KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL

patronaty.jpg (2614 bytes)
FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI
RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ

Prometeusz

O tym filmie w mediach było głośno już od kilku dobrych miesięcy. „Prometeusz” Ridleya Scotta, bo o nim właśnie myślę zapowiadany był jako superprodukcja, jako gratka i obowiązkowa pozycja dla wielbicieli „Obcego”. To miał być film przez duże „F”.

Może nie jestem zagorzałym fanem serii filmów z kosmitą w roli tytułowej, ale nazwisko Ridleya Scotta działa na mnie jak magnes. „Thelma i Louise”, czy „Hannibal” to obrazy, które są dla mnie pewnym wyznacznikiem dobrego kina. A zatem tylko kwestią czasu było kiedy obejrzę „Prometeusza”. Byłam w kinie, obejrzałam i co zobaczyłam?

Grupa naukowców odkrywa wskazówkę prowadząca do rozwiązania tajemnicy ludzkości na Ziemi. Znalezione na skale starożytne malowidła przedstawiają obrazy, które świadczą o przybyciu kilka milionów lat temu na naszą planetę kosmitów. Badacze wyruszają w kosmos w poszukiwaniu form życia.

Film Ridleya Scotta miał w sobie potencjał, mógł stać się prawdziwym kasowym hitem tymczasem okazał się jedną wielką pomyłką. Scenariusz jest na tak niskim poziomie, że wiele polskich telenowel może poszczycić się ciekawszą intrygą i akcją. Powtarzane wątki z „Obcego”, długie tyrady, dialogi bohaterów, pozbawione sensu i logiki sceny nużą, irytują, przynoszą rozczarowanie i wielki niedosyt.

Dlaczego zatem „Prometeusz” był tak szumnie zapowiadany? Otóż jest to majstersztyk pod względem wizualnym. Film naprawdę robi wrażenie. Dopracowany jest każdy szczegół i element. Statek kosmiczny wygląda niewiarygodnie. To cud techniki i najwyższego zaawansowania pojazd, o którym jeszcze długo będziemy mogli tylko pomarzyć. Świetnie są wykreowani kosmici, zapiera dech w piersi rozpoczynająca film scena z ogłuszającym wodospadem a walka obcych z człowiekiem wywołuje emocję. Niestety takich scen w przeszło dwugodzinnym filmie jest jak na lekarstwo.

„Prometeusz” powstał w technice 3D, ale jakoś nie wzbudził mojego zachwytu. Nie angażuje widza i nie przenosi do swojego świata. W czasie seansu nie czułam się uczestnikiem akcji, lecz tylko biernym, znudzonym widzem.

Warto jeszcze wspomnieć o obsadzie aktorskiej, ponieważ ta jest znakomita. Charlize Theron, którą ostatnio miałam okazję oglądać w „Królowej Śnieżce i łowcy” i tym razem pokazuje wielką klasę. Grający pozbawionego uczuć robota Michael Fassbender także jest bardzo wiarygodny i swoją grą wzbudza w widzu emocję. Cóż jednak z tego, że na ekranie „pierwsza liga” skoro fabuła filmu jest tandetna i miałka.

Ostatnio w internecie króluje zabawa polegająca na ocenianiu zdjęć. Dwie opcje: hit czy kit. Mając ocenić „Prometeusza”, mimo świetnej strony wizualnej, to bez wahania wskazuje, że to KIT. Kolejny, przereklamowany towar, na który szkoda czasu i pieniędzy.

Odradzam!

 

ZAJĄC 

Prometeusz – nowe otwarcie /możliwe spoilery/

Minął już dokładnie tydzień, odkąd mogłem wreszcie dać upust swojej ciekawości
i autentycznemu, dziecięcemu entuzjazmowi, jaki wyzwalała we mnie perspektywa obejrzenia filmu po latach otwierającego całą sagę Obcego – Prometeusza.

Start z dawna oczekiwany

Z jednej strony nie kryję bezkrytycznego entuzjazmu, z jakim udawałem się do kina, z drugiej strony mam teraz twardy orzech do zgryzienia. Euforia euforią – czasem dobrze jest podkarmić dziecko w sobie – ale pewna doza cynicznego realizmu to jednak nieodłączny element postawy zgorzkniałego dorosłego. Toteż dziecko łaknące przygód eksploracji głębin kosmosu oraz odkrywania nieznanych światów poszło do kina w podskokach, lecz zaraz za nim, niczym cień wlókł się przygarbiony starzec, zrzędliwie mamlący coś o logice hollywoodzkiego przemysłu, o wymogach rynku i generalnie o tym, że  „to już nie to, bo teraz filmy SF muszą przyciągać do kina masowego widza” niczym igrzyska przyciągały rzymski lud do teatrów.

Nacieszyć wzrok

Pod względem wizualnym – jak zgodnie przyznają krytycy – film robi niesamowite wrażenie. Jako konserwatywny – w sensie kinematografii – i anachroniczny zrzęda obejrzałem tradycyjną, dwuwymiarową wersję filmu, i pomimo braku elementów tła wyciągających swe łapy ku mnie, byłem naprawdę zachwycony. Począwszy od pierwszej sceny, podczas której widz podziwia z lotu ptaka niesamowite krajobrazy starej dobrej Ziemi - bez cienia jakiejkolwiek fantastyki - obraz robi ogromne wrażenie. Piękno tych zdjęć jest tak surrealistyczne, że nawet ziemskie pejzaże pełne nieokiełznanej surowej przyrody, zdają się czymś z innego świata. Walory wizualne to mocny punkt tego filmu i już tylko ze względu na same zdjęcia i całość obrazu przygoda z Prometeuszem cieszy zmysł estetyczny. Jakkolwiek ma też inne walory…

Pecunia non olet

Co istotne, to pomimo żelaznej logiki zysku, nakazującej bynajmniej nie szczypać się
z upychaniem wodotrysków w każdym kadrze, Ridley Scott uniknął nachalnego epatowania jarmarcznym efekciarstwem. Wykonanie wszystkiego, co w tym filmie należało do sfery fantastyki – począwszy od statku kosmicznego, ekwipunku załogi, poprzez tajemniczą planetę i niesamowite wnętrza jej budowli, a skończywszy na innych cudach – nie pozostawia cienia wątpliwości, że nie zabrakło finezji i wyczucia dobrego smaku. Proporcje zostały tak dobrane, że nie powodują przesytu, a elementy fantastyczne sensu stricto tylko zyskują uwiarygodnienie.

Z powrotem do gwiazd?

Główną osią fabularną Prometeusza są pomysły zaczerpnięte z kanonu pseudonaukowych fantasmagorii zręcznego szarlatana, Ericha von Dänikena. Zapewne ktoś z jego wiernych wyznawców w tym momencie zechce cisnąć na mnie gromy. Jednak czego by nie myśleć o tym kunktatorskim krzewicielu pseudonauki i o „jego” rewelacjach o ludzkości, będącej rzekomo dziełem manipulacji genetycznych tajemniczej obcej rasy, są to pomysły zdecydowanie nośne z punktu widzenia fantastów. Obcy, mający na przestrzeni dziejów nawiedzać naszą planetę i czynić tu i ówdzie różne cuda, a także zaznaczać swoją obecność w dorobku kulturowym starożytnych cywilizacji, to naprawdę wdzięczny temat i plastyczne tworzywo dla kina SF. Co prawda w świetle tyleż buńczucznych, co tajemniczych zapowiedzi Scotta, jakoby Prometeusz miał zawierać idee „kontrowersyjne”, które dla wielu będą szokujące, takie rozwiązanie fabularne rozczarowuje. Po tego typu enuncjacjach spodziewałem się kontrowersji o nieco bardziej wysublimowanym charakterze. Liczyłem na polemiki moralno-etyczne, być może na wątki związane z wizjami utopii lub antyutopii, na odkurzenie problematyki eugeniki itd. Oczekiwałem z pewnością czegoś, co będzie stanowiło grunt bardziej sprzyjający fermentowi i rodzący dyskusje, niż znane od dawien dawna rojenia o obcych, którzy rzekomo nawiedzali naszych praszczurów i pokazywali im cuda na kiju. Trudno. W tym momencie warto uświadomić sobie ponownie, że to niestety nie jest kino offowe, tylko produkt, który został zaprojektowany zgodnie z żelaznymi prawidłami marketingu.

…kij się zawsze znajdzie.

Krytycy zwracają uwagę na pewne - domniemane - mielizny fabularne i rzekomo wręcz porażające spiętrzenie nielogiczności. Częstym argumentem jest tutaj przywoływanie zachowania naukowców, którzy w przypływie zachwytu i euforii z powodu tego, co odkryli miliony lat świetlnych od Ziemi niefrasobliwie zdejmują skafandry. Zapytam tak, w obecnych realiach jacy poważni naukowcy w ogóle wyciągnęliby wnioski takie jak filmowa para archeologów na podstawie malowideł naskalnych? Raczej tylko ci niezbyt poważni... Prometeusz to nie film dokumentalny, tylko romantyczna opowieść z lekką nutką metafizyki, dotycząca eksploracji nieznanego, i ewentualnie próba flirtu z odwiecznym wątkiem poszukiwania przez ludzkość odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencjalne. Nie ma sensu zwracanie uwagi na takie drobnostki, zwłaszcza, że do pewnego stopnia niemożliwe jest ocenianie sytuacji przedstawionej w filmie przez pryzmat realności. Wyobrażam sobie, że ja sam na miejscu bohaterów już od samej podróży na obcą planetę dostałbym z wrażenia udaru, a potem z pewnością zacząłbym się ślinić, mamleć niezrozumiale, a być może doświadczyłbym też licznych problemów natury gastrycznej. Nie powinno dziwić, że dwoje marzycielskich i romantycznych idealistów w obliczu pełnego potwierdzenia swoich, odważnych teorii, w euforii pozwala sobie na chwile nieostrożności. Tym bardziej, że Prometeusz, oprócz wspaniałych efektów wizualnych, wciągającej i interesującej fabuły oraz udolnego budowania suspensu, jest poniekąd alegorią próby odpowiedzi na pytania towarzyszące rodzajowi homo od momentu, gdy jego przedstawiciele zaczęli dążyć do zaspokojenia potrzeb nie tylko z dolnego poziomu piramidy Maslowa.

Nowa „Odyseja”?

Ten film to opowieść o  pozaziemskiej odysei. Odysei, podczas której w istocie formułowane są pewne problemy filozoficzne, a już sam przedmiot poszukiwań bezpośrednio odwołuje się do próby rozstrzygnięcia kwestii fundamentalnych. Niestety, ale wszystko to są jednak kwestie usytuowane na marginesie taśmy filmowej. Owszem, pani archeolog przeżywa pewne rozterki związane z konfliktem wiary religijnej z dokonanymi przez nią odkryciami, ale to tylko kwiatek do kożucha. Ten film raczej nie aspiruje do rangi powiastki filozoficznej ukrytej pod sztafażem SF. Jakkolwiek tu i ówdzie pewien przebłysk wyziera spod grubej warstwy imponujących efektów. Znamienna jest postać androida i jego pogląd na możliwą motywację tajemniczych stwórców ludzkości. Tenże android jest zresztą kolejnym swoistym studium człowieczeństwa wyposażonym w mózg pozytronowy. Syntetyczni ludzie już
od czasów Pinokia stanowili zwierciadło ludzkiej tożsamości, a ich gorączkowe próby stania się ludźmi to nic innego, jak nasze próby odpowiedzi na pytanie, co konstytuuje człowieczeństwo. Ponadto wątek konfliktu wiary, idealizmu i pasji odkrywcy z chłodną kalkulacją i wyrachowaniem również stanowi istotny element ostatniego dzieła Scotta. Można śmiało stwierdzić, że wiara – nie tylko religijna, lecz dochowanie choćby najbardziej ekstrawaganckich ideałów – to motyw przewodni tego widowiska SF.

Patrzę i opisuję, bo tęsknię…

Argumenty krytyków, wskazujących, że w Prometeuszu brak estetyki klaustrofobicznych
i odhumanizowanych przestrzeni, oraz efemerycznej grozy znanej z poprzednich filmów cyklu „Obcy” do trafionych nie należą. Śmiało można przyjąć, iż Scott decydując się
po dekadach na stworzenie otwarcia całej sagi postanowił zrobić to na miarę prequelu, który opieczętowałby dotychczasowe karty tej historii. Dlaczego zakładać, że sensowne byłoby odtwarzanie tamtej ascetycznej estetyki? Prometeusz to przygodowe kino SF, a reżyser postawił tu przede wszystkim na wątki poznawania nieznanego i niesamowitych odkryć.
Dla mnie sceny, podczas których załoga Prometeusza po raz pierwszy ogląda monumentalny pas startowy oraz niesamowite budowle na obcej planecie są naprawdę imponujące. Atmosfera narasta z chwili na chwilę, gdy ogarnięta zapałem odkrywcy ekipa naukowców decyduje się osobiście zbadać tajemnicze, pradawne budowle. Kolejne kroki ukazują coraz więcej zagadek, a nowe elementy układanki dowodzą tylko, że jest ona przeogromna, a jej rozwikłanie może w ogóle nie być możliwe. Niesamowite, majestatyczne wnętrza, które penetrują rozgorączkowani badacze stanowią doskonałe tło naprawdę niesamowitej przygody. Dość powiedzieć, że przy okazji kręcenia Prometeusza znowu skorzystano
z dorobku grafika H.R. Gigera, co tylko wzmogło niesamowity, odrealniony klimat pozaziemskich konstrukcji oraz wnętrz obcego statku kosmicznego, zdającego się pulsować żywym biomechanicznym tętnem.

 

Statek osiada na mieliźnie?

Niestety, ale mniej więcej w drugiej połowie filmu odniosłem wrażenie, że akcja zaczyna osiadać na mieliznach, a cały suspens ulatnia się jak hel z jarmarcznego balonika. Szkoda, ponieważ do tego momentu napięcie jest budowane bardzo misternie i konsekwentnie, a reżyser wciąż podsyca nastrój tajemniczości. Jednak przygody przygodami, ale życie – nawet jeśli zaprowadzi nas na statek kosmiczny lecący hen daleko od Ziemi – zawsze przypomni o swojej prozie. W serii obcy ta cyniczna proza życia uosabiana była zawsze przez korporację Wayland-Yutani. I chociaż cała saga stanowiła produkt innej korporacji, to nijak nikomu nie przeszkadzało to w konsekwentnym ukazywaniu złowieszczego przedsiębiorstwa z filmu jako bezwzględnego gracza dążącego do celu po trupach i za wszelką cenę. Gracza, którego brudne intencje wcześniej czy później wychodziły na jaw, o mało nie doprowadzając przy tym do tragedii. W Prometeuszu sprawy mają się tyleż podobnie, co odwrotnie. Owszem, pewna niespodzianka ze strony korporacji Wayland-Yutani wychodzi na jaw w momencie gdy bardzo wiekowy fundator ekspedycji - trzeźwo poczytywany za zmarłego – okazuje się żyć i to na dodatek na pokładzie Prometeusza. Ba!, okazuje się, że senior korporacyjnego rodu nie dość, że zapałał pasją odkrywcy, to jeszcze na stare lata zbzikował do tego stopnia, że nie dość, że słusznie uwierzył w kosmicznych inżynierów, to na dodatek wmówił sobie, że będą oni łaskawi uleczyć go z choroby nieuleczalnej. Ze starości. A ponadto, że wyrwą ze szponów śmierci, podczas gdy on sam jedną nogą mocno już ugrzązł w grobie. Jakkolwiek intrygi głębokiej i przewrotnej tu nie ma. Jest co prawda panna Vickers, grana przez Charlize Theron – zimna, chłodna i do cna wyrachowana – niczym modelowa faszystka, cyniczna do granic i oziębła, jak przystało na osobę z defektem płata mózgu odpowiedzialnego za emocje. Córka Waylanda, jak się okazuje, nieco zazdrosna o swojego krzemowego „brata” Davida, jest tu po prawdzie całkowicie zbędna. Jej zimnie i odhumanizowane piękno jest do tego stopnia nierealne, że chyba już łatwiej uwierzyć w „inżynierów”, niż w realność takiej osoby.
Co zresztą znajduje odzwierciedlenie w scenie, w której kapitan „Prometeusza” zadaje jej pytanie, czy jest robotem. Jakkolwiek wątek miliardera, który żywi niemal mistyczne pragnienie przedłużenia życia, które pcha go w kosmiczne otchłanie, jest nawet interesujący
i nawiązuje przy tym do klasycznego toposu próby przechytrzenia Ponurego Żniwiarza. Zresztą ziarno pod kolejne filmy ewidentnie zostało w „Prometeuszu” zasiane – a korporacja jak zwykle ukazała swe oportunistyczne oblicze – co subtelnie daje o sobie znać w postaci ukradkowego, acz brzemiennego w skutki, czynu Davida. Coś ewidentnie zostało przemilczane, toteż intryga ma zapewne drugie dno, znacznie głębsze niż tylko geriatryczne rojenia o wiecznej młodości, godne byłego premiera Włoch. Przy tej okazji warto wspomnieć, że David – jakkolwiek pozornie jest jedynie bezduszną maszyną – z drugiej strony jest postacią niejednoznaczną i mocno indyferentną. Jego na wskroś ludzkie pragnienia stanowią paradoks w połączeniu z cyfrową tożsamością i „fabryczną” świadomością własnych ograniczeń.

Było - minęło

Pomijając, moim zdaniem nieuniknione i łatwe do przewidzenia drobne nieścisłości
i mielizny fabularne, a także pewną miałkość scenariusza „Prometeusza” uważam za film całkiem niezły, by nie powiedzieć naprawdę dobry! Abstrahując od zgrzytów oglądało mi się go bardzo przyjemnie, a do pewnego momentu wręcz z fascynacją. Nie jest to otwarcie sagi na miarę pierwszego filmu? To chyba akurat utyskiwanie lekko oderwane od rzeczywistości. Jeśli ktoś naiwnie liczył na film SF z ogromnym budżetem, a zarazem ze scenariuszem na miarę Blade Runnera, to musiał się przeliczyć. To „se ne vrati!” Lata 80 minęły bezpowrotnie. A jeśli się zdarzy, to bez tak wielkiego budżetu. Oto smutna prawda. Bardziej optymistyczny akcent, to jednak fakt, że w „Prometeuszu” starano się również wytworzyć wciągającą, napiętą atmosferę, podpartą zresztą dość interesującą fabułą, bez zbędnego epatowania bombastycznymi efektami laserowych dzid itp. Zajmujący wątek badań obcej planety, wzmocniony intrygującą fabułą mógł być kluczem do sukcesu tego filmu, ale niestety pewne dłużyzny i tragiczne rozmycie suspensu nieco przekreśliły jego potencjał. Jakkolwiek ja sam chętnie jeszcze raz zobaczę nowy film Ridleya Scotta, by potem – dla odmiany i bez żalu – przypomnieć sobie starsze opowieści o kosmicznym monstrum.

Michał Korczowski

 

Reżyseria Ridley Scott

Scenariusz Damon Lindelof, Jon Spaihts

Rok produkcji: 2012

Obsada: Noomi Rapace, Michael Fassbender, Charlize Theron, Guy Pearce

Idris Elba