O książce:
Mieszkańcy Lunapolis, ostatniego miasta na
planecie pod trzema księżycami, oczekują na Przebudzenie.
Dotrwają do niego nieliczni. Pozostałych, ogromną większość,
zabierze kolejny Skok. Zostaną w odrzuconej, jak wyschnięty
naskórek gada, warstwie przeszłości, która natychmiast
zaczynie się degenerować rosnącą entropią. Tych Skoków, więc
i warstw, coraz starszych i bardziej zniszczonych są setki.
Przebudzenia dostąpi jeden człowiek na milion.
Przedksiężycowi patrzą i oceniają, kto jest godzien
pozostania w najwyższej warstwie świata. Strategii
przetrwania Skoku jest wiele. Można dokonać modyfikacji
genetycznych celem udoskonalenia ciała i umysłu, by zostać
genialnym artystą albo genialnym złoczyńcą. Można działać
wprost przeciwnie i zafundować sobie modne ułomności. Można
też próbować szczęścia w przesadnie pruderyjnym stylu życia.
Bogaci rodzice zamawiają doskonale zaprojektowane dzieci u
duszoinżynierów. Są i tacy, którzy bawią się tak, jakby
świat miał się skończyć nazajutrz. Ci przetrwanie Skoku
uznają za szczęśliwy przypadek i okazję do dalszej zabawy.
Autorka „Przedksiężycowych” jest złośliwa
– w skali od 0 do 10 daję Jej co najmniej 20! To jedyne co
przychodzi mi do głowy po przeczytaniu drugiego tomu.
Dlaczego?
Pierwszy tom świetnie pokazywał świat, w
jakim toczy się akcja, opisywał społeczeństwo i przybliżał
postacie bohaterów, zaczynała się również rozwijać bardzo
ciekawa i absorbująca chyba największą część uwagi intryga.
Od drugiego tomu spodziewałem się więcej, a, jakby to
najprościej napisać, dostałem niewiele więcej. Owszem II
zawiera w sobie znacznie więcej akcji, ale ta akcja skupia
się raczej na bohaterach drugoplanowych. Do powieści
wprowadzone są nowe osoby, których poczynania, jak mi się
wydaje, maja za zadanie przybliżyć czytelnikowi początki
zawiłej intrygi, w którą wplątany jest Brin Issa i jego
rodzeństwo, tylko, że to wszystko dzieje się tak jakoś p o w
o l i... Autorka przeskakuje od wątku do wątku, a ja albo
się gubiłem, albo zapominałem co do czego/kto z kim i
musiałem zwolnić, żeby pokojarzyć fakty. Nie jest to
zjawisko szczególnie częste, ale znacznie utrudnia
zrozumienie całości i denerwuje. Zbyt mało akcji w głównych
dwóch wątkach w stosunku do dużej – jak w pierwszym tomie –
liczby opisów i rozmyślań bohaterów to jedyna, ale poważna
wada powieści.
Przemianę przechodzą realia, a jakich
toczy się akcja – Lunapolis wydaje się upadać moralnie z
dnia na dzień. Tworzą się grupy jawnie przeczące istnieniu
Przedksiężycowych, ale też i takie, które chcą Przebudzenia
dla wszystkich. Wydaje się jakby lada dzień miała wybuchnąć
wojna domowa... Niezmienne pozostają tylko Skoki, które
zabierają coraz większy procent ludzi. Właśnie jedna z osób
zabranych przez Skok postanowi załatwić Isse działając w
przeszłości – to chyba najciekawszy watek poboczny.
Chociaż czuję straszny niedosyt zbyt
małymi „porcjami wszystkiego” w II tomie, to w dalszym ciągu
odczuwam też potrzebę poznania zakończenia
„Przedksiężycowych”. Być może jest tak właśnie ze względu na
ową tajemnicę, jaką owiana jest postać Issy, możliwe też, że
chcę się dowiedzieć kim są Przedksiężycowi i jaki tak
naprawdę mają cel. Nie jestem w stanie sprecyzować jak
autorka to robi, że czytelnika głodzi i denerwuje, a
jednocześnie ubezwłasnowolnia i nie pozwala opuścić świata,
który stworzyła. To denerwuje mnie jeszcze bardziej!...
„Przedksiężycowych” nie polecić nie potrafię.
Marek Syndyka