O książce:
Mieszkańcy Lunapolis, ostatniego miasta na
planecie pod trzema księżycami, oczekują na Przebudzenie.
Dotrwają do niego nieliczni. Pozostałych, ogromną większość,
zabierze kolejny Skok. Zostaną w odrzuconej, jak wyschnięty
naskórek gada, warstwie przeszłości, która natychmiast
zaczynie się degenerować rosnącą entropią. Tych Skoków, więc
i warstw, coraz starszych i bardziej zniszczonych są setki.
Przebudzenia dostąpi jeden człowiek na milion.
Przedksiężycowi patrzą i oceniają, kto jest godzien
pozostania w najwyższej warstwie świata. Strategii
przetrwania Skoku jest wiele. Można dokonać modyfikacji
genetycznych celem udoskonalenia ciała i umysłu, by zostać
genialnym artystą albo genialnym złoczyńcą. Można działać
wprost przeciwnie i zafundować sobie modne ułomności. Można
też próbować szczęścia w przesadnie pruderyjnym stylu życia.
Bogaci rodzice zamawiają doskonale zaprojektowane dzieci u
duszoinżynierów. Są i tacy, którzy bawią się tak, jakby
świat miał się skończyć nazajutrz. Ci przetrwanie Skoku
uznają za szczęśliwy przypadek i okazję do dalszej zabawy.
RECENZJA
Są książki, których recenzje piszą się od
ręki, są takie, nad którymi trzeba się zastanowić i takie,
których recenzować wcale się nie chce. Jest też grupa (moja
własna prywatna) książek, do których należą
„Przedksiężycowi” Anny Kańtoch, a ich recenzowanie mnie
przeraża i zastanawiam się, czy nie przerasta – mam
wrażenie, że co bym o nich nie napisał, to zawsze będzie za
mało; że nie umiem oddać ich głębi, wielowymiarowości...
Fabuła powieści składa się z dwóch
głównych wątków, których pozornie nic nie łączy, a na
bohatera pierwszego wątku, rozpoczętego już w prologu i
nieco rzadziej przewijającego się w „Przedksiężycowych” –
również tylko pozornie – nie mają wpływu poczynania
bohaterów wątku drugiego.
(słowo „wątek” Wam dzisiaj zbrzydnie)
Wspomniany wątek pierwszy to losy Daniela Pantalekisa,
który samowolnie zmienił kurs statku kosmicznego, a kiedy
oczom załogi ukazała się planeta, na której dostrzegli ruiny
miasta, namówił wszystkich do lądowania i sprawdzenia tego
„znaleziska”. Po wylądowaniu dochodzi do wypadku i wtedy
okazuje się, że każda, choćby najmniejsza rana, z nieznanych
powodów powoduje błyskawiczną utratę zdrowia i śmierć.
Pantalekis przerażony śmiercią towarzyszy i pojawieniem się
groźnie wyglądającego obcego, ucieka do budynku by się
ukryć. Nieświadomy tego co robi, wchodzi do windy czasowej –
windy te sterowane są myślą tego, kto się w nich znajdzie –
i zostaje przeniesiony do wyższego Lunapolis. Co w nim
odkryje i jaki wyznaczy sobie cel?
Drugi i zarazem bardziej rozbudowany wątek to historia
Finnena i Kairy poznanej przez chłopca tuż po Skoku – ważnym
wydarzeniu, podczas którego odrzucani są najmniej doskonali
mieszkańcy Lunapolis – który w przeszłości pozostawił jego
dziewczynę. Po krótkiej serii spotkań Kaira prosi Finnana,
by pomógł jej uciec z domu i upozorować własną śmierć, co
pozwoliło by jej uwolnić się od okrutnego ojca, którego była
własnością... oraz przyszłością.
Dwa wątki, których pozornie nic nie
łączy... Zabieg chyba celowy, ponieważ pierwszy tom
„Przedksiężycowych” nie wygląda na nic innego, jak
wprowadzenie do większej całości. Powieść przepełniona jest
opisami miejsc i sytuacji, które nie tylko świetnie
ilustrują wspaniale wykreowany świat, ale też, a może przede
wszystkim, pozwalają zrozumieć postępowanie ludzi
dorastających w tych dziwacznych realiach. To reguły (czyt.
Przedksiężycowi) rządzące Lunapolis motywują bohaterów do
działania, w skutek czego dokonuje się ich przemiana, a w
ich umysłach zaczyna klarować się cel dalszego życia. Cel,
który w końcu nada mu jakiś sens.
W pierwszym tomie, który uparcie nazwę wprowadzeniem,
rozwija się również bardzo złożona intryga, a zgadywać jej
finał to, jak obstawiać szóstkę w totka. Kańtoch zdradza
bardzo dużo, ale robi to w taki sposób, że nie da się
niczego przewidzieć, a mgła tajemnicy opada w ściśle
wyliczonym momencie. Co to daje? Zaczerwienione oczy, bez
przerwy ziewającą paszczę, przejechanie tramwajem
przystanku, a nawet kilku za daleko – człowiek czyta z
zapartym tchem i cały czas ma wrażenie, że jeszcze strona,
maksymalnie trzy, a na pewno dowie się czegoś... Kogo
wciągnęła dobrze napisana historia, ten wie, jakiego
„czegoś”.
Zdaję sobie sprawę z tego, że takie lanie
miodu na książkę jest mało wiarygodne, ale jedyne co mogę z
czystym sumieniem zarzucić „Przedksiężycowym” to cztery
literówki – dokładnie tyle naliczyłem – oraz twardą okładkę
trzeszczącą tak bardzo, że budziła się moja córeczka...
Co jeszcze można powiedzieć o powieści,
która otrzymała Zajdla? Mnie zachwycił i świat stworzony
przez autorkę i model utopijnego społeczeństwa, a losy
bohaterów – choć do konkretnej akcji jeszcze daleko –
przykleiły mi książkę do ręki, co w niektórych przypadkach
utrudniało normalne funkcjonowanie. Jako że książka tak
właśnie powinna działać na czytelnika, uważam tu recenzowaną
za genialną.
Marek Syndyka