O tym filmie w mediach było głośno już od kilku dobrych miesięcy.
„Prometeusz” Ridleya Scotta, bo o nim właśnie myślę zapowiadany był jako
superprodukcja, jako gratka i obowiązkowa pozycja dla wielbicieli „Obcego”.
To miał być film przez duże „F”.
Może nie jestem zagorzałym fanem serii filmów z kosmitą w roli tytułowej,
ale nazwisko Ridleya Scotta działa na mnie jak magnes. „Thelma i Louise”,
czy „Hannibal” to obrazy, które są dla mnie pewnym wyznacznikiem dobrego
kina. A zatem tylko kwestią czasu było kiedy obejrzę „Prometeusza”. Byłam w
kinie, obejrzałam i co zobaczyłam?
Grupa naukowców odkrywa wskazówkę prowadząca do rozwiązania tajemnicy
ludzkości na Ziemi. Znalezione na skale starożytne malowidła przedstawiają
obrazy, które świadczą o przybyciu kilka milionów lat temu na naszą planetę
kosmitów. Badacze wyruszają w kosmos w poszukiwaniu form życia.
Film Ridleya Scotta miał w sobie potencjał, mógł stać się prawdziwym kasowym
hitem tymczasem okazał się jedną wielką pomyłką. Scenariusz jest na tak
niskim poziomie, że wiele polskich telenowel może poszczycić się ciekawszą
intrygą i akcją. Powtarzane wątki z „Obcego”, długie tyrady, dialogi
bohaterów, pozbawione sensu i logiki sceny nużą, irytują, przynoszą
rozczarowanie i wielki niedosyt.
Dlaczego zatem „Prometeusz” był tak szumnie zapowiadany? Otóż jest to
majstersztyk pod względem wizualnym. Film naprawdę robi wrażenie.
Dopracowany jest każdy szczegół i element. Statek kosmiczny wygląda
niewiarygodnie. To cud techniki i najwyższego zaawansowania pojazd, o którym
jeszcze długo będziemy mogli tylko pomarzyć. Świetnie są wykreowani kosmici,
zapiera dech w piersi rozpoczynająca film scena z ogłuszającym wodospadem a
walka obcych z człowiekiem wywołuje emocję. Niestety takich scen w przeszło
dwugodzinnym filmie jest jak na lekarstwo.
„Prometeusz” powstał w technice 3D, ale jakoś nie wzbudził mojego zachwytu.
Nie angażuje widza i nie przenosi do swojego świata. W czasie seansu nie
czułam się uczestnikiem akcji, lecz tylko biernym, znudzonym widzem.
Warto jeszcze wspomnieć o obsadzie aktorskiej, ponieważ ta jest znakomita.
Charlize Theron, którą ostatnio miałam okazję oglądać w „Królowej Śnieżce i
łowcy” i tym razem pokazuje wielką klasę. Grający pozbawionego uczuć robota
Michael Fassbender także jest bardzo wiarygodny i swoją grą wzbudza w widzu
emocję. Cóż jednak z tego, że na ekranie „pierwsza liga” skoro fabuła filmu
jest tandetna i miałka.
Ostatnio w internecie króluje zabawa polegająca na ocenianiu zdjęć. Dwie
opcje: hit czy kit. Mając ocenić „Prometeusza”, mimo świetnej strony
wizualnej, to bez wahania wskazuje, że to KIT. Kolejny, przereklamowany
towar, na który szkoda czasu i pieniędzy.
Minął już dokładnie tydzień, odkąd mogłem wreszcie dać upust swojej
ciekawości
i autentycznemu, dziecięcemu entuzjazmowi, jaki wyzwalała we mnie
perspektywa obejrzenia filmu po latach otwierającego całą sagę Obcego –
Prometeusza.
Start z dawna oczekiwany
Z jednej strony nie kryję bezkrytycznego entuzjazmu, z jakim udawałem się do
kina, z drugiej strony mam teraz twardy orzech do zgryzienia. Euforia
euforią – czasem dobrze jest podkarmić dziecko w sobie – ale pewna doza
cynicznego realizmu to jednak nieodłączny element postawy zgorzkniałego
dorosłego. Toteż dziecko łaknące przygód eksploracji głębin kosmosu oraz
odkrywania nieznanych światów poszło do kina w podskokach, lecz zaraz za
nim, niczym cień wlókł się przygarbiony starzec, zrzędliwie mamlący coś o
logice hollywoodzkiego przemysłu, o wymogach rynku i generalnie o tym, że
„to już nie to, bo teraz filmy SF muszą przyciągać do kina masowego widza”
niczym igrzyska przyciągały rzymski lud do teatrów.
Nacieszyć wzrok
Pod względem wizualnym – jak zgodnie przyznają krytycy – film robi
niesamowite wrażenie. Jako konserwatywny – w sensie kinematografii – i
anachroniczny zrzęda obejrzałem tradycyjną, dwuwymiarową wersję filmu, i
pomimo braku elementów tła wyciągających swe łapy ku mnie, byłem naprawdę
zachwycony. Począwszy od pierwszej sceny, podczas której widz podziwia z
lotu ptaka niesamowite krajobrazy starej dobrej Ziemi - bez cienia
jakiejkolwiek fantastyki - obraz robi ogromne wrażenie. Piękno tych zdjęć
jest tak surrealistyczne, że nawet ziemskie pejzaże pełne nieokiełznanej
surowej przyrody, zdają się czymś z innego świata. Walory wizualne to mocny
punkt tego filmu i już tylko ze względu na same zdjęcia i całość obrazu
przygoda z Prometeuszem cieszy zmysł estetyczny. Jakkolwiek ma też inne
walory…
Pecunia non olet
Co istotne, to pomimo żelaznej logiki zysku, nakazującej bynajmniej nie
szczypać się
z upychaniem wodotrysków w każdym kadrze, Ridley Scott uniknął nachalnego
epatowania jarmarcznym efekciarstwem. Wykonanie wszystkiego, co w tym filmie
należało do sfery fantastyki – począwszy od statku kosmicznego, ekwipunku
załogi, poprzez tajemniczą planetę i niesamowite wnętrza jej budowli, a
skończywszy na innych cudach – nie pozostawia cienia wątpliwości, że nie
zabrakło finezji i wyczucia dobrego smaku. Proporcje zostały tak dobrane, że
nie powodują przesytu, a elementy fantastyczne sensu stricto tylko zyskują
uwiarygodnienie.
Z powrotem do gwiazd?
Główną osią fabularną Prometeusza są pomysły zaczerpnięte z kanonu
pseudonaukowych fantasmagorii zręcznego szarlatana, Ericha von Dänikena.
Zapewne ktoś z jego wiernych wyznawców w tym momencie zechce cisnąć na mnie
gromy. Jednak czego by nie myśleć o tym kunktatorskim krzewicielu
pseudonauki i o „jego” rewelacjach o ludzkości, będącej rzekomo dziełem
manipulacji genetycznych tajemniczej obcej rasy, są to pomysły zdecydowanie
nośne z punktu widzenia fantastów. Obcy, mający na przestrzeni dziejów
nawiedzać naszą planetę i czynić tu i ówdzie różne cuda, a także zaznaczać
swoją obecność w dorobku kulturowym starożytnych cywilizacji, to naprawdę
wdzięczny temat i plastyczne tworzywo dla kina SF. Co prawda w świetle tyleż
buńczucznych, co tajemniczych zapowiedzi Scotta, jakoby Prometeusz miał
zawierać idee „kontrowersyjne”, które dla wielu będą szokujące, takie
rozwiązanie fabularne rozczarowuje. Po tego typu enuncjacjach spodziewałem
się kontrowersji o nieco bardziej wysublimowanym charakterze. Liczyłem na
polemiki moralno-etyczne, być może na wątki związane z wizjami utopii lub
antyutopii, na odkurzenie problematyki eugeniki itd. Oczekiwałem z pewnością
czegoś, co będzie stanowiło grunt bardziej sprzyjający fermentowi i rodzący
dyskusje, niż znane od dawien dawna rojenia o obcych, którzy rzekomo
nawiedzali naszych praszczurów i pokazywali im cuda na kiju. Trudno. W tym
momencie warto uświadomić sobie ponownie, że to niestety nie jest kino
offowe, tylko produkt, który został zaprojektowany zgodnie z żelaznymi
prawidłami marketingu.
…kij się zawsze znajdzie.
Krytycy zwracają uwagę na pewne - domniemane - mielizny fabularne i rzekomo
wręcz porażające spiętrzenie nielogiczności. Częstym argumentem jest tutaj
przywoływanie zachowania naukowców, którzy w przypływie zachwytu i euforii z
powodu tego, co odkryli miliony lat świetlnych od Ziemi niefrasobliwie
zdejmują skafandry. Zapytam tak, w obecnych realiach jacy poważni naukowcy w
ogóle wyciągnęliby wnioski takie jak filmowa para archeologów na podstawie
malowideł naskalnych? Raczej tylko ci niezbyt poważni... Prometeusz to nie
film dokumentalny, tylko romantyczna opowieść z lekką nutką metafizyki,
dotycząca eksploracji nieznanego, i ewentualnie próba flirtu z odwiecznym
wątkiem poszukiwania przez ludzkość odpowiedzi na podstawowe pytania
egzystencjalne. Nie ma sensu zwracanie uwagi na takie drobnostki, zwłaszcza,
że do pewnego stopnia niemożliwe jest ocenianie sytuacji przedstawionej w
filmie przez pryzmat realności. Wyobrażam sobie, że ja sam na miejscu
bohaterów już od samej podróży na obcą planetę dostałbym z wrażenia udaru, a
potem z pewnością zacząłbym się ślinić, mamleć niezrozumiale, a być może
doświadczyłbym też licznych problemów natury gastrycznej. Nie powinno
dziwić, że dwoje marzycielskich i romantycznych idealistów w obliczu pełnego
potwierdzenia swoich, odważnych teorii, w euforii pozwala sobie na chwile
nieostrożności. Tym bardziej, że Prometeusz, oprócz wspaniałych efektów
wizualnych, wciągającej i interesującej fabuły oraz udolnego budowania
suspensu, jest poniekąd alegorią próby odpowiedzi na pytania towarzyszące
rodzajowi homo od momentu, gdy jego przedstawiciele zaczęli dążyć do
zaspokojenia potrzeb nie tylko z dolnego poziomu piramidy Maslowa.
Nowa „Odyseja”?
Ten film to opowieść o pozaziemskiej odysei. Odysei, podczas której w
istocie formułowane są pewne problemy filozoficzne, a już sam przedmiot
poszukiwań bezpośrednio odwołuje się do próby rozstrzygnięcia kwestii
fundamentalnych. Niestety, ale wszystko to są jednak kwestie usytuowane na
marginesie taśmy filmowej. Owszem, pani archeolog przeżywa pewne rozterki
związane z konfliktem wiary religijnej z dokonanymi przez nią odkryciami,
ale to tylko kwiatek do kożucha. Ten film raczej nie aspiruje do rangi
powiastki filozoficznej ukrytej pod sztafażem SF. Jakkolwiek tu i ówdzie
pewien przebłysk wyziera spod grubej warstwy imponujących efektów. Znamienna
jest postać androida i jego pogląd na możliwą motywację tajemniczych
stwórców ludzkości. Tenże android jest zresztą kolejnym swoistym studium
człowieczeństwa wyposażonym w mózg pozytronowy. Syntetyczni ludzie już
od czasów Pinokia stanowili zwierciadło ludzkiej tożsamości, a ich
gorączkowe próby stania się ludźmi to nic innego, jak nasze próby odpowiedzi
na pytanie, co konstytuuje człowieczeństwo. Ponadto wątek konfliktu wiary,
idealizmu i pasji odkrywcy z chłodną kalkulacją i wyrachowaniem również
stanowi istotny element ostatniego dzieła Scotta. Można śmiało stwierdzić,
że wiara – nie tylko religijna, lecz dochowanie choćby najbardziej
ekstrawaganckich ideałów – to motyw przewodni tego widowiska SF.
Patrzę i opisuję, bo tęsknię…
Argumenty krytyków, wskazujących, że w Prometeuszu brak estetyki
klaustrofobicznych
i odhumanizowanych przestrzeni, oraz efemerycznej grozy znanej z poprzednich
filmów cyklu „Obcy” do trafionych nie należą. Śmiało można przyjąć, iż Scott
decydując się
po dekadach na stworzenie otwarcia całej sagi postanowił zrobić to na miarę
prequelu, który opieczętowałby dotychczasowe karty tej historii. Dlaczego
zakładać, że sensowne byłoby odtwarzanie tamtej ascetycznej estetyki?
Prometeusz to przygodowe kino SF, a reżyser postawił tu przede wszystkim na
wątki poznawania nieznanego i niesamowitych odkryć.
Dla mnie sceny, podczas których załoga Prometeusza po raz pierwszy ogląda
monumentalny pas startowy oraz niesamowite budowle na obcej planecie są
naprawdę imponujące. Atmosfera narasta z chwili na chwilę, gdy ogarnięta
zapałem odkrywcy ekipa naukowców decyduje się osobiście zbadać tajemnicze,
pradawne budowle. Kolejne kroki ukazują coraz więcej zagadek, a nowe
elementy układanki dowodzą tylko, że jest ona przeogromna, a jej rozwikłanie
może w ogóle nie być możliwe. Niesamowite, majestatyczne wnętrza, które
penetrują rozgorączkowani badacze stanowią doskonałe tło naprawdę
niesamowitej przygody. Dość powiedzieć, że przy okazji kręcenia Prometeusza
znowu skorzystano
z dorobku grafika H.R. Gigera, co tylko wzmogło niesamowity, odrealniony
klimat pozaziemskich konstrukcji oraz wnętrz obcego statku kosmicznego,
zdającego się pulsować żywym biomechanicznym tętnem.
Statek osiada na mieliźnie?
Niestety, ale mniej więcej w drugiej połowie filmu odniosłem wrażenie, że
akcja zaczyna osiadać na mieliznach, a cały suspens ulatnia się jak hel z
jarmarcznego balonika. Szkoda, ponieważ do tego momentu napięcie jest
budowane bardzo misternie i konsekwentnie, a reżyser wciąż podsyca nastrój
tajemniczości. Jednak przygody przygodami, ale życie – nawet jeśli
zaprowadzi nas na statek kosmiczny lecący hen daleko od Ziemi – zawsze
przypomni o swojej prozie. W serii obcy ta cyniczna proza
życia uosabiana była zawsze przez korporację Wayland-Yutani. I chociaż cała
saga stanowiła produkt innej korporacji, to nijak nikomu nie przeszkadzało
to w konsekwentnym ukazywaniu złowieszczego przedsiębiorstwa z filmu jako
bezwzględnego gracza dążącego do celu po trupach i za wszelką cenę. Gracza,
którego brudne intencje wcześniej czy później wychodziły na jaw, o mało nie
doprowadzając przy tym do tragedii. W Prometeuszu sprawy mają się tyleż
podobnie, co odwrotnie. Owszem, pewna niespodzianka ze strony korporacji
Wayland-Yutani wychodzi na jaw w momencie gdy bardzo wiekowy fundator
ekspedycji - trzeźwo poczytywany za zmarłego – okazuje się żyć i to na
dodatek na pokładzie Prometeusza. Ba!, okazuje się, że senior korporacyjnego
rodu nie dość, że zapałał pasją odkrywcy, to jeszcze na stare lata zbzikował
do tego stopnia, że nie dość, że słusznie uwierzył w kosmicznych inżynierów,
to na dodatek wmówił sobie, że będą oni łaskawi uleczyć go z choroby
nieuleczalnej. Ze starości. A ponadto, że wyrwą ze szponów śmierci, podczas
gdy on sam jedną nogą mocno już ugrzązł w grobie. Jakkolwiek intrygi
głębokiej i przewrotnej tu nie ma. Jest co prawda panna Vickers, grana przez
Charlize Theron – zimna, chłodna i do cna wyrachowana – niczym modelowa
faszystka, cyniczna do granic i oziębła, jak przystało na osobę z defektem
płata mózgu odpowiedzialnego za emocje.Córka Waylanda, jak
się okazuje, nieco zazdrosna o swojego krzemowego „brata” Davida, jest tu po
prawdzie całkowicie zbędna. Jej zimnie i odhumanizowane piękno jest do tego
stopnia nierealne, że chyba już łatwiej uwierzyć w „inżynierów”, niż w
realność takiej osoby.
Co zresztą znajduje odzwierciedlenie w scenie, w której kapitan
„Prometeusza” zadaje jej pytanie, czy jest robotem. Jakkolwiek wątek
miliardera, który żywi niemal mistyczne pragnienie przedłużenia życia, które
pcha go w kosmiczne otchłanie, jest nawet interesujący
i nawiązuje przy tym do klasycznego toposu próby przechytrzenia Ponurego
Żniwiarza. Zresztą ziarno pod kolejne filmy ewidentnie zostało w
„Prometeuszu” zasiane – a korporacja jak zwykle ukazała swe oportunistyczne
oblicze – co subtelnie daje o sobie znać w postaci ukradkowego, acz
brzemiennego w skutki, czynu Davida. Coś ewidentnie zostało przemilczane,
toteż intryga ma zapewne drugie dno, znacznie głębsze niż tylko geriatryczne
rojenia o wiecznej młodości, godne byłego premiera Włoch. Przy tej okazji
warto wspomnieć, że David – jakkolwiek pozornie jest jedynie bezduszną
maszyną – z drugiej strony jest postacią niejednoznaczną i mocno
indyferentną. Jego na wskroś ludzkie pragnienia stanowią paradoks w
połączeniu z cyfrową tożsamością i „fabryczną” świadomością własnych
ograniczeń.
Było - minęło
Pomijając, moim zdaniem nieuniknione i łatwe do przewidzenia drobne
nieścisłości
i mielizny fabularne, a także pewną miałkość scenariusza „Prometeusza”
uważam za film całkiem niezły, by nie powiedzieć naprawdę dobry! Abstrahując
od zgrzytów oglądało mi się go bardzo przyjemnie, a do pewnego momentu wręcz
z fascynacją. Nie jest to otwarcie sagi na miarę pierwszego filmu? To chyba
akurat utyskiwanie lekko oderwane od rzeczywistości. Jeśli ktoś naiwnie
liczył na film SF z ogromnym budżetem, a zarazem ze scenariuszem na miarę
Blade Runnera, to musiał się przeliczyć. To „se ne vrati!” Lata 80 minęły
bezpowrotnie. A jeśli się zdarzy, to bez tak wielkiego budżetu. Oto smutna
prawda. Bardziej optymistyczny akcent, to jednak fakt, że w „Prometeuszu”
starano się również wytworzyć wciągającą, napiętą atmosferę, podpartą
zresztą dość interesującą fabułą, bez zbędnego epatowania bombastycznymi
efektami laserowych dzid itp. Zajmujący wątek badań obcej planety,
wzmocniony intrygującą fabułą mógł być kluczem do sukcesu tego filmu, ale
niestety pewne dłużyzny i tragiczne rozmycie suspensu nieco przekreśliły
jego potencjał. Jakkolwiek ja sam chętnie jeszcze raz zobaczę nowy film
Ridleya Scotta, by potem – dla odmiany i bez żalu – przypomnieć sobie
starsze opowieści o kosmicznym monstrum.
Michał Korczowski
Reżyseria Ridley Scott
Scenariusz Damon Lindelof, Jon Spaihts
Rok produkcji: 2012
Obsada: Noomi Rapace, Michael Fassbender,
Charlize Theron, Guy Pearce