Słowo
Czarnego - Stefan Darda
1.
Ten
strach był dla niej jak zaciskająca się coraz mocniej na szyi pętla.
Przed
chwilą, gdy siedziała przy łóżku Mateusza i patrzyła w rozpalone gorączką
jasnoniebieskie oczy, usiłowała nie dać po sobie poznać, że jej oddech
również staje się coraz płytszy, a panika lodowatymi palcami uciska tłukące
się w piersiach serce. Chłopiec szukał na twarzy matki spokoju, wypatrywał
choć śladu nadziei, więc nie mogła go zawieść.
Kiedy
wreszcie zasnął, bezszelestnie wymknęła się z pokoju, zostawiając zapaloną
nocną lampkę i lekko uchylone drzwi. Zbliżała się już północ, a ona dopiero
teraz przypomniała sobie o wypranej pościeli rozwieszonej rano na sznurach
obok domu. Zarzuciła więc na plecy wełnianą chustę i wyszła na podwórze.
Zmierzając w kierunku odbijających światło księżyca, poruszanych wzmagającym
się wiatrem prześcieradeł i poszew, wierzchem dłoni otarła wilgoć z
policzków. Obraz stał się ostrzejszy.
Noc
była jasna, choć przepływające po atramentowym niebie chmury od czasu do
czasu kradły trochę księżycowego blasku. Teresa podniosła głowę i
spojrzawszy w niebo, uświadomiła sobie, że jest już po pełni. W ostatnich
tygodniach czas miał dla niej tylko jeden wymiar, określony trudną do
precyzyjnego oznaczenia, choć przerażająco nieuchronną datą. Jeszcze rok
temu, w Wielki Piątek dwa tysiące szóstego roku, przygotowywałaby się na
nadejście Wielkanocy, czuwając przy Bożym grobie w miejscowym kościele.
Teraz było jej wszystko jedno. Jeszcze kilka dni temu, przed wizytą w
lubelskim szpitalu, błagała na kolanach o cud, ale teraz było jasne, że ten
się jednak nie zdarzy.
Przystanęła, gdy do jej uszu od strony drogi prowadzącej z Adamowa dobiegły
jakieś odgłosy, przeciskające się przez chłodną ciszę kwietniowej nocy.
Otuliła się mocniej chustą i stanęła nieruchomo. Po chwili rozpoznała
charakterystyczne skrzypienie nienasmarowanych łożysk znajomej dwukółki.
„Co on,
do diabła, robi tu o tej porze i to w taką noc? – zapytała samą siebie w
myślach. – Chyba już mu się całkiem pomieszało w tej starej, siwej głowie”.
Wzruszyła ramionami i zaczęła zdejmować pościel. Odgłosy były coraz
wyraźniejsze, a do zgrzytów i popiskiwania wydawanego przez koła starego
wózka dołączyło miarowe szuranie podeszew o nawiewany na asfalt piach.
Pamiętała tego człowieka jeszcze z czasów, gdy był postawnym, wysokim
mężczyzną z bujną, czarną brodą. Sprowadził się do Adamowa mniej więcej w
połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Ojciec Teresy wspominał, że
Bobowicz początkowo budził wśród miejscowych nieufność, ale ponieważ na
koniach znał się jak mało kto, a do pomocy zawsze był pierwszy, prędko
zaskarbił sobie uznanie okolicznych gospodarzy. Niektórzy mówili, że to brat
słynnego w swoim czasie na Zamojszczyźnie cygańskiego wójta – Romana
Bobowicza z Grabowca. Ile w tym było prawdy, a ile zwykłego ludzkiego
gadania, trudno powiedzieć, ale przybycie Czarnego, jak wszyscy nazywali go
w okolicy, zgadzałoby się w czasie z przymusowym osiedlaniem Romów w
grabowieckim pałacu.
Od
kiedy konie ostatecznie zastąpione zostały przez maszyny, Czarny zaczął
najmować się do pracy w lesie, a gdy z powodu artretyzmu i podeszłego wieku
musiał zrezygnować i z tego zajęcia, zajął się zbieraniem złomu po wioskach
w okolicy Adamowa. Lekko przygarbiona sylwetka, ciągnąca za sobą skrzypiącą
dwukółkę, stała się nieodłącznym elementem lokalnego krajobrazu.
Był już
na wysokości domu Teresy, kiedy skończyła zbierać pranie. Widok na drogę
zasłaniał wysoki parkan, ale dochodzące zza ogrodzenia dźwięki nie
pozostawiały co do tego żadnej wątpliwości. Kobieta wzruszyła ramionami i
ruszyła w stronę domu. Co ją obchodzi jakiś stary wariat?
„Jak ma
ochotę, to może sobie tak łazić nawet do Niedzieli Wielkanocnej albo i
dłużej” – pomyślała.
Kiedy
zamykała za sobą drzwi, skrzypienie wózka i kroki starego ustały; miała
wrażenie, że dokładnie na wysokości jej furtki. Być może Czarny usłyszał ją
i chciał zapytać o jakieś niepotrzebne metalowe sprzęty.
Po
chwili jednak uświadomiła sobie, że coś jest nie tak. Przyzwyczaiła się do
wizyt Czarnego w Bliżowie, ale ta dzisiejsza wyglądała jakoś… inaczej.
Teresa stała przez chwilę na środku kuchni z naręczem pachnącej świeżością
pościeli, po czym położyła ją na krześle i znów wyszła na zewnątrz.
Nic się
nie zmieniło. Było całkowicie cicho, nie licząc szumu wiatru, który wciąż
się wzmagał.
Wreszcie zrozumiała.
Za
każdym razem, gdy Czarny zbliżał się do Bliżowa, dźwiękom wydawanym przez
jego wózek towarzyszyło zawzięte ujadanie. Być może skrzypienie kół tak
rozwścieczało miejscowe kundle, a może w nieznajomym człowieku wyczuwały one
jakieś zagrożenie. W każdym razie przybycie Bobowicza zawsze do tej pory
było przez nie sygnalizowane, zanim jeszcze mieszkańcy zauważyli go na
opadającej ku wsi drodze.
Tym
razem nie zaszczekał ani jeden pies.
2.
Mateusz
w ciągu ostatnich dni przespał najwyżej kilkanaście godzin. Choroba
wyniszczała go od środka, a bólu nie były w stanie zagłuszyć nawet silne
medykamenty, więc tym bardziej każda kolejna godzina snu była dla chłopca na
wagę złota. Stojąc przed drzwiami, Teresa z niepokojem oczekiwała pierwszego
hałaśliwego szczeknięcia, które sprawi, że cała wieś zabrzmi kakofonią
psiego ujadania. Już nie było jej wszystko jedno.
Ruszyła
w stronę furtki.
Gdy ją
uchyliła, zobaczyła Czarnego, który stał nieruchomo i patrzył w stronę
kobiety. Czekał.
Kolor
włosów i brody, od którego wzięło się przezwisko, dawno już zastąpiła
siwizna. Oczy, płonące niegdyś ciemnym blaskiem, z czasem zostały zasnute
bielmem, ale Bobowicz nie wyglądał na niedołężnego starca. Choć przygarbiony
pod jarzmem upływającego czasu, i tak górował nad Teresą prawie o dwie
głowy. Po plecach kobiety przebiegł dreszcz, mimo to podeszła bliżej i
odważnie spojrzała Czarnemu w twarz.
– Panie
Bobowicz, po co pan się tu kręci po nocy? – zapytała. – Przecież o tej porze
i tak nie uda się panu niczego znaleźć, a tylko…
Zgubiła
wątek. Jego osadzone w śniadej twarzy oczy niemal fosforyzowały bielą.
Poruszane wiatrem siwe, długie włosy, w których tańczyło światło księżyca,
sprawiały, że wyglądał wręcz upiornie. Teresa cofnęła się o krok.
– Zaraz
pobudzi pan tym swoim wózkiem wszystkie psy we wsi, a mój syn bardzo
potrzebuje snu.
Przyszło jej na myśl, że mógłby zostawić dwukółkę i wrócić jutro, ale zanim
zdążyła to zaproponować, usłyszała:
– Tak,
doskonale zdaję sobie z tego sprawę, moja droga. To zdecydowanie zbyt późno
wykryty mięsak Ewinga, nieprawdaż?
Zanim
dotarła do niej treść pytania, zwróciła uwagę na inaczej niż zwykle
artykułowane słowa. Rozmawiała z Bobowiczem wielokrotnie, gdy przychodził po
stare rupiecie, lecz tym razem jego głos brzmiał zupełnie inaczej. Łagodnie,
dźwięcznie, z trudnym do wychwycenia, ale słyszalnym obcym akcentem.
– Skąd
pan wie? – zapytała po chwili.
Uśmiechnął się, odsłaniając dwa rzędy równych i zaskakująco białych zębów.
Pierwszy raz widziała, jak Czarny się uśmiecha.
– Och,
Teresko… Ja wiem więcej, niż mogłoby ci się zdawać.
–
Ludzie gadają, prawda? Czasem mam wrażenie, że cieszą się z nieszczęścia,
które nas…
–
Ludzie przeważnie rozmawiają na serio o rzeczach zupełnie nieistotnych –
przerwał jej – a po sprawach naprawdę ważnych prześlizgują się ledwie
pobieżnie. Nie od nich wiem o twoim problemie i nie pytaj skąd, bo to akurat
nie ma najmniejszego znaczenia.
Uśmiech
zniknął z jego twarzy. Zasnutymi bielmem oczyma przypatrywał się uważnie
kobiecie. Wreszcie znów się odezwał:
–
Jestem tu, aby ci pomóc, moja droga. Wiem, czego potrzeba tobie i twojemu
synkowi.
Teresa
pokręciła głową.
–
Lekarze nie dają żadnych szans, więc…
– Są
inni lekarze. Są nowe metody leczenia, które mogą znacznie przedłużyć życie
Mateuszowi. Oczywiście, wymagają one dalekich wyjazdów, nawet za granicę, są
kosztowne, ale dają nadzieję.
– Wiem,
ale nie mam takich pieniędzy – powiedziała, spuszczając wzrok. – Brakuje mi
nawet na lekarstwa, a co dopiero…
– Nie
wyglądam na krezusa, ale pamiętaj, że pozory mogą mylić. – Podszedł do
kobiety i położył dłonie na jej ramionach. – To jak, Teresko? Jeśli miałbym
taką kwotę, przyjęłabyś ją ode mnie?
Ponownie na niego spojrzała, a zaraz potem skinęła głową.
–
Zrobiłabym wszystko, by dać Mateuszowi szansę.
Mężczyzna znów się szeroko uśmiechnął.
– To
właśnie chciałem usłyszeć – rzekł, a zaraz potem dodał: – Oczywiście, nie
zrobię tego za darmo. Mam nadzieję, że to rozumiesz, moja droga?
Jeszcze
raz skinęła głową.
– Będę
cię wkrótce potrzebował. – Przez wełnianą chustę poczuł, jak kobieta zaczyna
drżeć i dodał:
– Nie
bój się, to nie jest to, o czym myślisz. Zresztą, jestem już na to za stary.
– Nieprzyjemny śmiech, który przerwał jego słowa, zupełnie nie pasował do
wcześniejszego, łagodnego tonu głosu.
Odsunęła się o kilka kroków.
– Więc
co mam zrobić? – zapytała. – I jaką mam pewność, że mówi pan prawdę o tych…,
o tym, że dostanę te pieniądze?
– Nie
masz żadnej pewności – odparł, szczerząc zęby w fałszywym uśmiechu. – Masz
za to moje słowo i ono na razie musi ci wystarczyć.
Rozpiął
płaszcz i z jego wewnętrznej kieszeni wyjął białą, lekko pomiętą kopertę.
–
Trzymaj. Na razie jest pusta, ale gdy zrobisz to, czego od ciebie oczekuję,
znajdziesz w niej wystarczającą ilość pieniędzy. Wiedz jednak, że nie będzie
to łatwe zadanie. Dlatego dam ci do namysłu dobę. Jutro o tej porze znów
przyjdę i jeśli tutaj, pomiędzy deskami furtki, nie znajdę koperty, będzie
to znaczyło, że nie zmieniłaś zdania.
Nie
czekając na odpowiedź, chwycił za metalową rączkę dwukółki i ruszył w
powrotną drogę. Wózek zaskrzypiał przeraźliwie, a Bobowicz odwrócił się i
rzucił jeszcze przez ramię:
– Nie
bój się, psy nie będą dziś szczekać. Możesz być o to spokojna, moja droga.
Możesz być spokojna, bo Czarny zawsze dotrzymuje słowa.
3.
Wiatr
ustał zupełnie, zanim jeszcze zdążyła dojść do domu.
Od
strony drogi jeszcze przez długi czas dochodziły dźwięki hałasującego wózka
Bobowicza, ale Teresa nie słyszała nic poza nimi. Gdy wreszcie i one
ucichły, zamknęła za sobą drzwi na skobel, a potem zajrzała do Mateusza.
Spał spokojnie, lekko się uśmiechając.
Przeszła do swojego pokoju, gdzie przylgnęła plecami do nagrzanego kaflowego
pieca. Była zziębnięta, zmęczona, a do tego wytrącona z równowagi. Próbując
zebrać myśli, obracała w dłoniach białą, pustą kopertę.
Nigdy
nie przypuszczałaby, że Czarny zna imię jej syna, a była niemal na sto
procent przekonana, że podczas rozmowy to właśnie Bobowicz przywołał je po
raz pierwszy. O ile jednak to akurat można wytłumaczyć jego zażyłością z
niektórymi mieszkańcami Bliżowa, o tyle zupełnie nie mogła pojąć, skąd miał
takie dokładne informacje o chorobie, na jaką cierpiał Mateusz. Tak naprawdę
jej nazwę znała chyba tylko Teresa i lekarze zajmujący się chłopcem. We wsi
mówiło się, że „mały Bielak ma raka” i „podobno już są przerzuty, nie
wiadomo nawet, czy chłopak doczeka do lata”. Tyle wystarczało. Nikomu nie
były potrzebne fachowe określenia. Nawet Bożena pewnie zdziwiłaby się, gdyby
nagle usłyszała o „mięsaku Ewinga”, mimo że przecież to właśnie ona, jako
chrzestna Mateusza i mieszkająca po sąsiedzku rodzona siostra Teresy, o jego
chorobie wiedziała naprawdę sporo.
Wątpliwości po nocnej rozmowie było o wiele więcej. Czarny nie tylko brzmiał
inaczej niż podczas wcześniejszych spotkań, ale mówił też zupełnie innym,
bardziej kwiecistym językiem. Skąd ta nagła odmiana? Czy rzeczywiście mógł
wspomóc Teresę tak dużą kwotą, jaka mogłaby dać jej synowi szansę na
leczenie? Czy w ogóle istniały pieniądze dające nadzieję na przedłużenie
życia albo przynajmniej ulżenie Mateuszowi w cierpieniu?
Im
dłużej się nad tym wszystkim zastanawiała, tym większy miała mętlik w
głowie, jednak w końcu schowała kopertę do szuflady stołu i zatrzasnęła ją
zdecydowanym ruchem.
„Zrobię
wszystko, czego zechce ode mnie Czarny. Każda matka na moim miejscu
zachowałaby się dokładnie w ten sam sposób – pomyślała. – Nawet jeśli szansa
jest tylko jedna na milion, nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że nie
spróbowałam”.
Gdy
niedługo potem leżała na tapczanie w pokoju Mateusza i wsłuchiwała się w
jego nieregularny, płytki oddech, wiedziała, że podjęła dobrą decyzję.
–
Zrobię wszystko – szepnęła i natychmiast zapadła w sen.
4.
W
Wielką Sobotę już od jedenastej wieczorem stała przed domem i niecierpliwie
nasłuchiwała znajomego skrzypienia wózka. To, czego dowiedziała się w ciągu
dnia od Bożeny, rzuciło na całą sprawę nowe światło, chciała więc jeszcze
raz porozmawiać z nocnym przybyszem.
Jej
serce zamierało za każdym razem, gdy od strony drogi dobiegał jakiś dźwięk.
Wsłuchiwała się w odgłosy wiosennej nocy, przerywane od czasu do czasu
leniwym ujadaniem psów. Trzy, może cztery razy w ciągu godziny mrok
rozświetliły reflektory przejeżdżającego szosą samochodu, pozostawiając po
sobie na jakiś czas jeszcze bardziej nieprzeniknioną ciemność. Księżyc tym
razem skrywał się za szczelną kotarą chmur.
Co
jakiś czas sięgała ręką do kieszeni kurtki, w której spoczywała biała, coraz
bardziej pognieciona koperta. Była ona jedynym dowodem na to, że odbyta
poprzedniej nocy rozmowa naprawdę miała miejsce. Chłodny dotyk papieru był
dla Teresy ważny również z innego powodu. Pomagał jej trwać w
przeświadczeniu, że nie postradała zmysłów.
W
ostatnim czasie niemal nie wychodziła z domu, a jej kontakt z otoczeniem
ograniczał się głównie do rozmów z siostrą. Stojąc w mroku, przypominała
sobie ich ostatnie spotkanie, kilka godzin wcześniej. Bożena przyniosła
święconkę i garść mało interesujących plotek. Już wychodząc, zapytała:
–
Pamiętasz tego starego Bobowicza? Wiesz, tego Czarnego, co to chodził po
wsiach z wózkiem i zbierał złom?
–
Pamiętam – odparła Teresa. – Rozmawiałam z nim nawet ostatnio…
–
Słuchaj, nie uwierzysz! Na jego pogrzebie były chyba ze dwie setki osób. Z
całej okolicy się ludzie zjechali… Niby taki trochę włóczęga, a jednak
szanowany był. Czekaj, czekaj… Mówisz, że z nim niedawno rozmawiałaś?
– Tak…
może z tydzień temu – skłamała Teresa, siląc się na obojętność.
– No
popatrz. U mnie też jakoś wtedy był. Albo trochę wcześniej… To na pewno było
tydzień temu?
– Nie
pamiętam dokładnie. A co mu się stało?
– No
tak, ty przecież nic nie wiesz! Znaleźli go przedwczoraj powieszonego w
stodole. Chowany był zaraz następnego dnia, żeby przez święta nie leżał. I
dobrze, bo by jeszcze kogoś po niedzieli ze sobą zabrał … Mszy nie było, bo
w Wielki Piątek liturgia słowa może być tylko odprawiana, ale gmina się
postawiła i chowali go jak sołtysa jakiego. Mój Władek był i opowiadał…
Tereska, a co z tobą? Jakoś tak pobladłaś nagle…
– Nie,
nic mi nie jest. Tylko… – Głos ugrzązł jej w gardle. Odchrząknęła. – Tylko
wiesz, człowiek tak się trochę przyzwyczaił… A wiadomo coś o tym, dlaczego
Czar… to znaczy świętej pamięci Bobowicz to zrobił?
– Nic
nie wiadomo. Wszyscy się dziwią, bo twardy zawsze był, ciężko miał w życiu,
a nie poddawał się łatwo losowi. Może na starość mu się coś w głowie
pomieszało?
Po
wyjściu siostry Teresa natychmiast poszła do pokoju i zajrzała do szuflady.
Sama nie wiedziała, czy chce znaleźć tam białą kopertę, ta jednak była na
swoim miejscu i kobieta od tego momentu nie rozstawała się z nią nawet na
moment.
Było
wpół do pierwszej, gdy usłyszała chrzęst kroków na drodze. Po ubiegłej nocy
nie pomyliłaby ich z innymi. To był ostatni moment na to, aby jeszcze
zmienić zdanie. Mogła podbiec do furtki i zostawić w niej otrzymaną od
Czarnego kopertę, jednak podjęta wczoraj decyzja wciąż wydawała się jedyną
właściwą, więc, drżąc z emocji, stała bez ruchu, rejestrując dźwięki
dobiegające zza bramy. Nocny wędrowiec zatrzymał się po drugiej stronie. Tym
razem nie ciągnął za sobą hałaśliwej dwukółki.
Teresa
w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Nie chciała już go o nic pytać, rozmowa
nie była potrzebna, bo przecież wszystko było jasne. Najwyraźniej dla
Czarnego również. Postał jeszcze na wysokości bramy może przez minutę, po
czym zaczął się oddalać.
Nie
pozostało jej nic innego, jak ukryć się w domu i czekać na dyspozycje.
Włożyła wciąż jeszcze pustą kopertę do szuflady, po czym niemal odruchowo
zajrzała do Mateusza. Był bardzo blady, ale najważniejsze było to, że spał.
Poprawiła jego kołdrę i pocałowała chłopca w lekko zroszone chłodnym potem
czoło.
„Jeszcze troszkę, synku, a może będę mogła ci pomóc” – pomyślała, po czym
przeszła do kuchni i usiadła przy stole.
Wielkanoc wśliznęła się do Bliżowa bezszelestnie jak złodziej i czekała, aż
jej przybycie oznajmi poranne, radosne bicie dzwonów.
Siedzącej przy stole kobiecie było to całkowicie obojętne.
5.
Obudził
ją słaby głos Mateusza. Chłopiec wołał matkę, najwyraźniej zaniepokojony jej
nieobecnością. Dopiero wtedy zrozumiała, że spędziła noc w kuchni.
Natychmiast się podniosła, nalała do szklanki kompot i zaniosła do pokoju
syna.
Podczas
gdy malec pił łapczywie, Teresa przyglądała mu się z czułością. Gdy
skończył, spojrzała na zegarek i powiedziała:
– Nie
będzie mnie przez jakiś czas. Wrócę po południu. Ciocia Bożenka będzie do
ciebie zaglądać, dobrze?
Sama
była nie mniej zaskoczona tymi słowami niż Mateusz.
– Nie
chcę, żebyś gdzieś szła, mamo – powiedział cicho. – Są święta, prawda? Nie
chcę być sam w święta.
– Nie
będziesz sam – odparła i pogładziła go po jasnych włosach. – Gdy wrócę, cały
czas będę z tobą. Jesteś głodny?
Pokręcił przecząco głową.
–
Spróbuj jeszcze pospać, to czas szybciej minie – dodała.
Zobaczyła w jego oczach łzy, ale musiała być silna, więc odebrała z jego
kruchych dłoni pustą szklankę i wyszła z pokoju.
Miała w
sobie mnóstwo energii i czuła się silna, jak nigdy dotąd.
Było
wpół do jedenastej. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, że musi się
pospieszyć.
Założyła wygodne dżinsy, flanelową koszulę w kratę i nieprzemakalną
wiatrówkę. Chociaż nie wyglądała jeszcze przez okno, wiedziała, że pada
drobny deszcz. Zeszła do piwnicy i z dna jednego z pudeł, spod niezliczonej
masy rupieci, wyjęła solidny, myśliwski nóż należący do jej nieżyjącego
męża. Kiedyś był jej potrzebny i spędziła kilka dni na poszukiwaniach. Teraz
dokładnie wiedziała, gdzie leży. Wysunęła go ze skórzanej pochwy, sprawdziła
palcem stalowe ostrze i skrzywiła się z niezadowoleniem.
Na
doprowadzenie go do zadowalającego stanu poświęciła kilkanaście cennych
minut. Gdy skończyła, osełka była gorąca od tarcia, a nóż ostry jak brzytwa.
Schowała go do pochwy i przytroczyła do pasa spodni. Przed lustrem upewniła
się, że wiatrówka dobrze maskuje białą broń.
Raz
jeszcze zajrzała do Mateusza i ucieszyła się, bo mały znów zasnął.
Niedługo potem zapukała do drzwi położonego po sąsiedzku domostwa. Bożena
była zaskoczona jej widokiem.
– Nie
będzie mnie kilka godzin. Zajmiesz się przez ten czas moim synem.
Zabrzmiało to nie jak prośba, tylko nieznoszące sprzeciwu polecenie.
– To
ważne – dodała. – Potem ci wyjaśnię. Może.
– Nie
wejdziesz? Jemy akurat świąteczne śniadanie…
– Nie
mam czasu. – Mówiąc to, wcisnęła Bożenie do ręki klucz. – Teraz śpi, ale jak
się obudzi, może być głodny. Daj mu coś do jedzenia.
Nie
czekając na odpowiedź, odwróciła się i zaraz potem była na drodze. Czuła, że
jej siostra wciąż patrzy na nią zdziwiona, ale zupełnie jej to nie
obchodziło.
W tej
chwili najważniejsze było szybkie dotarcie do Guciowa.
*
Chciała
przejść najkrótszą drogą – najpierw obok krzyża z rzeźbionym w drewnie
Chrystusem, a potem obok kościoła, jednak ten banalnie prosty plan okazał
się niewykonalny. Krzyż musiała obejść, nie podchodząc do niego bliżej niż
na jakieś dziesięć metrów, a świątynię ominąć jeszcze szerszym łukiem, więc
poszła piaszczystą drogą, biegnącą równolegle do asfaltu.
Na
końcu wsi, tuż przed liczącym kilka zabudowań przysiółkiem Bisy, chroniony
ramionami rozłożystej lipy, stał jeszcze jeden, tym razem metalowy, krzyż
przydrożny. Do niego nawet już nie próbowała się zbliżać.
Z
ostatniego podwórza wypadł Ares – średniej wielkości podpalany kundel,
którego często podkarmiała. Zdarzało się, że czasem nawet nocował na jej
podwórzu. Pies sadził do niej w podskokach, radośnie popiskując. Teresa
przykucnęła, by go przez chwilę pogłaskać, jednak Ares stanął jak wryty w
bezpiecznej odległości. Najpierw przez jakiś czas uważnie się przypatrywał,
a potem zaczął się cofać. Sierść na jego grzbiecie zjeżyła się, wyszczerzył
kły i głucho warczał.
Teresa
podniosła się i sięgnęła do boku, chwytając za rękojeść noża. Precyzyjnym
rzutem mogła w jednej chwili przerwać nienawistne warczenie. Wiedziała, że
trafiłaby idealnie w szyję psa i naprawdę miała ochotę to zrobić.
Ostatecznie jednak postanowiła zostawić sobie tę przyjemność na potem. Na
razie miała ważniejsze sprawy na głowie. Szybkim krokiem ruszyła drogą przez
las w kierunku sąsiedniej wioski.
Czuła
się jak wadera, która właśnie trafiła na świeży trop rannej zwierzyny.
6.
Za
kwadrans dwunasta dotarła na parking położony naprzeciw gospodarstwa
agroturystycznego w Guciowie. Stał na nim tylko fiat punto. Właśnie jego
szukała.
Podeszła bliżej, rozglądając się czujnie. Nie mogła w takiej chwili pozwolić
sobie na nieostrożność. Gdy nikogo nie dostrzegła, czterema mocnymi cięciami
zniszczyła opony samochodu, a następnie spokojnym krokiem przeszła przez
ulicę i ruszyła w stronę widocznego przed nią wzniesienia.
Była
już blisko.
Wzgórze
było dość strome, ale nawet po kilku minutach forsownego marszu pod górę
Teresa nie odczuwała najmniejszej zadyszki. Deszcz padał teraz już mocno,
ale nie przeszkadzało jej to w pokonywaniu kolejnych metrów. Na błotnistej
ścieżce widziała ślady ciężkich butów. Ktoś musiał iść tędy bardzo niedawno.
Nagle z
oddali usłyszała huk wystrzału. Ruszyła biegiem.
Kiedy
dotarła na szczyt wzniesienia, zobaczyła przed sobą Słoneczną Dolinę, a na
jej tle sylwetkę mężczyzny, zmierzającego w stronę Teresy chwiejnym krokiem.
Trudno było powiedzieć, czy jest pijany, zmęczony, czy też po prostu ma
problem ze sprawnym poruszaniem się. Wydawało się, że zza jego pleców
dobiegają milknące dźwięki kościelnych dzwonów, ale to musiało być
złudzenie. Znała to miejsce i była pewna, że w Słonecznej nie ma żadnego
kościoła.
To
jednak było w tym momencie najmniej ważne.
Interesował ją zbliżający się z trudem może pięćdziesięcioletni facet. Miał
na sobie brudne, zabłocone ubranie.
„A więc
to wszystko przez niego? – pomyślała ze zdziwieniem. – Przecież to bułka z
masłem”.
Dzieliło ich może dziesięć metrów, może mniej, a on wciąż jej nie dostrzegł.
Szedł, patrząc pod nogi, coś do siebie mamrocząc i raz po raz kręcąc głową.
Uznała, że wystarczy jeden szybki ruch, cios w wychudzoną klatkę piersiową i
będzie po sprawie. Dotknęła noża. Nie mogła się już doczekać.
Mężczyzna wreszcie ją zauważył, ale wzruszył tylko ramionami i wciąż
zmierzał przed siebie, najwyraźniej licząc, że Teresa usunie mu się z drogi.
Kiedy to nie nastąpiło, stanął przed nią i zmęczonym, trochę błędnym
wzrokiem spojrzał jej w oczy.
To był
ten moment. Właśnie teraz powinna uderzyć.
Zrobiłaby to bez najmniejszego wahania, gdyby nie fakt, że w twarzy
nieznajomego dostrzegła coś, co poruszyło ją do szpiku kości. Na obliczu
sporo starszego od niej mężczyzny malowało się coś, co od momentu
stwierdzenia nowotworu u Mateusza sama codziennie widziała w lustrze. Ból,
poczucie straty, beznadzieja istnienia. U niej wszystko było świeże, zaś u
niego zatarte przez mijający czas, ale wciąż doskonale dla niej widoczne…
-
Pszpraszm – mruknął i głośno czknął.
Usunęła
się ze ścieżki. Patrzyła, jak mija ją i wiedziała, że nie może go puścić
wolno. Wciąż trzymała dłoń na rękojeści noża i wciąż pamiętała o swoim synu,
dla którego się tutaj pojawiła.
Nie
potrafiła jednak zadać ciosu.
Obcy
przeszedł kilka kroków, a potem się zatrzymał. Mruczał coś do siebie przez
chwilę, gestykulował, aż wreszcie zawrócił i znów się zaczął przybliżać.
„Drwi
ze mnie – pomyślała. – Muszę to zrobić!”.
Mimo
to, kiedy znów był obok Teresy, ona nie potrafiła wywiązać się ze swojego
zadania.
– Mam
nieźle w czubie – oznajmił, popukał się w głowę, a następnie zataczając się,
ruszył w stronę Słonecznej Doliny. Po kilku krokach potknął się, upadł do
przodu, ułożył wygodniej i znieruchomiał.
Teresa
wyjęła nóż z pochwy i podeszła bliżej. Postała przez moment, po czym
odrzuciła niedoszłe narzędzie zbrodni jak najdalej od siebie.
7.
Dotarcie do Bliżowa zajęło Teresie trzykrotnie więcej czasu niż droga, którą
przebyła w przeciwną stronę. Wszystko ją bolało, była przemoczona i
zmarznięta na kość. Nie mogła się już doczekać, aż dojdzie do domu, weźmie
ciepłą kąpiel i położy do łóżka.
Z ulgą
dojrzała pierwsze zabudowania. Po raz drugi tego dnia spotkała Aresa, który
najpierw przyjrzał się jej nieufnie, a potem podbiegł, łasząc się i prosząc
o pieszczotę. Później towarzyszył jej już do samego domu. Tym razem nie
musiała też ani razu nadkładać drogi.
Weszła
do środka i stanęła w progu pokoju Mateusza. Łóżko było puste.
–
Tysiąc razy jej mówiłam, że może zarazić się od jej dzieci – mruknęła, ale
nie miała siły, aby teraz iść do Bożeny z awanturą.
Musiała
się położyć, chociaż na chwilę.
*
Obudził
ją hałas dobiegający z kuchni.
–
Bożena?
Siostra
weszła do pokoju z uśmiechem.
– Jak
samopoczucie? – zapytała.
– Gdzie
Mateusz? Prosiłam cię przecież, żebyś go nie zabierała do siebie –
powiedziała z wyrzutem Teresa.
– Daj
spokój. Przecież grzecznie bawi się z dziewczynkami. Przy śniadaniu chyba
obie przesadziłyśmy z winem. Mnie też głowa pęka. Chodź, napijemy się kawy,
zjemy trochę ciasta. Czekam na ciebie w kuchni.
Teresa
natychmiast się ubrała. Nie znalazła nigdzie mokrych ubrań, uznała więc, że
siostra tymczasem pozbierała je z podłogi i zabrała do łazienki.
Usiadła
naprzeciw Bożeny. Na zewnątrz wypogodziło się, przez okno wpadało do środka
ciepłe, słoneczne światło. Nagle usłyszała tupot na schodach, a zaraz potem
do pomieszczenia wpadł jej syn. Był zasapany, zgrzany i cały w skowronkach.
–
Cześć, mamo! Pić mi się chce.
Jej
serce wykonało gwałtownego koziołka. Poderwała się i złapała syna za rękę.
– Czyś
ty oszalał? Przecież tak nie można! Jesteś chory, nie wolno ci biegać!
Spojrzał na nią zdziwiony.
–
Przecież wczoraj mówiłaś, że całkiem już wyzdrowiałem. Prawda, ciociu? –
zwrócił się do Bożeny.
– No
pewnie. Tereska, daj spokój. Przecież po grypie musi nabrać trochę
odporności i nałykać się świeżego powietrza. Chodź – powiedziała do chłopca
– dam ci kompotu i wracaj do dziewczynek.
Swoim
zwyczajem wypił łapczywie i już go nie było. Po chwili z dworu dobiegły
odgłosy beztroskiej zabawy.
– Nic z
tego nie rozumiem. – Teresa kręciła głową, szeroko otwartymi oczami patrząc
na siostrę. – To na pewno piękny sen, ale nie chcę się z niego obudzić.
Wstała
i wyszła na zewnątrz.
Dzieciaki bawiły się w gonitwę. Wiosna powoli budziła się wokół do życia .
Gdy
kobieta spojrzała na pobliskie wzgórze, na jego szczycie dostrzegła sylwetki
dwóch mężczyzn. Jednym z nich był nieznajomy zakapturzony mężczyzna, odziany
w zakonny habit. Drugiego znała aż nazbyt dobrze. Jego długie, tańczące w
rytm podmuchów wiatru siwe włosy, brodę i śniadą twarz poznałaby na końcu
świata.
Czarny
wraz z nieznajomym mnichem, który z tej odległości zdawał się być
pozbawionym prawego ramienia kaleką, przypatrywali się jej przez dłuższy
czas, a potem odwrócili się i niespiesznie zniknęli za krawędzią
wzniesienia.
„Czarny
nie powiedział, co będzie, jeśli nie spełnię jego żądania – pomyślała
Teresa. – I dobrze, bo jeśli byłaby to jakaś groźba, to z pewnością
dotrzymałby słowa”.
Nie
uspokoiło jej to całkowicie, ale gdy spojrzała na biegnącego co sił i
śmiejącego się syna, nic już nie miało znaczenia.
– Boże, byle by to tylko nie był sen – powiedziała cicho i
ruszyła w stronę domu. Nie chciała, aby Mateusz zauważył, że płacze.