ŚMIERCIOWISKO
- Anna Głomb
NASZ PATRONAT
Debiutancka powieść
młodej autorki aktywnie działającej w sekcji literackiej Śląskiego Klubu
Fantastyki. Ma na koncie pierwsze publikacje: "Motyl na szkle"
(Fahrenheit 2005), "Śmierć
i dziewczyna" (antologia konwentu Awangarda 2012).
Minęło trzydzieści lat od epidemii, w której niemal całkowicie zginął
gatunek ludzki. Nieliczni ocaleni mieszkają wśród odradzającej się
dzikiej przyrody. W niewielkiej osadzie, w której mieszka Dorota,
zaczynają w niewyjaśnionych okolicznościach ginąć ludzie. Dziewczyna
musi podjąć wyzwanie i rozwikłać zagadkę. Aby znaleźć odpowiedzi,
decyduje się wyruszyć w podróż do serca pradawnej puszczy. Ale w
gęstwinie lasów czają się nie tylko wilki i niedźwiedzie; razem z nimi
przybyły stworzenia z dawno zapomnianych mitów i legend...
Wydawnictwo Replika
RECENZJA
Minęło prawie trzydzieści lat od czasów potężnej, zabójczej
epidemii, w której niemal całkowicie wyginął gatunek ludzki. Ci, co
przeżyli próbują od początku odnaleźć się w nowej rzeczywistości
pozbawionej wszelkiej nowoczesnej technologii. Również mieszkańcom
Bukowiska, niewielkiej osady położnej w głębi lasu, stopniowo udaje się
zaaklimatyzować w surowych warunkach. Pewnego dnia w wiosce w
tajemniczych okolicznościach zaczynają ginąc ludzie. Dorota,
dwudziestoletnia kobieta przypadkiem zauważa, że między nią a ofiarami
istnieje ścisłe powiązane. Kiedyś przed laty każdej z tych osób skrycie
życzyła śmierci. Teraz wygląda na to, że jej życzenie coś, lub ktoś
postanowił zrealizować. Już wkrótce dziewczyna stanie oko w oko z
prawdziwym złem. Co wyniknie z tej konfrontacji?
,,Śmierciowisko’’, to literacki debiut Anny Głomb, który ukazał się
nakładem wydawnictwa Videograf. Nigdy wcześniej nie miałam do
czynienia, z postapokaliptyczną powieścią, dlatego nie jestem w stanie
jednoznacznie stwierdzić, czy autorka sprawdziła się w tym gatunku.
Osobiście liczyłam na zupełnie coś innego. Początkowo historia książki
wzbudziła moje zainteresowanie ukazując dystopijną, mroczną wizję
świata po kataklizmie, gdzie człowiek musi od nowa ,,oswajać’’ się z
dziką przyrodą. Niestety w miarę rozwoju fabuły zaczęłam odczuwać lekkie
znużenie. Choć styl narracji jest bez zarzutu, czyli lekki, swobodny i
naturalny, to jednak spokojna, miarowa akcja skutecznie ostudziła mój
zapał do dalszego czytania. Myślałam, że trafię na bardziej dynamiczne
wątki pełne zaskakujących wydarzeń, a w rzeczywistości znalazłam ciekawą
historię fantasty ,,uśpioną’’ przez niepotrzebne opisy. Zapewne
niektórym czytelnikom taki literacki zabieg może przypadnie do gustu,
aczkolwiek sama wolę jednak więcej żwawych, dynamicznych dialogów
aniżeli malowniczej charakterystyki danych miejsc lub wydarzeń. Podoba
mi się natomiast zlepek motywów ze starych baśni, legend i podań, które
zgrabnie ze sobą harmonizują w jedną spójną całość. Również klimat
,,Śmierciowiska’’ zasługuje na uznanie. Mroczny, duszny momentami wręcz
klaustrofobiczny wprowadza w nastrój lęku, niepokoju i strachu. Żałuje
jedynie, że Anna Głomb tak mało wplotła scen budzących przerażającą
grozę. Uważam, że trochę więcej mrocznych akcentów dałoby bardzo
interesujący finalny efekt. Zabrakło mi także głębszej analizy
psychologicznej poszczególnych bohaterów. Jedynie postać Doroty
nakreślona jest z dużą precyzją, dzięki czemu szybko zapada w pamięć,
lecz pozostałe sylwetki według mnie są zbyt mało wyraziste i nie
potrafiłam się z nimi realnie utożsamić ,,przejmując’’ ich indywidualne
myśli i uczucia.
Reasumując, ,,Śmierciowisko’’ jest niebanalną, fantastyczną powieścią z
delikatną domieszką kryminału, dramatu i horroru. Mimo paru mankamentów
stanowi niezwykle oryginalny obraz wizji świata po śmiercionośnej
zagładzie. Jeśli zatem jesteś fanem tego gatunku i zainteresowała się
tematyka tej książki, to serdecznie zapraszam do lektury.
CYRYSIA
RECENZJA
2
Po raz kolejny spotykam się z powieścią, której jednoznaczna ocena
sprawiła mi nie lada kłopot. Po pierwsze Śmierciowisko Anny Głomb
jest debiutem. W związku z tym nie chcąc być totalną zołzą powinnam
wyrazić tu dosyć neutralną opinię, na temat książki, która niestety mnie
nie zachwyciła. Z drugiej strony zależy mi na tym, aby być wiarygodną,
dlatego też nie mogę pisać w samych superlatywach o książce, która nie
ma ich niewielką liczbę. Z kolei, warto zwrócić uwagę na fakt, że nie
spotkałam się nigdzie z jednoznacznie negatywną recenzją tej książki.
Reasumując dobrze by było umiejętnie wyrazić słowami swoją ocenę, w taki
sposób by nie urazić nikogo, ale jednak być ze sobą w zgodzie. No to do
dzieła…
Minęło trzydzieści lat od epidemii, która przetrzebiła ludzką populację.
Natura znowu przejęła kontrolę nad światem, a nieliczni, którzy
przetrwali zostali zepchnięci na margines. Kolejne pokolenia zaczęły
powoli uwsteczniać się cywilizacyjnie i tak w miejsce nowoczesnych
technologii i teorii ewolucji wkroczyła magia i zabobony. Dorota jest
młodą kobietą, której rodzice przetrwali epidemię. Mieszka w malutkiej
osadzie pośród leśnej gęstwiny. Pomimo swojego młodego wieku jest dosyć
zgorzkniała, a mieszkańcy wsi uważają ją za dziwaczkę. Kiedy w
tajemniczych okolicznościach zaczynają ginąć ludzie, to właśnie ona jako
pierwsza jakimś trafem znajduje się na miejscach zbrodni. Ze strachu
przed, typowym dla ludzi, poszukiwaniem kozła ofiarnego, dziewczyna
ukrywa ten fakt, jednak stara się na własną rękę odkryć co kryje się w
nieprzeniknionym sercu mrocznej puszczy, a jest przekonana, ze nie są to
jedynie dzikie zwierzęta…
Ok. Pomysł autorka miała ciekawy, tylko szkoda, że niewykorzystany. W
zasadzie mogłoby tej epidemii nie być, a mieścina, w której żyje Dorota
i reszta bohaterów, mogłaby być zapomnianym przez Boga, ale współczesnym
pipidówkiem. Także temat postapo jakoś nieszczególnie mnie
urzekł, uważam go po prostu za bajer, jaki Anna Głomb dorzuciła,
żeby młodzież chętniej sięgnęła po Śmierciowisko. Co do oniryzmu,
którym przepełniona jest treść książki to nie jest on przesadzony i
akurat tu autorka spisała się na medal. Choć znalazłam gdzieś porównania
tej lektury do Goethego, czy też twórców romantyzmu i to uważam już za
mocną przesadę. Owszem, można doszukać się w debiucie Anny Głomb cech
charakterystycznych dla utworów romantycznych, ale wydaje mi się, że
daleko jej jeszcze do takich twórców jak: Słowacki, Kraszewski czy też
Hugo. Zainteresowani mogą jednak wyobrazić sobie, w jakim kierunku
podążyła autorka tworząc swoją powieść.
Historia przedstawiona w Śmierciowisku nie wciągnęła mnie.
W pewnym stopniu uznaję ją nawet za nudną. Fabuła otwiera się przed
czytelnikiem niesamowicie powolnie, i choć czasem takie zabiegi
wprawiają mnie w zachwyt i nie pozwalają oderwać się od książki, to w
tym przypadku połączenie przaśności z dosyć obszernymi opisami, które
nie wnoszą zbyt wiele do książki, choć zapewne mają tworzyć specyficzny
klimat, sprawiło że lekturę chciałam mieć jak najszybciej za sobą.
Największym minusem debiutu Anny Głomb są jednak bohaterowie. Nikogo do
polubienia… zupełnie. Całkowita niemożność utożsamienia się z
którąkolwiek postacią przedstawioną na kartkach tej powieści sprawiła,
że absolutnie nie umiałam dać się porwać wydarzeniom.
Wiem jednak, że trudny ze mnie człowiek, tym samym czytelnik. Nie mogę
więc powiedzieć, aby Annie Głomb powieść nie wyszła. Autorka posługuje
się barwnym choć prostym językiem, pomysł miała ciekawy i wierzę w to,
że znajdzie swoich odbiorców. Moim zdaniem w dobie dostępu do ogromnych
ilości różnorakich książek ta nie wyróżnia się niczym specjalnym, tak
więc jeśli ktoś lubi tajemnicze, ale rozwlekłe historie bez konkretnej i
zaskakującej puenty, ale z zadowalającym zakończeniem to może sięgnąć po
Śmierciowisko. Wszyscy miłośnicy świetnie spisanej literatury z
polotem i błyskotliwym pomysłem mogą poczuć się zawiedzeni. Kibicuję
jednak autorce, gdyż udało jej się przekroczyć barierę pierwszej
powieści w stylu nieprzynoszącym wstydu, a to rokuje bardzo dobrze.
Fuzja
FRAGMENT
Rozdział pierwszy
Złamana igła
Leśne ścieżki zarastają
szybko. Pszczelarz pamiętał, że jeszcze przed kilkoma dniami szedł tą
błotnistą trasą, wycinając krzewy maczetą. Teraz ledwo odnajdywał drogę
wśród łopianów. W miejscu jednego liścia odrosło dziesięć następnych. Las
był jak stugłowa hydra z dawnych opowieści. Znacznie lepiej szło się tam,
gdzie pozostały brukowane lub asfaltowe drogi. Pomimo że ich nawierzchnia
pękała i nawet na nich gdzieniegdzie wyrastały karłowate drzewa i krzaki, to
ciągle jeszcze dało się przejść bez trudu.
Aby dotrzeć do jagodowiska,
trzeba było iść ponad godzinę leśną drogą i kilkakrotnie przekraczać
strumienie, na których ledwie można było dostrzec spróchniałe i zawalone
szczątki mostów. Oczywiście jagody i jeżyny rosły też tutaj, ale Pszczelarz
uważał, że nie warto się zatrzymywać dla kilku krzaków. Godzinę drogi stąd
powinien szybko zebrać pełne wiadro owoców.
Mężczyzna przystanął,
nasłuchując. Coś chrobotało wśród liści. Może sarna? Nawet jeżeli tak, to
nie miał ze sobą łuku, a nikt rozsądny nie marnował amunicji na polowanie.
Niedaleko jagód mogły się też pojawiać niedźwiedzie, ale widocznie ssaki te
lepiej pamiętały zachowania człowieka, bo zazwyczaj wycofywały się w głąb
lasu, kiedy tylko poczuły jego zapach. Pszczelarz miał ze sobą broń. Zresztą
teraz każdy ją nosił, na wszelki wypadek, z przyzwyczajenia, tak jak kiedyś
nosiło się dokumenty. Ale broń może się zaciąć, może nie wypalić, zwłaszcza
jeżeli ma już wiele lat. Dlatego mężczyzna był zdania, że najlepiej w ogóle
nie znaleźć się w sytuacji, w której trzeba by z niej korzystać. I najlepiej
wcale nie spotykać niedźwiedzi.
Szelest był ciągle słyszalny,
tak jakby ktoś ukryty w krzakach szedł za Pszczelarzem. Mężczyzna przystanął
i wytarł dłonią krople potu pod maską. Było duszno. Siatka, którą zakrywał
twarz, odgradzała go od owadów, ale też zmniejszała kąt widzenia. Hałas
ucichł, jak gdyby coś idącego w krzakach również przystanęło. Pszczelarz
podniósł z ziemi kamień i rzucił w kierunku chaszczy. Kilka ptaków z łopotem
skrzydeł zerwało się do lotu i przez chwilę wydawało mu się, że słyszy coś
w rodzaju skowytu czy chichotu. Mógł się jednak mylić. Zatem nie była to
sarna ani – na szczęście – niedźwiedź, czy któryś ze zdziczałych psów,
włóczących się po okolicy i atakujących wszystko, co tylko dało się zjeść.
Powoli wyjął broń i zrobił
kilka kroków w gęstwinę. Dokładnie tam, skąd wcześniej dochodziło szuranie.
Nic jednak nie znalazł. Nie było śladów, złamanych gałązek ani nic, co mogło
zwrócić jego uwagę. Zatem to wszystko musiało być tylko przywidzeniem. Wziął
pozostawione na drodze wiadro i szybkim krokiem ruszył przed siebie.
Las go niepokoił. Zwłaszcza
ostatnio. Zmiany równie dobrze mogły trwać od kilku miesięcy, co od wielu
lat. Zachodziły powoli, zgodnie z rytmem rosnących drzew i były jak one
równie nieubłagane. Poza tym nie czuł się tu bezpiecznie, bo nie było tu
jego pszczół. Ostatnio zauważył, że one również stały się bardzo
niespokojne. Coś je drażniło. Były trochę ogłupiałe, wystraszone i złe.
Jakby zdarzyło się coś, czego nie umiały zrozumieć i bardzo im się to nie
podobało. To coś było podobne do tego, co musiały wyczuwać przed zbliżającym
się trzęsieniem ziemi lub powodzią, albo nie wiadomo czym jeszcze.
Kiedyś, dawno temu ludzie
wierzyli, że pszczoły są pośrednikami między niebem a ziemią. Zmarłych
smarowano miodem, aby zapewnić im nieśmiertelność. Jemu też może kiedyś
uratowały życie. Kiedy był dzieckiem, bał się pszczół, bo lekarze i rodzice
powtarzali mu, że jest uczulony na ich jad. Jego strach przerodził się
w obsesję. Przez lata wmawiał sobie, że na pewno umrze od ich użądlenia. Nic
innego mu nie grozi. Potem wybuchła panika i ludzie zaczęli masowo umierać.
Od wystąpienia pierwszych objawów nowej choroby do śmierci mijało tylko
kilkanaście godzin, a dzienniki pełne były wiadomości i komentarzy na temat
Epidemii. On śmiał się z tego. Tak bardzo wierzył, że zna przyczynę swojej
śmierci. I wtedy, kiedy oglądał wiadomości o kolejnych miastach dotkniętych
Epidemią, przez okno wleciała pszczoła. Nie wiadomo, skąd się tam znalazła,
bo mieszkał wtedy w centrum dużego miasta. Zanim zdążył ją zabić, ugryzła
go. Po chwili zaczął wymiotować, a potem zemdlał. Jego ostatnią myślą było,
że trzeba mieć strasznego pecha, żeby umrzeć z powodu owada, kiedy miliony
tracą życie przez Epidemię.
„Cóż, może tak będzie
szybciej” – pomyślał.
Potem się obudził. Obok niego
leżał martwy owad, a wokół panowała nienaturalna cisza. I ten zapach, który
wspominali wszyscy ocaleni i który miał ich potem męczyć przez lata. Zgniły
i lepki. Ocknął się z poczuciem, że mimo swoich dwudziestu lat stał się kimś
dużo starszym. Nie prosił o to zmartwychwstanie, nie chciał być Łazarzem
w krainie umarłych, spacerującym w pustym mieście wśród trupów
w poszukiwaniu innych ocalałych. Nie przeżył nikt spośród tych, których
znał. Rodziców znalazł leżących na podłodze w salonie, trochę przypominali
mu tę martwą pszczołę. Nie przeżył też żaden z jego przyjaciół ze studiów
ani nikt z tych, których widywał codziennie: sprzedawców, dziewczyn z ksero,
wykładowców.
W sprawie zmartwychwstania
zadecydowano za niego. Może dlatego postanowił od tej pory trzymać śmierć
blisko siebie. Oswoić ją. Korzystać z jej słodkiego miodu. I tak, skubana,
przyjdzie, kiedy ma przyjść. Przez lata nie tylko zdołał oswoić pszczoły,
ale również nauczył się je rozumieć. Pojedynczy owad jest dość głupi i nic
nie znaczy. Tyle, co włos na głowie. Organizmem jest rój. Pszczelarz nauczył
się odczytywać z jego lotu zdenerwowanie i zbliżające się zagrożenie. Coraz
częściej odnosił wrażenie, że to nie on opiekuje się pszczołami, ale one
nim. I dlatego bardzo nie podobało mu się, że ostatnimi czasy próbują mu coś
przekazać, a on nie rozumie, o co im chodzi.
Ludzie też coś przeczuwali.
Było ich zbyt mało, żeby wystawiać patrole wokół całej wsi, ale ze starej
wieży ratusza stale ktoś obserwował skraj lasu. Właściwie nie było wiadomo,
czego się bali. Może zdziczałych psów, które biegały stadami, napadając
ludzi? A może Barbarzyńców? Ludzi, którzy przeżyli Epidemię i postanowili
żyć w lesie, niemalże jak w czasach neolitu, z tą tylko różnicą, że mieli ze
sobą broń palną, a system zbieracko‑łowiecki
zamienili na złodziejsko-wędrowny. Ale przecież te zagrożenia istniały od
lat, podobnie jak wilki i niedźwiedzie, którym cała ta ludzka apokalipsa
niewiele zaszkodziła. Wszyscy w osadzie coś wyczuwali, ale nikt nie chciał
o tym mówić – młodsi, bo nie umieli tego nazwać, dla nich po prostu coś było
nie tak; starsi, ci którzy pamiętali więcej, milczeli, bo nie chcieli
zrozumieć tego, co widzieli.
Od czego się zaczęło?
Pierwszego objawu nikt nie mógł zauważyć, ponieważ zdawał się zupełnie
naturalny, jak kiełkujący pęd dębu. Przez niemal czterdzieści lat od
Epidemii przyroda bujnie się rozwijała. Lasy odzyskiwały swoje panowanie nad
ziemią, a wraz z nimi wróciły zwierzęta. To wszystko działo się jednak za
szybko. Pszczelarz nie był biologiem, więc nie potrafił stwierdzić, jak
powinno wyglądać drzewo po tylu a tylu latach, być może zależało to od gleby
i gatunku, ale drzewa, które obserwował, w jego odczuciu rozrastały się zbyt
szybko. Czasami nawet miał wrażenie, że pojawiały się znikąd.
„Nigdy nie wierz drzewom, co
wyrosły w jedną noc” – pamiętał to zdanie z baśni, którą czytała mu matka.
Sam już jednak nie wiedział, czy jego spostrzeżenie wynikało z lęku przed
lasem, czy rzeczywiście rośliny pojawiały się nagle, wyglądając tak, jakby
rosły tam od setek lat. Ogromne dęby, olchy i leszczyny, szare buki
z powykręcanymi gałęziami. „Za szybko, za szybko” – myślał z niepokojem,
patrząc na ciemny skraj lasu.
Od zawsze największym wrogiem
człowieka była ciemność; człowiek pierwotny bał się jej, lękiem napawała go
rzeczywistość poza granicami ogniska, gdzie zatracają się kontury. Stamtąd
przychodziło wszystko, co nienazwane i przerażające. Dlatego ludzie
rozpalili ogniska i lampy oliwne, a w końcu rozświetlili swoje miasta
tysiącem żarówek. Chociaż nikt już o tym nie pamiętał, bogowie też
pochodzili z Ciemności. Wyłonili się z cienia, z początku groźni
i nieprzewidywalni, w końcu zostali oswojeni. Nadano im imiona, składano
ofiary. Potem zawieszono na ich głowach kolorowe choinkowe żaróweczki,
dorysowano uśmiechy i zapomniano o ich mrocznym pochodzeniu. Przestano
w nich wierzyć.
Kiedy wraz z całą niemal
ludzkością upadła cywilizacja, stanęły elektrownie, a tankowce z ropą
przestały kursować, do okna znowu zapukała ciemność. Wróciła tak, jakby
nigdy nic się nie stało, jakby czekała na człowieka od setek czy nawet
tysięcy lat; jakby czekała, aż przepalą się jego szklane lampki, dogaśnie
ogień i będzie musiał spojrzeć jej w twarz.
Pszczelarz wyczuwał ciemność.
Chociaż nie umiał nazwać swojego strachu ani połączyć ze sobą poszczególnych
zjawisk, to wiedział, że coś przychodzi z lasu. I wolał o tym nikomu nie
opowiadać. Nie dalej jak dwa miesiące wcześniej, po nocy przesilenia
letniego, znalazł na polanie posąg. Początkowo myślał, że jest z kamienia,
ale okazało się, że zrobiono go z szarego drewna. Wyglądał na bardzo stary.
Wyrzeźbione zwierzęta, dziki i lisy, i głowa zwrócona w stronę nieba na
szczycie. Mężczyzna szybko poszedł do domu i wrócił z butelką nafty.
Cokolwiek to było, chciał, żeby jak najszybciej zostało zniszczone.
Potem, kiedy strach już minął,
Pszczelarz zaczął się zastanawiać, czy posąg nie był dziełem Barbarzyńców.
Nie wiedział, ilu ich dokładnie było w tych okolicach. Czy żyli w tym jednym
skupisku, czy takich jak oni było więcej. Po Epidemii nie potrafili odnaleźć
się w nowym świecie, zacząć na ruinach żyć od nowa. Wrócili więc do lasu,
koczując to tu, to tam, w skórzanych szałasach. Ponieważ sami niczego nie
hodowali, często napadali na osady, kradnąc zapasy mąki, koce i amunicję.
Niewiele można było powiedzieć o ich wierzeniach. Ciała swoich zmarłych
palili bądź zjadali, a z ich kości robili grzechotki, które zawieszali na
drzewach w pobliżu obozowisk. Miały ich ostrzegać przed niebezpieczeństwem.
Taki leśny totem teoretycznie
mógł być dziełem Barbarzyńców. Mógłby, tylko że od wielu miesięcy nie
widziano ich w tym rejonie. Poza tym drewno wydawało się Pszczelarzowi
stare, prawie skamieniałe, jak coś wyrzuconego przez morze. Dlatego lepiej
było to spalić i zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek coś takiego istniało.
Nic nikomu nie mówić. Nie straszyć.
|
Na plus:
+ pomysł
+ przystępność języka
+ okładka
+ debiut
Na minus:
- bohaterowie
- rozwlekłe opisy
- niemożność jednoznacznego stwierdzenia o czym jest ta książka
OCENA: 3/6
Autor: Anna Głomb
Tytuł: Śmierciowisko
Liczba stron: 289
Wydawnictwo: Videograf II 2012
|
|