Spider-Man:
Marvel Team-Up – Chris Claremont, John Byrne
SPIDER-MAN TEAM…
DOWN?
Każda popularna seria komiksowa prędzej czy później musi się
doczekać spin-offu albo dodatkowego samodzielnego tytułu,
który publikowałby krótkie, zamknięte opowiastki. Dla
„Spider-Mana” taki moment nadszedł w roku 1972, kiedy to na
rynek trafiła seria „Marvel Team-Up”, w której nasz pajęczak
jednoczy siły z różnymi herosami swojego uniwersum. Nad
tytułem tym pracowało wielu znanych twórców, swoją rękę do
całości przyłożył nawet Frank Miller, ale to run stworzony
przez duet Claremont/Byrne przeszedł do historii, jako
najlepszy i najważniejszy. I to on właśnie ukazał się
niedawno na naszym rynku zebrany w jednym tomie.
Peter Parker jest tu w środku swojego życia studenckiego,
zmuszony dzielić je z superbohaterską codziennością. Jak
jednak może udawać normalnego młodego człowieka, kiedy ktoś
ciągle staje na jego drodze? Na szczęście czasem ma
pomocników, z którymi przyjdzie mu współpracować na froncie
walki ze złem. A owo zło miewa najróżniejsze postacie: od
Equinoxa i Super Skrulla, przez Stalowego Węża oraz
szaleńców zarządzających Murderworld, po Kravena Łowcę i
Żywy Monolit! Spider-Man nie ma więc czasu się nudzić. A
kiedy u jego boku staną tacy bohaterowie, jak Yellow Jacket,
Wasp, Ms Marvel, Johnny Storm, Iron Fist, Kapitan Brytania,
Man-Thing, Havok czy Thor, może liczyć na niezapomniane
przeżycia.
Jednak te przeżycia nie są aż tak niezapomniane dla
czytelnika sięgającego po ten komiks. Bo niestety, ale choć
seria ta długo była obecna na rynku (i coraz była także
reaktywowana), nie przedstawia szczególnie imponującego
poziomu. Jak zauważa we wstępie Marco Lupoli, twórcy nie
mogli zrobić tu nic, co miałoby wpływ na regularną serię ze
Spiderem, zostało więc skupienie się na akcji i jak
najbarwniejszej plejadzie gościnnie występujących gwiazd.
Efekt jest więc taki, jak w filmowych hitach – dużo szumu,
dużo efekciarstwa, mało sensu i zero głębi. Dodatkowo
maniera Claremonta, który w dialogach i ramkach wyjaśniać
musi wszystko to, co już i tak widać w rysunkach (wiem, że
to element tamtych czasów, ale niewielu scenarzystów robiło
to w aż tak nachalny sposób, jakby czytelnik był pozbawiony
zdolności rozumienia podstawowych kwestii, które nawet
dzieci rozpoznają bez dodatkowych tłumaczeń) potrafi posuć
odbiór. A jednak i tak warto poznać ten komiks. I to bardzo!
Dlaczego?
Powodów jest kilka. Może scenariusze nie są szczególnie
dobre, ale jeśli rozpatrywać je w oderwaniu od Spider-Mana
nabierają nieco większej jakości. Claremont dostrzegł bowiem
w tej serii okazję by nie tylko kontynuować i zakończyć
zamknięty przedwcześnie cykl, który prowadził („Iron Fist”),
ale także i wprowadzić na amerykański rynek postać Kapitana
Brytanii, która powstała na potrzeby Marvel UK. A to
doskonała okazja dla polskiego czytelnika, który dzięki tej
historii może poznać ową brytyjską wersję Kapitana Ameryki i
dowiedzieć się o genezie jego narodzi. Podobnie jest z
resztą bohaterów, których w Polsce albo nie było wcale albo
w większości byli raczej gdzieś w tle. A co więcej, dla
fanów Spider-Mana jest tutaj dużo momentów, które przywołają
uśmiech na ich twarzach – obecność legendarnej już Jean De
Wolf czy tytuł komiksu o Kravenie, zaczynający się od
parafrazy wiersza Blake’a, „Tygrys” – wiersza, który stał
się potem znakiem rozpoznawczym najbardziej cenionej
historii o Pająku, „Ostatnich łowów Kravena” i chyba
najczęściej przytaczanym poetyckim cytatem w dziejach
komiksów (od „Punishera” po „Wolverine: Origin”).
I są także świetne rysunki Byrne’a, a możliwość zobaczenia
Petera w dzwonach ma swój nieodparty urok. Przede wszystkim
jednak po komiks warto sięgnąć ze względu na jego kultowy
status. Bo choć może daleki jest od ideału, dwanaście
zebranych w nim zeszytów (niestety ale pominięto w tej
edycji jeden, który po kilku miesiącach zrobił ten sam duet)
to kawał historii Marvela i ciekawy wgląd w to, jak
wyglądały wcześniejsze prace ekipy, która potem stworzył
takie legendy, jak „X-Men” Mroczna Phoenix” czy „X-Men: Days
of Future Past”.
Michał P. Lipka, 10.06.2016
|
|