THE THING
Stacja badawcza na Antarktydzie, kilkoro znudzonych pracą, przekomarzających
się badaczy. Wszędzie pusta, jałowa, lodowa pustynia. Zero kontaktu z innymi
przedstawicielami gatunku ludzkiego. Z taką wizją spotykamy się w
początkowej fazie filmu, który John Carpenter nakręcił w latach 90-tych i
który wwiercił się w mój umysł niezwykle głęboko…
Coś – The Thing,
często mylony – o zgrozo – z IT (na podstawie prozy Stephena Kinga),
to już kultowy obraz z gatunku science fiction horror. Porywający,
przerażający i niedający się wyrzucić z pamięci za żadne skarby, takimi
słowami można by opisać to cudo. A i to nie wystarczy, by oddać charakter i
klimat tego filmu.
John Carpenter tą produkcją sprawił, że wiele moich nocy było bezsennych, a
ciemne korytarze przyprawiały o mdłości. Majstersztyk! Mimo, że remake.
Pierwowzorem był film noszący tytuł: The Thing from another planet. O
nim też niedługo napiszę, możecie być spokojni.
Dobra obsada (m.in. Kurt Russel), fenomenalna oprawa sceniczna i kostiumy.
To punkt pierwszy. Aktorzy są naturalni, zachowują się tak, jak by kilka lat
spędzili w lodowatej puszcze na południowej półkuli. Rekwizyty i scenografia
sprawiają wrażenie, że to autentyczna stacja polarna… Faktyczni kręcono to w
halach studyjnych, w lecie. Na zewnątrz było ponad 30 stopni. Choć
kilkanaście scen nagrano rzeczywiście na lodowcu. Z tym, że na Alasce.
Genialna muzyka Ennio Morricone. Opętańcza i zniewalająca. Dynamiczna i
statyczna, ogłuszająco cicha i niewiarygodnie niezauważalna. Kompozycje
stworzone do tego filmu fenomenalnie współgrają z pracą kamery, oświetleniem
i tempem akcji. Nie narzucają się, tworząc idealnie funkcjonujące tło.
Przekaz podprogowy jest w pełni wykorzystany pod tym aspektem.
Fabuła… niby nic, ale jej realizacja niezwykle udana. Kilkaset, może nawet
kilka tysięcy lat przed tym, jak poznajemy bohaterów filmu, na Ziemi rozbija
się statek obcych. To pierwsza scena. W kolejnej poznajemy amerykańskich
polarników. Siedzą sobie w stacji badawczej… Pewnego dnia słyszą strzały… To
inna grupa badaczy strzela do psa pędzącego przez lodową pustynię. Jankesi
ratują biedne zwierze. Nie spodziewają się, że to nie jest zwykły pies…
W kolejnych partiach filmu dowiadujemy się, co odkryto pod lodem Antarktydy
(przez naukowców z Norweskiej stacji badawczej jak się okaże, bo to właśnie
oni gonili psa). Od razu dodam, że żaden z nas nie chciałby spotkać tego, z
czym zmierzą się bohaterowie filmu.
Szybka akcja i dość dobrze zrealizowane efekty specjalne (w tym kilka w
animacji poklatkowej!) zadowolą nawet najbardziej wymagających fanów
ekranowych sieczek. Krew leje się strumieniami, gatunek ludzki napotyka
niebywałych rozmiarów zagrożenie i nie do końca wiadomo, czy udało mu się je
zwalczyć.
Carpenter stworzył świat, w którym nikomu nie można ufać. Przyjaciel staje
się potencjalnych zagrożeniem, a osoba nam niechętna – oparciem w trudnej
sytuacji.
Ten film pozostawia głębokie ślady w pamięci widza. U mnie, mimo upływu
kilku lat, nadal są dobrze widoczne. Szkoda, że dziś nie kręci się takich
arcydzieł. Gdy w kinach emitowana jest przede wszystkim mentalna i
jakościowa kicha, warto spojrzeć wstecz. Nie poleca więc najnowszej wersji
The Thing z roku ubiegłego Jedynie w kilku miejscach trzyma się to
wszystko „kupy”. Z resztą… o tym filmie, już niebawem, również skrobnę kilka
słów. Jak ochłonę.
Ocean ogólna: 10/10
Krzysztof ‘Mormegil’
Chmielewski |
Tytuł: Coś (The Thing)
premiera: 25 czerwca 1982 (świat)
reżyseria: John Carpenter
scenariusz: Bill Lancaster
|
|