności. Pewnie to tylko przeciąg... - pomyślał, ale to ,,pewnie..." pełniło rolę środka uspokajającego, nie było wynikiem zdroworozsądkowej dedukcji. Jak mógł tu powstać taki przeciąg? – starał się nie słyszeć tego pytania. Postanowił sprawdzić co znajdowało się za drzwiami. Światło latarki jako pierwsze, odważnie wtargnęło w ciemność. Padło na… brudną podeszwę buta. Andrzej przełknął ślinę. Juz wiedział co zaraz zobaczy. Na środku betonowej celi leżało ciało. Górskie buty, bojówki, flanelowa koszula, strumień światła wędrował coraz wyżej... boże, śledczy przyłożył dłoń do ust, przymdliło go... sinoblada twarz, zapadłe policzki, z których prawy był wyżarty na wylot, w oczodołach zamiast oczu tkwiły skrzepy czarnej krwi. Pieprzyk nad prawą wargą, głównie dzięki niemu rozpoznał ojca. Uklęknął nad ciałem, nie zważając na okropny odór. Spodziewał się tego, ale dotąd wciąż tliła się w nim nadzieja, teraz jednak... zacisnął zęby by nie uronić łzy. Chwycił zimną dłoń ojca, chcąc złożyć ją na brzuchu ofiary. Po chwili poczuł mrowienie w karku. Nagle twarz śledczego wykrzywił grymas bólu, jego plecy wygięły się nienaturalnie do tyłu. Jęknął...
Stoły, jakby operacyjne, ustawione wokół. Było ich kilkanaście. A na nich… Dzieci. Małe dzieci w więziennych strojach. Wysoki mężczyzna w białym fartuchu. Zastrzyki. Nie chcę! Rwały się! Zaciśnięte skórzane klamry na nadgarstkach. Zostaw mnie! Były uwięzione. Konwulsje. Trzęsły się. Krzyczały. Ocknął się. Otworzył oczy. Puścił dłoń ojca. To było tak, jakby ojciec chciał mu jeszcze coś powiedzieć… Czemu wciąż widział te dzieci, co to miało wspólnego z… Wtedy zobaczył koło siebie notatnik. Leżał obok, na plecaku. Nie przypominał sobie by go wyjmował. Popatrzył na ojca. Czyżby znów lunatykował? Czyżby ojciec w ten sposób… Chwycił dziennik i otworzył go na stronach pomiędzy którymi znajdowała się zakładka. Tam urywały się zapiski. Ostatni wpis był opatrzony datą ,,15.IX”: ,,Patrzę na górę. Mam wrażenie jakbym nigdy stąd nie wyjechał. Jakaś cząstka mnie tu została. Musiałem wrócić. Muszę wiedzieć co mu zrobili. To coś go teraz niszczy, widzę to. Powinien znać prawdę. Podjąłem już decyzję. Powiem mu po powrocie. Te jego sny… Niemożliwe by wszystko tak pamiętał. Miał zaledwie cztery lata. Te opisy wszystko mi przypominają… Pozostałe dzieci, one tam zostały, powinniśmy byli je zabrać. Wyrzuty sumienia. Myślałem, że zapomnę, ale… ” Spomiędzy stron wypadł wycinek gazety. Andrzej podniósł go z ziemi. Przeżółkły papier, wyblakła czcionka. „Dr Beziński – geniusz czy ludobójca? Joachim Beziński był przed wojną jednym z najzdolniejszych polskich biologów. Ten wybitny genetyk całą karierę naukową związał z Katedrą Medyczną Uniwersytetu Jagielońskiego, z której jednak, w 1939 roku, po opublikowaniu kontrowersyjnej pracy ,,O biologii geniuszu – gen jasnowidzenia”, został usunięty. W lutym 1940 roku Beziński, wcześniej członek ONR-u, niespodziewanie podpisał Volkslistę. Dwa miesiące później wstąpił do SS i został skierowany do pracy w obozie koncentracyjnym KL Halitze. Według ujawnionych przed miesiącem raportów, Dr Joachim Beziński, prowadził w obozie ściśle tajne badania, badania, którymi zafascynował samego Hitlera. Głównym przedmiotem badań doktora były dzieci cierpiące na autyzm. Projekt Dwunastu Apostołów zakładał… ” Andrzej przerwał lekturę. Jego serce przyśpieszyło. Wydawało mu się, że usłyszał coś w sali obok. Skierował latarkę na wyjście. Wstał. Jeden krok, drugi… zatrzymał się w progu. - Przyszedł - nagle z ciemności dobiegł dziecięcy szept. Śledczy gwałtownie skierował latarkę w kierunku, z którego dobiegł głos. Na schodach stał kilkuletni chłopiec w pasiastej koszuli i spodenkach. Skąd się tu wziął? Stał nieruchomo i wpatrywał się w Andrzeja. Boże, jego twarz… - przeraził się Turkiewicz. To była jedna wielka rana, bez brwi, ust… i jeszcze to spojrzenie, nieobecne, zdradzające apatię... Śledczy poczuł obrzydzenie, jeszcze większe niż do szczurów, które spotkał w piwnicy. Nie było w nim współczucia, tylko strach. Widział nie dziecko, lecz małego potworka. To jakiś obłęd. To musi być kolejna wizja. Choć.. nie był już pewien. Tracił kontrolę. Miał wrażenie, że zatapia się w paranoi. On już nie odróżnia. Zaczynało mu się kręcić w głowie, potarł zmęczone oczy. - Wróciłeś… - usłyszał blisko siebie dziewczęcy głos. Nerwowo poświecił w prawo. Pod kolumną stała mała dziewczynka o długich, ładnych włosach spiętych kokardką. Jej twarz widział jeszcze wyraźniej. Trupioblada skóra była poprzecinana głębokimi, świeżymi ranami. Patrzyła na niego przekrwionymi ślepiami. Pamiętał to spojrzenie. To te oczy spoglądały na niego w wizji. Dziewczynka trzymała w ręku pluszowego misia. - Zostawiłeś nas... - rozległ się kolejny głos. Rozejrzał się. Zobaczył pozostałe dzieci. Było ich kilkanaście. Wszystkie miały zdeformowane, oszpecone twarze, były tak samo ubrane, w szare, zniszczone pasiaki. Stały w różnych miejscach sali, niczym zjawy. Otaczały go. - Już cię więcej nie skrzywdzi… - ponowiła dziewczynka. Śledczy pokręcił głową z niedowierzaniem. - Kim jesteście? - wymamrotał przerażony. - Nie pamiętasz? - To jakaś paranoja - mruknął Andrzej. - Nie rozdziela się rodziny! - wykrzyczały dzieci jednocześnie, chórem, jakby w transie. Złapał się za głowę. Jego skronie przeszył ból. Fresk. Trzymał za rękę mężczyznę w fartuchu, gdzieś szli. Mężczyzna gładził go po głowie. Duży pokój. Dwanaście łóżek, dwunastu apostołów. Jesteście niezwykłe, wszystkie – słowa mężczyzny w fartuchu.
Boże. Nagle pamięć Andrzeja stała się jakby głębsza. Teraz pamiętał. Tym razem to nie była wizja, lecz wspomnienie. Jego własne wspomnienie. On tu był. Był już w tych podziemiach. Tam, w gabinecie lekarskim, nie mylił się… Widział siebie… Obrazy wracały, zaczęły się układać w całość. Nie! – coś się w nim sprzeciwiło. Tracisz zmysły, to nie może być prawda… Śledczy nerwowym wzrokiem popatrzył na dzieci. Teraz wyglądały inaczej… Miały gładką, zdrową skórę, łagodne spojrzenia, były piękne w swej niewinności. Zatrzymał wzrok na dziewczynce, jego twarz zdradzała skupienie, jakby szukał czegoś w pamięci… - Lena…- wymamrotał po dłuższej chwili. – Boże… Czy on to naprawdę powiedział? Czy rzeczywiście pamiętał jej imię… Dziewczynka uśmiechnęła się, podeszła bliżej. - Tęskniliśmy… - powiedziała, po czym wyciągnęła w kierunku Andrzeja pluszowego misia. Wziął misia w ręce, patrzył na zabawkę wygłodniałymi oczami, niczym stęsknione dziecko. Przypomniał sobie. To był Edek, jego ukochana maskotka, przy której zasypiał. Zaczarowany wspomnieniem dzieciństwa wręcz chciał się do niej przytulić. Wtedy jednak zobaczył na materiale czerwone plamy, po chwili spojrzał na ręce małej Leny… spostrzegł na nich krew. - Nie bój się. Już cię więcej nie zabierze – rzekła dziewczynka. Śledczy pokręcił głową. - To wy… Zabiłyście go… - powiedział.
Na jego twarzy pojawiła się złość przemieszana z
niezrozumieniem. Teraz pamiętał, coraz wyraźniej… ojciec
zabrał go stąd, wyprowadził z podziemi, bunt w obozie,
strzelanina… - Kto? - Doktor. W tym momencie śledczy usłyszał w oddali odgłos kroków. Ktoś się zbliżał. Stukot wojskowych butów rozbrzmiewał coraz głośniej w podziemnych korytarzach. Andrzej miał w pamięci ten dźwięk. Tak jak przed laty, tak i teraz wzbudził w nim niepewność. Nigdy nie było wiadomo, co zapowiadał. Czasem ból, a czasem ojcowską czułość. Śledczy znów poczuł się jak małe dziecko zdane na łaskę swego pana. I oto pojawił się. Schodził schodami wolno, jakby akcentując każdy krok. Nie patrzył na dzieci, a dzieci nie patrzyły na niego. Wyglądało to tak jakby porozumiewali się w jakiś niewidzialny sposób, jakby stanowili całość, jeden organizm. Doktor. Biały fartuch odsłaniał jedynie skórzane, wojskowe buty. Ręce zwisały bezwiednie wzdłuż ciała. Był to wysoki, chudy mężczyzna. Andrzej widział teraz tylko profil jego twarzy. Światło latarki uwidaczniało wypukłą kość policzkową, zapadły policzek i orli nos. Śledczy patrzył się jakby zahipnotyzowany, a jego serce z każdą chwilą uderzało mocniej. Powoli docierało do niego kogo widzi… wspomniał notatkę w dzienniku ojca, nie, to nie może być prawda, a jednak… to był on… Joachim, Joachim Beziński, przewodnik, który go tu przyprowadził. - Czekaliśmy na ciebie… - oznajmił doktor spokojnym głosem. Wreszcie spojrzał na Andrzeja. Śledczy nie czekał, wycelował broń. - Nie zbliżaj się, to ty go zabiłeś skurwielu… - rzucił Turkiewicz. Czuł jak drżą mu dłonie. - Na nic ci broń, synu. - Nie mów tak do mnie. - Ale przecież nie zapomniałeś, twoja obecność tutaj to najlepszy dowód. Wróciłeś do rodziny. - Przyszedłem po ojca, którego zabiliście! Andrzej toczył teraz wewnętrzną walkę. Jego myśli wypełniały coraz wyraźniejsze wspomnienia. - On nie był twoim ojcem… To ja nim jestem, to ja cię stworzyłem. Ciebie i twoje rodzeństwo… Przecież pamiętasz. Dlatego mnie odszukałeś. Dzieci zbliżyły się do doktora i chwyciły skrawki jego fartucha. Wciąż wpatrywały się w Andrzeja. - To jakiś koszmar – wybełkotał śledczy, walcząc ze wspomnieniami. Po chwili łza spłynęła mu po policzku. Zamknął oczy, próbując odgonić zły sen. Zaprzeczał ze wszystkich sił, ale pamiętał. Prawda była bolesna. Doktor wyciągnął ręką w zapraszającym geście i powiedział: - Chodź! - Nie zbliżaj się! – wrzasnął Turkiewicz, grożąc bronią. - Przecież wiesz, że nas nie można zabić. Jesteśmy martwi. Wiesz co się stało, gdy cię zabrał… Widziałeś to. Andrzej pokręcił głową. Nie chciał tego wiedzieć. Doktor jakby telepatycznym gwałtem wtoczył mu do głowy obrazy.
Pożar. Więźniowie. Bunt. Podłożyli ogień. Płomienie w korytarzach. Uciekł. Został zabrany. Jako jedyny... A one…
- Rodziny się nie rozdziela! – znów chórem powtórzyły dzieci. Śledczy miał przeszklone oczy. Każdy z tych obrazów był jak cios w serce. - Nie obwiniaj się. To wszystko przez niego – oznajmił czule doktor. - Czego ode mnie chcecie? – wrzasnął obłąkańczo Andrzej. - Chcieliśmy tylko byś wrócił, by rodzina znów była razem. - Tym razem nie pozwolimy by ktoś cię zabrał… - dodała dziewczynka. - To jakiś pierdolony koszmar! - krzyknął Andrzej, jego spojrzenie było przesycone obłędem. Skupił wzrok na ziemi. Starał się zebrać myśli, pojmować racjonalnie. Przewodnik, pan Joachim, pojawił się znikąd na szlaku, tak nagle… od razu mu zaufał, przecież to nie było w jego stylu… - teraz zaczęło do Andrzeja docierać… Czyżby przewodnik był tylko wytworem jego chorej wyobraźni, zlepkiem wspomnień, lęków i pragnień? - Muszę stąd wyjść – wymamrotał pod nosem – Muszę…. Nie patrząc na doktora i dzieci, ruszył w kierunku schodów. - Stąd nie ma wyjścia – usłyszał głos doktora. Wtedy wspomniał metaliczny brzęk, który usłyszał stojąc w korytarzu. Boże, to nie były drzwi, tylko klapa… Zaczął biec. Schody. Zakręt. Wreszcie drabinka. Wręcz na nią wskoczył. Właz. Naparł z całej siły. Ani drgnął. Był zamknięty. Śledczy skierował pistolet w okolicę zamka. Oddał serię strzałów. Na nic. Poranił się tylko odpryskami. Właz był pancerny. - Nie! Wypuście mnie stąd!– krzyki rozpaczy przeszyły podziemne korytarze. Cisza. Latarka leżała obok na ziemi. Oświetlała podłogę i skrawek ściany. Bateria była coraz słabsza. Śledczy siedział pod drabinką, oparty o koniec korytarza. Ani drgnął. Siedział i patrzył w ciemność zwieszonym wzrokiem. Najpierw zobaczył małe stópki, potem pasiaki, na końcu twarz Leny. Uśmiechniętą, wreszcie szczęśliwą. - Nie martw się – nie otworzyła ust, ale on to słyszał - Ważne że znów jesteśmy razem. Zbliżyła się. Po chwili poczuł dotyk ciepłej dłoni, wręczyła mu pluszowego misia - Edka. Maskotka wydawała się być taka duża, choć nie, to śledczy trzymał ją teraz w małych, dziecięcych dłoniach… Światło latarki zgasło. W podziemiach znów zapanowały ciemności. Wrócił. Rodzina znów była razem.
Mikołaj Jakubczyk |
|
|
|