Nie cierpię niegodziwie oryginalnych
książek, a jeszcze bardziej tego, że cały wieczór siedzę i
drapię się po zakutej łepetynie myśląc, co o nich można
napisać. „Smutna historia braci Grossbart” do takich
niegodziwie oryginalnych należy między innymi za sprawą
wspomnianych w tytule braci. Hegel i Manfried to, w
największym skrócie, dwie rasowe hieny cmentarne, których
lęka się każdy kto o nich choćby słyszał, ponieważ poza
okradaniem grobów potrafią bez skrupułów wyprawić na tamten
świat każdego. Na dokładkę tępią oni wszelką herezję i pod
niebiosa wysławiają Najświętszą Panienkę twierdząc, że Bóg
Ją zgwałcił, a Ona mszcząc się urodziła Mu Syna łamagę i
nieudacznika... Oryginalni bohaterowie, nieprawdaż?
Przedstawiona w powieści historia traktuje
o podróży braci do Egiptu, gdzie ich przodek ponoć dorobił
się olbrzymiej fortuny i został władcą. W międzyczasie
Grossbartowie przeżywają kilka ciekawych przygód, jak
spotkanie z czarownicą poprzedzone walką z jej odmienionym
mężem, napaść przydrożnych papieży itp. Odrobinę nierówne to
wszystko, ponieważ doczekanie się tych mocniejszych przygód
poprzedza wielostronicowe... w zasadzie, to
wielostronicowe nic, ponieważ bohaterowie wleką się przez
góry i doliny, piją i dyskutują. Gdyby nie te naprawdę
konkretne momenty, w których krew się leje wiadrami, a
bestie i demony wyłażą (choć niestety nie stadami) z mroku,
książkę trzeba by spisać na straty.
O ile fabuła jest jako tako dobra, o tyle
z bohaterami już gorzej. Bracia to po prostu dwa wiejskie
tępaki z przerośniętym ego, którym się wydaje, że wszystkie
rozumy pozjadali (jeśli nawet, to świńskie) i, których
Najświętsza Panienka strzeże (oczywiście w ich mniemaniu)
jak najukochańszych dzieci. Ich bluźnierstwa nie ruszają
wcale, z bezkresnej głupoty można by się nawet pośmiać,
natomiast dyskusje, które toczą często i gęsto, staną
czytelnikowi w gardle. Wygląda to tak, jakby teologię
wykładali obłąkani i niedouczeni w wariatkowie. Dochodzi do
tego język, który w całej powieści jest podstylizowany
odpowiednio do czasów (a może bohaterów?), w jakich toczy
się opowieść, a we wspomnianych dyskusjach robi się dziwnie
współczesny. Czy to bardziej wina autora, czy przekładu i
redakcji – nie wiem, ale w oczy kuje okrutnie.
Bullington potrafi stworzyć naprawdę
wierne i szokujące opisy, oddać atmosferę chwili, natomiast
powinien popracować nad wyrzucaniem zbędnych fragmentów,
które nieco psują. „Smutna historia...” miała chyba jeżyć
włos na głowie i wywoływać oburzenie, choć jak dla mnie jest
to raczej dość brutalna przygodowo-historyczna mieszanka z
nieco zbyt słabym finałem i średnio się przy niej bawiłem,
no może trochę lepiej niż średnio.
Książka nadaje się raczej dla stawiających
na pierwszym miejscu rozlew krwi i wszelkiej maści potwory.
Marek
Syndyka