SEN GENERAŁA
Generał Vozmuzhalnoy Vozmozhno obudził się mokry od potu. Pojękiwał. Otworzył oczy i
wyciągnął rękę. Ktoś chwycił ją i przytrzymał. Mężczyzna. Generał Plodorodnuy.
Jego najbardziej zaufany zastępca. Najdroższy przyjaciel. Najbliższy sercu powiernik.
- Śniłeś, Moozh. - Był to przydomek, którego tylko Plod ośmielał się używać
w jego obecności.
- To prawda. - Moozh wzdrygnął się na wspomnienie. - Co za sen!
- Czy był wróżebny?
- Tak czy owak przerażający.
- Opowiedz mi. Dobrze sobie radzę ze snami.
- Wiem, tak jak dobrze sobie radzisz z kobietami. Kiedy już z nimi kończysz, mówią
to, co chcesz, żeby mówiły!
Plod wybuchnął śmiechem, lecz potem czekał. Moozh nie wiedział, dlaczego nie ma
ochoty opowiedzieć tego snu Plodowi. Tak wiele innych mu dawniej opowiedział.
- No dobrze, oto mój sen. Zobaczyłem stojącego na polanie człowieka, wokół którego
fruwały straszne stwory - nie ptaki, były pokryte futrem, lecz znacznie większe od
nietoperzy. Krążyły, pikowały, dotykały tego człowieka. On stał w miejscu i nic nie
robił. Kiedy wreszcie wszystkie go dotknęły, odleciały z wyjątkiem jednego, który
przysiadł mu na ramieniu.
- Ach. - wtrącił Plod.
- Jeszcze nie skończyłem. Zaraz potem zaroiło się tam od olbrzymich szczurów, które
powyłaziły z nor w ziemi. Liczyły co najmniej metr długości, były w połowie takie
wysokie jak ten człowiek. I znów podchodziły po kolei, aż wszystkie go dotknęły.
- Czym? Zębami? Pazurami?
- I nosami. Dotknęły go, to wszystko, co wiedziałem. Nie rozpraszaj mnie.
- Wybacz.
- Kiedy już wszystkie go dotknęły, odeszły.
- Z wyjątkiem jednego.
- Tak. Przywarł do jego nogi. Widać ten sam schemat.
- Kto był następny?
Moozh się wzdrygnął. To była najstraszniejsza część snu, a jednak teraz, kiedy zdołał
to wypowiedzieć, nie potrafił zrozumieć dlaczego.
- Ludzie.
- Ludzie? Przyszli, żeby go dotknąć?
- Żeby. żeby go całować. Jego ręce, jego stopy. Żeby oddać mu cześć. Były
ich tysiące. Tyle że całowali nie tylko tego człowieka. Całowali też. latającego
stwora. I olbrzymiego szczura, który trzymał się kurczowo jego nogi. Całowali ich
wszystkich.
- Ach. - Plod wyglądał na zmartwionego.
- No i co ty na to? O co tu chodzi? Co to wróży?
- Człowiek, którego widziałeś, to oczywiście imperator.
Czasami interpretacje Ploda wydawały się bliskie prawdy, ale tym razem serce Moozha
zbuntowało się przeciwko idei łączenia imperatora z człowiekiem ze snu.
- Dlaczego to takie oczywiste? Z wyglądu wcale nie przypominał imperatora.
- Naturalnie dlatego, że cała przyroda i ludzkość oddawały mu cześć.
Moozh wzruszył ramionami. Nie była to najbardziej inteligentna interpretacja Ploda.
Ponadto Moozh nigdy nie słyszał o miłości zwierząt do imperatora, który uważał się
za wielkiego myśliwego. Oczywiście polował tylko w swoich parkach, gdzie wszystkie
drapieżniki wytresowano tak, aby zachowywały się dziko, lecz nigdy nie atakowały, a
inne zwierzęta oswojono. Imperator grał swoją rolę w wielkim spektaklu rywalizacji między
człowiekiem a zwierzem, lecz nigdy nie był w niebezpieczeństwie, ponieważ zwierzę
niewinnie wystawiało się na jego szybki cios strzałki, prosty rzut oszczepu, bezlitosne
cięcie ostrza. Jeśli na tym polegało oddawanie czci, jeśli taka właśnie była
przyroda, to tak, można było powiedzieć, że cała przyroda i ludzkość oddawały cześć
imperatorowi.
Plod oczywiście nic nie wiedział o takich myślach Moozha; jeżeli ktoś na swoje
nieszczęście miewał złośliwe myśli na temat imperatora, pilnował, żeby przyjaciół
nie obarczać wiedzą o nich.
Tak więc Plod kontynuował swoją interpretację snu Moozha.
- Co to wróży, ta cześć oddawana imperatorowi? Sama w sobie nic. Ale fakt, że to
wzbudziło w tobie odrazę, fakt, że odskoczyłeś z przerażeniem.
- Oni całowali szczura, Plod! Całowali tego obrzydliwego latającego stwora.
Plod jednak nic nie powiedział, kiedy Moozh zawiesił głos. Nic nie powiedział i
obserwował zwierzchnika.
- Nie przeraża mnie myśl o ludziach oddających cześć imperatorowi. Sam klękałem
przed Niewidzialnym Tronem. To nie było straszne, to było. uszlachetniające.
- Tak mówisz - powiedział Plod. - Ale sny nie kłamią. Może powinieneś się
oczyścić z jakiegoś zła w swoim sercu.
- Słuchaj, to ty powiedziałeś, że mój sen dotyczył imperatora. Dlaczego tamtym mężczyzną
nie mógł być. no nie wiem. władca Basiliki?
- Ponieważ nieszczęsnym miastem Basilika rządzą kobiety.
- No więc nie Basiliki. Mimo wszystko uważam, że sen dotyczył.
- Czego?
- Skąd miałbym to wiedzieć? Oczyszczę się, tak na wszelki wypadek, gdybyś miał
rację. Nie umiem interpretować snów.
Akt oczyszczenia oznaczał zmarnowanie kilku godzin w namiocie orędownika. Spędzanie tam
co miesiąc pewnego czasu było bardzo nudne, lecz stanowiło polityczną konieczność,
gdyż w przeciwnym razie raporty o bezbożności danej osoby szybko docierały do Gollod,
gdzie imperator decydował, kto zasługuje na stanowisko dowódcy, a kto na degradację
lub śmierć. Moozh i tak musiał niedługo złożyć wizytę w przybytku orędownika, ale
nienawidził tego tak, jak dziecko nienawidzi kąpieli.
- Zostaw mnie w spokoju, Plod. Bardzo mnie unieszczęśliwiłeś.
Plod uklęknął przed Moozhem i ujął jego prawą dłoń w swoje ręce.
- Wybacz mi.
Moozh oczywiście od razu mu wybaczył, ponieważ byli przyjaciółmi. Później tego
samego ranka wyruszył z obozu i zabił przywódców tuzina wiosek w Khlami. Wszystkie
wioski niezwłocznie przysięgły dozgonną miłość i oddanie imperatorowi, i kiedy
generał Vozmuzhalnoy Vozmozhno poszedł wieczorem oczyścić się w świętym przybytku,
orędownik ochoczo udzielił mu wybaczenia, gdyż tego dnia Moozh bardzo przyczynił się
do powiększenia sławy i godności imperatora.
BASILIKA, RZECZYWISTOŚĆ
Przybyli, żeby posłuchać jej śpiewu, przybyli z całej Basiliki. Kokor z ogromną
przyjemnością patrzyła, jak się rozpromieniają, kiedy - w końcu - wyszła na
scenę i muzycy zaczęli delikatnie trącać struny oraz dmuchać w swoje instrumenty,
tworząc łagodny podkład muzyczny, który zawsze jej akompaniował. "Kokor wreszcie
nam zaśpiewa", mówiły ich twarze. Ten wyraz ich twarzy podobał jej się bardziej od
wszystkich innych, jakie w życiu widziała, nawet bardziej niż mina mężczyzny przepełnionego
żądzą w ostatnich chwilach przed osiągnięciem zaspokojenia. Ponieważ dobrze wiedziała,
że mężczyzna przywiązuje niewielką wagę do tego, kto mu daje rozkosz miłosną,
natomiast publiczność przywiązuje dużą wagę do tego, że nie kto inny, tylko właśnie
Kokor stoi na scenie i otwiera usta, wyśpiewując wysokie, podniosłe dźwięki swoim
niewiarygodnie słodkim, lirycznym głosem, który płynie na fali muzyki jak płatki
kwiatów na powierzchni strumienia.
Przynajmniej chciała, żeby było. Tak sobie to wyobrażała, dopóki nie weszła na scenę
i nie zobaczyła, jak na nią patrzą. Dziś wieczorem publiczność składała się głównie
z mężczyzn. Mężczyzn, którzy omiatali ją wzrokiem od stóp do głów. Powinnam odmówić
śpiewania w komediach, po raz kolejny powiedziała sobie w duchu. Powinnam się domagać,
żeby traktowali mnie poważnie, tak jak moją ukochaną siostrę Sevet z tym jej niskim
jak u mężczyzny i skrzekliwym głosem. Na nią patrzą z wyrazem estetycznej ekstazy.
Zarówno mężczyźni, jak i kobiety na widowni. Oni nie lustrują jej ciała z góry na dół,
szacując, jak się ono porusza pod ubraniem - częściowo dlatego, że jest taka tłusta,
iż oglądanie jej nie jest żadną przyjemnością - pod kostiumem porusza się bardzo
niezgrabnie, biedactwo. Oczywiście, że zamykają oczy i słuchają jej głosu - to
znacznie lepsze od oglądania Sevet.
Co za kłamstwo. Ależ jestem kłamczuchą, nawet kiedy rozmawiam sama ze sobą!
Nie mogę być taka niecierpliwa. To tylko kwestia czasu. Sevet jest starsza, ja mam
zaledwie osiemnaście lat. Ona też musiała przez jakiś czas grać w komediach, dopóki
nie zdobyła sławy.
Kokor przypomniała sobie, jak jej siostra mówiła na początku swojej kariery - ponad
dwa lata temu - że musi ciągle studzić zapał swoich wielbicieli, którzy mieli skłonność
do wchodzenia do jej garderoby w stanie pełnej gotowości do natychmiastowego uprawiania
miłości, aż musiała sobie wynająć ochronę osobistą, by zniechęcić bardziej namiętnych
adoratorów.
- W tym wszystkim chodzi tylko o seks - stwierdziła wtedy Sevet. - Pieśni,
przedstawienia, w nich wszystkich chodzi o seks i tylko o tym marzy publiczność. Trzeba
jedynie uważać, żeby nie marzyli zbyt gorliwie lub zbyt konkretnie!
Dobra rada? Niezbyt. Im bardziej o tobie marzą, tym większa wartość pieniężna
twojego nazwiska na ulotkach reklamujących sztukę. Aż w końcu, jeśli ci się poszczęści,
jeśli jesteś wystarczająco dobra, ulotka nie musi wcale podawać tytułu spektaklu.
Wystarczy twoje nazwisko, miejsce, dzień, godzinę. i kiedy wychodzisz na scenę, oni
wszyscy tam są, setki ludzi, i kiedy muzyka zaczyna grać, nie patrzą na ciebie jak na
ostatnią nadzieję umierającego z głodu człowieka, patrzą na ciebie jak na najwznioślejsze
marzenie uszlachetnionej duszy.
Kokor wkroczyła na swoje miejsce na scenie. Rozległy się oklaski. Zwróciła się do
widowni i zaśpiewała ekscytującym, wysokim głosem.
- Cóż to było? - zapytał Gulya, aktor odgrywający starego zbereźnika. - Czemu
już wrzeszczysz? Jeszcze cię nawet nie dotknąłem.
Publiczność roześmiała się, ale niewystarczająco. Ta sztuka była w opałach. Kokor
dobrze wiedziała, że ten spektakl od samego początku ma słabe punkty, ale przy takiej
anemicznej reakcji ludzi skazany był na fiasko. Tak więc za kilka dni będzie musiała
znów zacząć próby. Kolejne przedstawienie. Kolejny zestaw głupich słów i głupich
melodii do zapamiętania.
Sevet sama decydowała, co zaśpiewa. Autorzy pieśni przychodzili do niej i błagali, żeby
wykonała ich kompozycje. Nie musiała niewłaściwie używać swojego głosu, żeby
wzbudzać śmiech publiczności.
- Nie wrzeszczałam - zaśpiewała Kokor.
- Teraz wrzeszczysz - zaśpiewał Gulya, przysuwając się do niej i zaczynając ją
pieścić. Jego chrapliwy bas zawsze wywoływał śmiech, kiedy Gulya w ten sposób nim śpiewał,
i publiczność tak właśnie zareagowała. Może w sumie uda im się wyciągnąć to
przedstawienie z bagna.
- Ale teraz mnie dotykasz!
Zaśpiewała najwyższy dźwięk w skali swojego głosu, który zawisł w powietrzu. Jak
ptak, jak wzlatujący ptak, gdyby tylko widzowie słuchali, zwracając uwagę na piękno.
Gulya strasznie się skrzywił i cofnął rękę z jej piersi. Kokor natychmiast obniżyła
dźwięk o dwie oktawy. Nagrodzono to śmiechem. Jak dotąd najlepszy śmiech w trakcie
tej sceny. Dziewczyna wiedziała jednak, że połowa publiczności śmieje się z tego, że
Gulya wykonał taki świetny komiczny obrót, kiedy zdjął rękę z jej piersi. Był
mistrzem, naprawdę. To smutne, że błaznowanie, w którym się specjalizował, trochę
wyszło ostatnio z mody. Gulya z wiekiem robił się coraz lepszy, ale publiczność szukała
bardziej zjadliwych, złośliwych komedii młodych satyryków, brutalnych, ostrych
komedii, które dawały chociaż złudzenie, że kogoś ranią.
Scena toczyła się dalej. Rozlegały się śmiechy. Występ dobiegł końca. Aplauz.
Kokor wybiegła ze sceny z ulgą - i rozczarowaniem. Nikt na widowni nie skandował jej
nazwiska; nikt nawet nie wykrzyknął go ani razu. Jak długo będzie musiała czekać?
- To było zbyt ładne - powiedziała Tumannu, kierownik sceniczny, ze skwaszoną miną.
- Ten dźwięk ma brzmieć, jakbyś osiągała orgazm, a nie jak ptasi śpiew.
- Tak, tak - odrzekła Kokor. - Przepraszam.
Zawsze ze wszystkimi się zgadzała, a potem robiła, co chciała. Ta komedia nie była
warta jej pracy, jeśli Kokor nie mogła przynajmniej od czasu do czasu popisać się
swoim głosem. I ludzie roześmiali się, kiedy to zrobiła po swojemu, prawda? Nikt więc
nie mógł powiedzieć, że zrobiła to źle. Tumannu po prostu chciała ją zmusić do
posłuszeństwa, a Kokor nie zamierzała być posłuszna. Posłuszeństwo jest dobre dla
dzieci, mężów i zwierząt domowych.
- Nie jak ptasi śpiew - powtórzyła Tumannu.
- A może jak śpiew ptaka osiągającego orgazm? - zapytał Gulya, który też
przyszedł za kulisy.
Kokor zachichotała. Nawet Tumannu zdobyła się na swój powściągliwy, kwaśny uśmieszek.
- Ktoś na ciebie czeka, Kokor - powiedziała.
Był to mężczyzna. Ale nie żaden wielbiciel jej talentu, ponieważ wtedy byłby wśród
publiczności. Już go kiedyś widziała. Ach tak - pojawiał się od czasu do czasu,
kiedy stały mąż matki, Wetchik, przychodził z wizytą. Ten człowiek był głównym służącym
Wetchika, nieprawdaż? Kierował jego interesem w branży egzotycznych kwiatów, kiedy
Wetchik podróżował z karawaną. Jak się nazywał?
- Jestem Rashgallivak - przedstawił się. Był bardzo poważny.
- Słucham? - zapytała.
- Z głębokim żalem informuję, że pani ojciec padł ofiarą brutalnej przemocy.
Co za niezwykła wiadomość! Przez chwilę Kokor nie mogła pojąć, o co chodzi.
- Czy ktoś go zranił?
- Śmiertelnie, proszę pani.
- Och! - Kryło się w tym jakieś znaczenie i zamierzała je znaleźć. - A więc
to by znaczyło, że. nie żyje?
- Zaczepiono go na ulicy i zamordowano z zimną krwią - wyjaśnił Rashgallivak.
Właściwie nie było to nawet dziwne, jeśli się zastanowić. Ojciec zachowywał się
ostatnio jak tyran, wysyłając na ulice zamaskowanych żołnierzy. Zastraszając
wszystkich. Ale był taki silny i energiczny, że trudno sobie wyobrazić, iż cokolwiek
może mu stać na drodze przez dłuższy czas. Z pewnością nie na zawsze.
- Nie ma nadziei, że. wyzdrowieje?
Gulya stał tak blisko, że mógł się teraz z łatwością wtrącić do rozmowy.
- Wydaje się, że to normalny przypadek śmierci, proszę pani, a to oznacza, że
rokowania nie są dobre.
Zachichotał.
Rashgallivak odepchnął go dość brutalnie.
- To nie było zabawne - rzekł.
- Czy teraz wpuszczają krytyków za kulisy? - zapytał Gulya. - W trakcie
przedstawienia?
- Idź sobie, Gulya - powiedziała Kokor. Błędem było pójście do łóżka z tym
starym człowiekiem. Od tamtej pory wyobrażał sobie, że może rościć sobie jakieś
prawa do niej.
- Naturalnie najlepiej by było, gdyby pani poszła ze mną - zaproponował
Rashgallivak.
- Ależ skąd! Nie, wcale nie byłoby najlepiej. - Za kogo on się uważa? O ile
wiedziała, nie był z nią w żaden sposób spokrewniony. Będzie musiała pójść do
matki. Czy matka już wie? - Czy matka.?
- Naturalnie ją pierwszą zawiadomiłem. Powiedziała mi, gdzie mogę panią znaleźć.
Czasy są niebezpieczne i obiecałem jej, że będę panią ochraniać.
Kokor wiedziała, że on kłamie. Czemu miałaby potrzebować tego obcego człowieka do
ochrony? Przed czym? Mężczyźni jednak zawsze zachowują się w ten sposób, upierając
się, że kobieta, która niczego się nie boi, potrzebuje opieki. Posiadanie na własność
- to mężczyźni zawsze mają na myśli, kiedy mówią o ochronie. Gdyby chciała, aby
jakiś mężczyzna posiadał ją na własność, to miałaby męża, obojętne jaki on był.
Nie potrzebowała, żeby troszczył się o nią ten stary pizduk.
- Gdzie jest Sevet?
- Jeszcze jej nie znaleziono. Muszę nalegać, żeby pani ze mną poszła.
Teraz Tumannu musiała wkroczyć do akcji.
- Nigdzie nie pójdzie. Ma jeszcze trzy sceny do zagrania, włącznie z punktem
kulminacyjnym.
Rashgallivak odwrócił się do niej i teraz pojawiła się w jego zachowaniu jakaś
oznaka godności zamiast zwykłego, bliżej niesprecyzowanego oszołomienia.
- Jej ojciec został zabity, a pani przypuszcza, że ona zostanie, żeby dokończyć
przedstawienie?
A może od samego początku zachowywał się z godnością, a ona po prostu nie dostrzegała
tego do tej pory?
- Sevet powinna się dowiedzieć o ojcu - stwierdziła Kokor.
- Dowie się, gdy tylko ją znajdziemy.
Jacy my? - pomyślała Kokor. Miejsza z tym. Ja wiem, gdzie ją znaleźć. Znam
wszystkie miejsca jej schadzek, do których zabiera kochanków, żeby nie robić afrontu
swojemu biednemu mężowi. Związek małżeński Sevet i Vasa, tak jak Kokor i Obringa, był
elastyczny, ale wydawało się, że Vas gorzej się z tym czuje niż Obring. Niektórzy mężczyźni
są tacy. uczuleni na punkcie swojego terytorium. Prawdopodobnie dlatego, że Vas był
naukowcem, a nie artystą. Z kolei Obring rozumiał artystyczne życie. Nigdy nawet by mu
się nie śniło, żeby egzekwować od Kokor wszystkie postanowienia ich kontraktu małżeńskiego.
Czasami dość wesoło żartował na temat mężczyzn, z którymi się widywała.
Oczywiście Kokor nigdy by nie znieważyła Obringa, wspominając swoich kochanków. Jeżeli
słyszał pogłoski o jakimś, to jedna sprawa. Kiedy o tym wspominał, potrząsała głową
i mówiła: "Ty głuptasie. Jesteś jedynym mężczyzną, którego kocham".
I jakimś dziwnym sposobem była to prawda. Obring był taki kochany, nawet jeśli nie miał
za grosz talentu aktorskiego. Zawsze przynosił jej prezenty i opowiadał najcudowniejsze
plotki. Nic dziwnego, że już dwa razy odnawiała z nim kontrakt małżeński - ludzie
często komentowali jej wierność, że już trzeci rok pozostaje żoną swojego
pierwszego męża, a przecież jest młoda i piękna, mogła poślubić, kogo tylko chciała.
To prawda, że wyszła za niego przede wszystkim po to, by sprawić przyjemność jego
matce, starej Dhel, która służyła jako jej cioteczka i była najdroższą przyjaciółką
matki. Ale polubiła Obringa, naprawdę go polubiła. Stan małżeński z nim był bardzo
wygodny i słodki. Dopóki mogła sypiać, z kim jej się tylko podobało.
Zabawnie byłoby znaleźć Sevet, przyłapać ją na gorącym uczynku i zobaczyć, z kim
jest w łóżku dziś wieczorem. Kokor już od lat nie zaskoczyła jej w ten sposób.
Zastać ją z jakimś nagim, spoconym mężczyzną, powiedzieć jej, że ojciec nie żyje,
a potem obserwować twarz tego biednego mężczyzny, kiedy stopniowo zaczyna zdawać sobie
sprawę, że to koniec miłości dla niego tej nocy!
- Ja powiem Sevet - oznajmiła Kokor.
- Pójdzie pani ze mną - nalegał Rashgallivak.
- Zostaniesz do końca spektaklu - oświadczyła Tumannu.
- To przedstawienie to zwykłe. otsoss - powiedziała Kokor, używając najbardziej
ordynarnego określenia, jakie zdołała wymyślić.
Tumannu aż się zatchnęła, Rashgallivak poczerwieniał, a Gulya zachichotał swoim
niskim głosem.
Kokor poklepała Tumannu po ramieniu.
- W porządku. Wylatuję z pracy.
- Tak, wylatujesz! - krzyknęła Tumannu. - I jeśli wyjdziesz stąd dziś
wieczorem, to twoja kariera jest skończona!
Rashgallivak uśmiechnął się do niej szyderczo.
- Z takim dużym udziałem w spadku po ojcu wykupi pani teatrzyk razem z pani matką.
Tumannu spojrzała wyzywająco.
- Czyżby? A kto był jej ojcem, Gaballufix?
Rashgallivak wyglądał na zaskoczonego.
- Nie wiedziała pani?
Tumannu najwyraźniej nie wiedziała. Kokor uświadomiła sobie, że nigdy o tym jej nie
wspomniała. A to oznaczało, że nie wykorzystywała nazwiska swojego ojca, co z kolei
oznaczało, iż dostała tę rolę dzięki swojemu talentowi. Jakie to cudowne!
- Wiedziałam, że jest siostrą wielkiej Sevet - stwierdziła Tumannu. - Myślicie,
że czemu ją wynajęłam? Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że mają tego samego
ojca.
Kokor przez chwilę czuła gniew, ale natychmiast go powściągnęła i doskonale opanowała.
Nic dobrego by nigdy nie przyszło z tego, że pozwoliłaby swobodnie płonąć takiemu płomieniowi.
Nie wiadomo, co by zrobiła lub powiedziała, gdyby kiedykolwiek dała upust emocjom w
takiej chwili.
- Muszę znaleźć Sevet - powiedziała.
- Nie - zaprzeczył Rashgallivak. Może zamierzał jeszcze coś powiedzieć, ale w tym
samym momencie położył rękę na ramieniu Kokor, żeby ją powstrzymać, a to spowodowało,
że dziewczyna uderzyła go mocno kolanem w krocze, tak jak uczono wszystkie aktorki
komediowe, kiedy niepożądany wielbiciel stawał się zbyt natarczywy. Był to odruch.
Kokor właściwie nie chciała tego zrobić. A już na pewno nie chciała tego zrobić z
taką siłą. Rashgallivak nie ważył wiele i od kopniaka aż uniósł się w powietrze.
- Muszę znaleźć Sevet - powtórzyła Kokor gwoli wyjaśnienia.
Rashgallivak prawdopodobnie jej nie słyszał. Zbyt głośno jęczał, zwijając się z bólu
na drewnianej podłodze.
- Gdzie jest dublerka? - zainteresowała się Tumannu. - Biedna mała bizdunka, nie
została nawet uprzedzona.
- Boli? - zapytał Rashgallivaka Gulya. - To znaczy, jak to jest z bólem, kiedy się
o nim myśli?
Kokor ruszyła w ciemność, kierując się w stronę Bohomazów. Jej udo pulsowało tuż
nad kolanem, w miejscu, którym tak mocno uderzyła Rashgallivaka w krocze. Prawdopodobnie
zrobi się siniec i będzie musiała zastosować maskującą maść na nogi. Co za kłopot.
Ojciec nie żyje, myślała. To ja muszę o tym powiedzieć Sevet. Błagam, żeby nikt
inny nie znalazł jej przede mną. Został zamordowany. Ludzie będą o tym gadać przez
wiele lat. Ładnie będę wyglądać w bieli żałobnej. Biedna Sevet - zawsze wydaje się
czerwona jak burak, kiedy nosi białe rzeczy. Ale nie ośmieli się zdjąć żałoby, dopóki
ja tego nie zrobię. Mogę opłakiwać biednego tatusia latami.
Kokor śmiała się w duchu przez całą drogę.
A potem uświadomiła sobie, że wcale się nie śmieje, tylko że płacze. Dlaczego płaczę?
- zastanawiała się. Ponieważ ojciec nie żyje. To musi być powodem, właśnie stąd
to całe poruszenie. Ojciec, biedny ojciec. Chyba go kochałam, bo płaczę mimowolnie,
nawet gdy nikt nie patrzy. Któż by zgadł, że go kochałam?
- Obudź się! - rozległ się natarczywy szept. - Cioteczka Rasa chce się z nami
zobaczyć. Obudź się!
Luet nie mogła zrozumieć, dlaczego Hushidh to mówi.
- Nawet nie spałam - wymamrotała.
- Owszem, spałaś - powiedziała jej siostra Hushidh. - Chrapałaś.
Luet usiadła.
- Pewnie krzyczałam jak gęś.
- Ryczałaś jak osioł, ale moja miłość do ciebie przemienia to w muzykę.
- Dlatego to robię - odcięła się Luet. - Żebyś miała muzykę w nocy.
Sięgnęła po sukienkę domową i naciągnęła ją przez głowę.
- Cioteczka Rasa chce się z nami widzieć - ponaglała Hushidh. - Chodź szybko.
Wyślizgnęła się z pokoju, poruszając się tanecznym krokiem, a jej suknia unosiła się
za nią w powietrzu. W butach lub sandałach Hushidh zawsze ciężko stąpała, ale boso
poruszała się jak kobieta we śnie, jak pyłek kwiatowy na wietrze.
Luet wyszła za siostrą na korytarz, nadal zapinając sukienkę. Cóż mogła to być za
sprawa, że Rasa chciała rozmawiać z nią i z Hushidh? Zważywszy na wszystkie ostatnie
kłopoty, Luet obawiała się najgorszego. Czy to możliwe, że Nafai, syn Rasy, mimo
wszystko nie uciekł z miasta?
Zaledwie wczoraj Luet poprowadziła go zakazanymi ścieżkami aż do jeziora, które tylko
kobiety mogły oglądać. Gdyż Naddusza powiedziała jej, że Nafai musi pływać w nim
jak kobieta, jak wodna wieszczka - jak sama Luet. Toteż zabrała go tam i nie został
zabity za świętokradztwo. Potem wyprowadziła go przez Bramę Prywatną i przeprowadziła
przez Leśne Bezdroża. Myślała, że jest bezpieczny. Ale oczywiście nie był. Ponieważ
po prostu nie chciał iść na pustynię, z powrotem do namiotu swojego ojca - nie chciał
iść bez tego, po co ojciec go wysłał.
Cioteczka Rasa czekała w swoim pokoju. Nie sama. Był z nią jakiś żołnierz. Nie był
to człowiek Gaballufixa - najemnik, zbir, który by udawał, że należy do gwardii
Palwashantu. Nie, ten żołnierz był jednym ze strażników miasta, stróżem bramy.
Luet rozpoznała jedynie jego insygnia, ponieważ Rasa wyglądała na przestraszoną.
nie, właściwie nie. Takiego stanu emocjonalnego Luet jeszcze nigdy u niej nie widziała.
W szeroko rozwartych oczach błyszczały łzy, twarz nie świadczyła już o zdecydowanym
charakterze, lecz była obwisła i zmęczona, jak gdyby w sercu Rasy kłębiły się
emocje, których jej oblicze nie potrafiło wyrazić.
- Gaballufix nie żyje - oznajmiła Rasa.
To wiele wyjaśniało. W ciągu ostatnich miesięcy Gaballufix był wrogiem - zgraja
jego płatnych tolczoków terroryzowała ludzi na ulicach, a potem oddziały jego
zamaskowanych i anonimowych żołnierzy terroryzowały ludzi jeszcze bardziej, kiedy
ostentacyjnie pilnowały, aby obywatele Basiliki czuli się "bezpiecznie". Kiedyś
jednak Gaballufix był również mężem Rasy, ojcem jej dwóch córek, Sevet i Kokor.
Kochali się wtedy, a więzi rodzinnych nie można ot tak zerwać, przynajmniej w pojęciu
kobiety takiej poważnej jak Rasa. Luet nie była więzostruktorką, tak jak jej siostra
Hushidh, ale wiedziała, że Rasa nadal czuje więź z Gaballufixem, mimo że potępiała
jego wszystkie ostatnie działania.
- Współczuję wdowie po nim - powiedziała Luet - ale cieszę się w imieniu
miasta.
Hushidh jednak spojrzała badawczo na żołnierza.
- Przypuszczam, że ten człowiek nie przyniósł ci tej wiadomości, cioteczko Raso.
- To prawda - potwierdziła Rasa. - O śmierci Gaballufixa dowiedziałam się od
Rashgallivaka. Rashgallivak został mianowany. nowym Wetchikiem.
Luet wiedziała, że był to druzgocący cios. Oznaczało to, że mąż Rasy, Volemak, który
był Wetchikiem, nie ma teraz żadnego majątku, żadnych praw, żadnej pozycji w klanie
Palwashantu. A Rashgallivak, który był jego zaufanym służącym, zajmował teraz jego
miejsce. Czy na świecie nie ma już honoru?
- Kiedy Rashgallivak osiągnął ten zaszczyt?
- Przed śmiercią Gaballufixa. Oczywiście Gab go mianował i jestem pewna, że zrobił
to z niekłamaną radością. Jest więc jakaś sprawiedliwość w tym, że Rash objął
przywództwo nad klanem Palwashantu, zajmując również miejsce Gaballufixa. Szybko pnie
się po drabinie społecznej. Podczas gdy inni spadają. Roptat także zginął dziś
wieczorem.
- Nie! - szepnęła Hushidh.
Roptat był przywódcą partii sprzyjającej Gorayni, ugrupowania, które próbowało
uchronić Basilikę od nadchodzącej wojny między Gorayni a Potokgavanem. Jaka była
szansa na utrzymanie pokoju po jego śmierci?
- Tak, obaj dziś zginęli - potwierdziła Rasa. - Przywódcy obu partii, które
wprowadziły rozłam w naszym mieście. Ale najgorsza z tego wszystkiego jest pogłoska,
że obu zabił mój syn Nafai.
- Nieprawda! - zaprzeczyła Luet. - To niemożliwe.
- Tak myślałam - oświadczyła Rasa. - Nie obudziłam was z powodu tej pogłoski.
Teraz Luet w pełni zrozumiała, dlaczego na twarzy cioteczki Rasy maluje się niepokój.
Nafai był jej chlubą, młodzieńcem błyskotliwym. i kimś więcej - Luet dobrze
wiedziała, że Nafai jest również bliski Nadduszy. To, co się jemu przydarzyło, było
ważne nie tylko dla tych, którzy go kochali, lecz również dla miasta, a może dla świata.
- A więc ten żołnierz ma wiadomości o Nafaiu? - zapytała Luet.
Rasa skinęła żołnierzowi, który do tej pory siedział w milczeniu.
- Nazywam się Smelost - przedstawił się i wstał. - Pilnowałem bramy. Zobaczyłem,
jak podchodzi dwóch mężczyzn. Jeden z nich położył kciuk na ekranie i komputer
zidentyfikował go jako Zdoraba, skarbnika Gaballufixa.
- A drugi? - zapytała Hushidh.
- Był zamaskowany, ale miał na sobie rzeczy Gaballufixa. Zdorab się do niego zwracał
tym imieniem i usiłował mnie przekonać, żebym nie kazał mu kłaść kciuka na
ekranie. Ale musiałem to zrobić, ponieważ zamordowano Roptata i próbowaliśmy nie dopuścić
do ucieczki zabójcy. Powiedziano nam, że mordercą jest najmłodszy syn Rasy, Nafai.
Gaballufix nam to powiedział.
- A więc czy kazał pan Gaballufixowi położyć kciuk na ekranie? - zapytała Luet.
- Przysunął się do mnie i szepnął: "A jeżeli mordercą jest ten, który wysunął
to fałszywe oskarżenie?". Cóż, tak właśnie niektórzy z nas myśleli, że
Gaballufix oskarża Nafaia o zamordowanie Roptata, żeby zatuszować własną winę. A
potem ten żołnierz - ten, którego Zdorab nazywał Gaballufixem - położył kciuk
na ekranie i komputer podał imię "Nafai".
- Co pan wtedy zrobił? - zapytała Luet.
- Sprzeniewierzyłem się przysiędze i rozkazom. Natychmiast wymazałem jego imię i
pozwoliłem mu przejść. Byłem przekonany, że. że jest niewinny. Że nie zabił
Roptata. Ale jego wyjście z miasta zostało zarejestrowane, a także to, że go wypuściłem,
wiedząc, kim jest. Nic sobie z tego nie robiłem, bo pierwotny meldunek pochodził od
Gaballufixa, a oto stał przede mną jego skarbnik z chłopcem. Pomyślałam sobie, że
Gaballufix nie mógłby zaprotestować, skoro był tam jego człowiek. W najgorszym razie
groziła mi utrata pracy.
- Tak czy owak pozwoliłby pan mu wyjść - powiedziała Hushidh. - Nawet gdyby nie
towarzyszył mu człowiek Gaballufixa.
Smelost patrzył na nią przez chwilę, a potem uśmiechnął się półgębkiem.
- Byłem stronnikiem Roptata. To absurd uważać, że mógłby go zabić syn Wetchika.
- Nafai ma dopiero czternaście lat - zauważyła Luet. - To absurd uważać, że mógłby
kogokolwiek zabić.
- Wcale nie - zaprzeczył Smelost. - Powiadomiono nas, że znaleziono ciało
Gaballufixa. Z odciętą głową. I bez ubrania. Mogłem jedynie wywnioskować, że Nafai
zdjął ubranie ze zwłok Gaballufixa. Że prawie na pewno Nafai i Zdorab go zabili. Nafai
jest duży jak na czternastolatka, jeżeli naprawdę ma tylko tyle lat. Jest już mężczyzną.
Mógł to zrobić. Zdorab - to mało prawdopodobne. - Smelost zachichotał kpiąco.
- Teraz to i tak nie ma znaczenia, bo wyleją mnie z pracy. Obawiam się jednak, że
powieszą mnie za współudział w morderstwie, bo pozwoliłem mu wyjść. Dlatego
przyszedłem tutaj.
- Do wdowy po zamordowanym? - zapytała Luet.
- Do matki domniemanego mordercy - poprawiła ją Hushidh. - Ten człowiek kocha
Basilikę.
- Tak - potwierdził żołnierz - i cieszę się, że o tym wiecie. Nie wypełniłem
obowiązku, lecz zrobiłem to, co uważałem za właściwe.
- Potrzebuję porady. - Rasa spoglądała na przemian na Luet i Hushidh. - Ten człowiek,
Smelost, przyszedł do mnie po ochronę, bo uratował mojego syna. A tymczasem mój syn
uważany jest za mordercę i teraz przypuszczam, że naprawdę może być winny. Nie
jestem wodną wieszczką. Nie jestem więzostruktorką. Co jest słuszne i właściwe?
Czego chce Naddusza? Musicie mi powiedzieć. Musicie mi poradzić!
- Naddusza nic mi nie powiedziała - oznajmiła Luet. - Wiem tylko to, co tu dziś
usłyszałam.
- A jeżeli chodzi o interpretację - dodała Hushidh - widzę tylko to, że ten człowiek
kocha Basilikę i że zaplątana jesteś w sieć miłości, która uniemożliwia ci podjęcie
decyzji. Zginął ojciec twoich córek, a ty je kochasz - i jego też, nawet jego
kochasz. Wierzysz jednak, że zabił go Nafai, a swojego syna kochasz jeszcze bardziej.
Szanujesz również tego żołnierza i masz wobec niego dług honorowy. A przede wszystkim
kochasz Basilikę. Nie wiesz jednak, co musisz zrobić dla dobra swojego miasta.
- Wiem, na czym polega mój dylemat, Shuya, natomiast nie wiem, jak go rozwiązać.
- Muszę uciekać z miasta - rzekł Smelost. - Myślałem, że może mnie pani
ochronić. Wiedziałem, że jest pani matką Nafaia, ale zapomniałem, że jest pani wdową
po Gaballufixie.
- Wcale nie - zaprzeczyła Rasa. - Już wiele lat temu zerwałam z nim kontrakt. Od
tamtej pory żenił się wielokrotnie. Moim mężem jest teraz Wetchik. Lub raczej człowiek,
który kiedyś nim był, a teraz jest zbiegiem bez ziemi, którego syn może się okazać
mordercą. - Uśmiechnęła się z goryczą. - W tej kwestii nie mogę nic zrobić,
ale mogę pana ochronić, i tak uczynię.
- Nie możesz, cioteczko Raso - odezwała się Hushidh. - Za bardzo jesteś związana
z tymi wszystkimi tajemnicami. Rada Basiliki zawsze cię wysłucha, ale nie będzie,
polegając wyłącznie na twoim słowie, ochraniać żołnierza, który uchybił obowiązkom.
Oboje będziecie ponosić przez to jeszcze większą winę.
- Czy tak mówi więzostruktorka? - zapytała Rasa.
- Tak mówi twoja uczennica - odparła Hushidh - która wyjaśnia ci to, co sama byś
wydedukowała, gdybyś nie była taka zdezorientowana.
Po policzku Rasy spłynęła łza.
- Co się stanie z moim miastem?
Luet nigdy nie widziała, żeby Rasa, ta wspaniała nauczycielka, mądra i poważana
kobieta, była tak przestraszona, tak niepewna siebie. Status siostrzenicy, uczennicy, którą
wybrano, by mieszkała w jej domu, był największym zaszczytem, jaki mógł spotkać młodą
kobietę w Basilice.
- Wetchik, mój Volemak, powiedział, że kieruje nim Naddusza. - Rasa wyrzuciła z
siebie te słowa z goryczą. - Cóż to za przewodniczka? Czy Naddusza mu powiedziała,
żeby przysłał moich synów z powrotem do miasta, gdzie nieomal ich zabito? Czy Naddusza
zrobiła z mojego syna mordercę i zbiega? Cóż Naddusza wyprawia? Najprawdopodobniej nie
ma z tym nic wspólnego. Gaballufix miał rację; mój ukochany Volemak postradał zmysły,
a nasi synowie zostali wciągnięci w jego szaleństwo.
Luet nie mogła już dłużej tego słuchać.
- Wstydź się, cioteczko!
- Cicho, Lutya! - zawołała Hushidh.
- Wstydź się, cioteczko Raso - powtórzyła Luet. - To, że tobie wydaje się to
przerażające i pogmatwane, nie oznacza, że Naddusza tego nie rozumie. Ja wiem, że
Naddusza kieruje Wetchikiem, a także Nafaiem. To wszystko w jakiś sposób wyjdzie
Basilice na dobre.
- Tu się mylisz - zaprzeczyła Rasa. - Naddusza nie darzy Basiliki jakąś szczególną
miłością. Sprawuje pieczę nad całym światem. A jeżeli cały świat odniesie jakąś
korzyść ze zniszczenia Basiliki? Dla Nadduszy małe miasta i mali ludzie nic nie znaczą;
ona tka ogromny gobelin.
- A więc musimy chylić przed nią czoło - powiedziała Luet.
- Chyl czoło przed kim tylko chcesz - odparła jej Rasa. - Ja nie będę chylić
czoła przed Nadduszą, jeśli zamierza zrobić z moich synów morderców, a moje miasto
obrócić w pył. Jeżeli taki jest właśnie zamiar Nadduszy, to jestem jej wrogiem.
Rozumiesz mnie?
- Mów ciszej, cioteczko Raso - wtrąciła Hushidh. - Obudzisz dzieci.
Rasa umilkła na chwilę, po czym oświadczyła półgłosem:
- Powiedziałam, co mam do powiedzenia.
- Nie jesteś wrogiem Nadduszy - zaprzeczyła Luet. - Proszę, poczekaj jeszcze
trochę. Pozwól, że spróbuję się dowiedzieć, jaki Naddusza ma w tym cel. Właśnie
po to mnie tu sprowadziłaś, prawda? Żebym ci powiedziała, co Naddusza planuje.
- Tak - przyznała Rasa.
- Nie wydaję rozkazów Nadduszy - ciągnęła Luet - ale ją zapytam. Zaczekaj tu,
a ja.
- Nie - zaprotestowała Rasa. - Nie ma czasu, żebyś chodziła do jeziora.
- Nie do jeziora. Do mojego pokoju. Żeby spać. Śnić. Nasłuchiwać jej głosu,
oczekiwać wizji. O ile nadejdzie.
- A więc pospiesz się - powiedziała Rasa. - Mniej więcej za godzinę muszę podjąć
jakąś decyzję. - Będzie się tu zjawiać coraz więcej ludzi i będę musiała działać.
- Nie wydaję rozkazów Nadduszy - powtórzyła Luet. - A ona ma własne plany. Nie
postępuje zgodnie z twoimi.
Kokor poszła do ulubionej kryjówki Sevet, do której siostra zabierała swoich kochanków,
żeby Vas się o nich nie dowiedział, ale Sevet tam nie było.
- Już tu nie przychodzi - powiedziała Iliva, przyjaciółka Sevet. - Ani do
pozostałych miejsc w Bohomazach. Może jest wierna mężowi! - Wybuchnęła śmiechem i
życzyła Kokor dobrej nocy.
A więc Kokor nie będzie mogła zaskoczyć siostry. To ją bardzo rozczarowało.
Dlaczego Sevet znalazła sobie nową kryjówkę? Czy mąż chodził jej szukać? Miał za
wiele godności, by to robić! Faktem jednak pozostawało, że Sevet porzuciła swoje
stare kryjówki, mimo że Iliva i jej inne przyjaciółki z radością nadal by udzielały
jej schronienia.
Mogło to oznaczać tylko jedno. Sevet znalazła nowego kochanka, nawiązała trwałą, a
nie przelotną znajomość, i był to ktoś tak ważny w mieście, że musieli znaleźć
nową kryjówkę, ponieważ gdyby sprawa wyszła na jaw, skandal na pewno dotarłby do
uszu Vasa.
Jakie to rozkoszne, pomyślała Kokor. Próbowała sobie wyobrazić, kto by to mógł być,
który z najsławniejszych mężczyzn w mieście mógł zdobyć serce Sevet. Oczywiście
jakiś żonaty; żaden mężczyzna nie miał prawa spędzać choćby jednej nocy w mieście,
jeżeli nie miał żony będącej obywatelką Basiliki. Kiedy więc Kokor w końcu odkryje
tajemnicę Sevet, skandal będzie rzeczywiście przepyszny, gdyż dzięki zranionej, łkającej
żonie Sevet wyjdzie na jeszcze większą zdzirę.
I ja to wygadam, pomyślała Kokor. Ponieważ ukryła ten romans przede mną i nic mi nie
powiedziała, nie muszę jej chronić. Nie ufała mi, więc czemuż ja miałabym być
godna zaufania?
Oczywiście nie rozpowie tego sama. Znała niejednego satyryka w Amfiteatrze, który
bardzo będzie chciał poznać szczegóły, aby pierwszy mógł zniesławić słodką
Sevet i jej kochanka w sztuce. A cena, jaką Kokor od niego zażąda za informacje, nie będzie
wysoka - jedynie szansa zagrania roli Sevet, kiedy satyryk wystawi zniesławiające
przedstawienie. To szybko położy kres groźbom Tumannu, że zbojkotuje Kokor.
Będę naśladować głos Sevet, pomyślała Kokor. I ośmieszę jej sposób śpiewania.
Nikt nie potrafi jej tak dokładnie naśladować jak ja. Nikt nie zna wszystkich wad jej głosu
tak jak ja. Pożałuje, że ukryła przede mną swój sekret! A przy tym będę występować
w masce i zaprzeczę wszystkiemu; nawet jeśli sama matka mnie poprosi, żebym przysięgła
na Nadduszę, wyprę się. Nie tylko Sevet umie dotrzymać tajemnicy.
Było już późno, do świtu brakowało zaledwie kilku godzin, lecz do końca ostatnich
komedii pozostawała jeszcze dobra godzina. Gdyby Kokor poszła szybko do swojego teatru,
prawdopodobnie mogłaby nawet wrócić na scenę i przynajmniej wziąć udział w finale.
Nie mogła jednak znieść myśli o roli, którą musiałaby odgrywać przed Tumannu - błagać
o wybaczenie, przyrzekać, że już nigdy więcej nie wyjdzie sobie w trakcie sztuki, łkać.
To byłoby zbyt poniżające. Żadna córka Gaballufixa nie powinna być zmuszona do płaszczenia
się przed zwykłym kierownikiem scenicznym!
Tylko że teraz, kiedy on nie żyje, jakie znaczenie będzie miało to, czy jestem jego córką?.
Ta myśl ją przeraziła. Zastanawiała się, czy ten człowiek, Rash, miał rację, czy
ojciec zostawił jej dość pieniędzy, by była bardzo bogata i kupiła sobie teatr. To
by było miłe, prawda? To by rozwiązało wszystkie problemy. Sevet oczywiście miałaby
tyle samo pieniędzy i prawdopodobnie też kupiłaby sobie teatr, bo jak zwykle musiałaby
przyćmić Kokor i pozbawić ją wszelkich szans zdobycia sławy. Kokor jednak okazałaby
się lepszą organizatorką i doprowadziłaby do upadku nędznego, odtwórczego teatru
Sevet, a po jego klapie cały spadek siostry by przepadł, natomiast Kokor byłaby główną
postacią w basilikańskim teatrze i nadszedłby taki dzień, kiedy Sevet by błagała ją
o główną rolę w jednej ze sztuk, a Kokor objęłaby siostrę, załkała i powiedziała:
"Och, moja kochana siostro, marzę o tym, żeby wykorzystać twoje zdolności na scenie,
ale mam zobowiązania wobec moich sponsorów i nie mogę ich narażać na straty
finansowe, wystawiając sztukę, w której główną rolę gra przebrzmiała gwiazda".
Och, to było rozkoszne marzenie! Wprawdzie Sevet była starsza zaledwie o rok, ale to
nieważne. Teraz może zajmować lepszą pozycję, lecz już niedługo widzowie będą
bardziej cenili młodość i wtedy Kokor będzie miała przewagę. Młodość i uroda -
w obu tych aspektach Kokor zawsze będzie górowała nad Sevet. Ponadto nie miała mniej
talentu od siostry.
Dotarła do domu, niewielkiego mieszkania, które wraz z Obringiem wynajmowała w
dzielnicy Wzgórza. Było skromne, ale bardzo ładne. Przynajmniej tego nauczyła się od
swojej cioteczki Dhelembuvex, matki Obringa: lepiej mieć małą, ale ładnie urządzoną
klitkę, niż duży, ale brzydko zagospodarowany pałac. "Kobieta musi pokazać, że
jest kwiatem doskonałości" - mawiała zawsze cioteczka Dhel.
Kokor wyraziła to znacznie lepiej w aforyzmie, który opublikowała w wieku zaledwie piętnastu
lat, zanim poślubiła Obringa i opuściła dom matki:
Idealny pączek
o subtelnej barwie
i delikatnym zapachu
wywołuje większy zachwyt od paradnego kwiatu,
który domaga się uwagi,
ale nie może się poszczycić niczym,
czego nie można zobaczyć na pierwszy rzut oka
lub poczuć na samym początku.
Największą dumą napawało Kokor to, że wersy o idealnym pączku były krótkie i
proste, natomiast linijki o paradnym kwiecie długie i niezdarne. Jednak ku jej
rozczarowaniu żaden znamienity kompozytor nie napisał arii z tekstem jej aforyzmu, a młodzi,
którzy przychodzili do niej ze swoimi melodiami, byli pozbawionymi talentu oszustami
niemającymi pojęcia, jak skomponować pieśń, która nadawałaby się dla głosu Kokor.
Nawet się z nimi nie przespała - z wyjątkiem jednego, który miał taki nieśmiały i
słodki wyraz twarzy. Ach, w ciemnościach był tygrysem! Spotykała się z nim przez trzy
dni, ale upierał się, żeby jej śpiewać swoje melodie, więc go odprawiła.
Jak się nazywał?
Już sobie prawie przypomniała, kiedy weszła do domu i usłyszała dziwny odgłos
pohukiwania dochodzący z tylnego pokoju. Jak gdyby natrafiła na mieszkające za Małym
Jeziorem gibony, które sapią i pohukują, paplając do siebie: "Och. Hu. U-u. Huuu".
Tylko że to nie były gibony, prawda? I odgłosy dochodziły z sypialni, do której
wchodziło się krętymi schodami. Wpadające przez okno w dachu światło księżyca oświetlało
jej drogę, kiedy wbiegała po schodach na palcach, po cichu, ponieważ wiedziała, że
zastanie męża, Obringa, z jakąś ladacznicą w swoim łóżku, a to było niesłychanym
pogwałceniem wszelkich zasad przyzwoitości. Czy on w ogóle się z nią nie liczy? Ona
nigdy nie sprowadza kochanków do domu, prawda? Nigdy nie pozwala, żeby pocili się na
jego pościeli, prawda? Jakaś sprawiedliwość musi istnieć i to będzie wspaniała
scena zranionej dumy, kiedy Kokor wyrzuci kurewkę z domu bez ubrania! Dziwka będzie
musiała wracać nago, a Kokor zobaczy, jak Obring będzie ją przepraszał i jak będzie
próbował wszystko naprawić, składając jej przyrzeczenia i skomląc, ale teraz nie ma
już co do tego żadnych wątpliwości, Kokor nie odnowi z nim kontraktu, a on zobaczy, co
się dzieje z mężczyzną, który zdradza ją w żywe oczy.
W zalanej światłem księżyca sypialni Kokor zastała Obringa pochłoniętego dokładnie
taką czynnością, jakiej się spodziewała. Nie widziała jego twarzy ani twarzy
kobiety, której bez reszty poświęcał uwagę, ale nie potrzebowała ani dziennego światła,
ani szkła powiększającego, by wiedzieć, co to wszystko oznacza.
- Obrzydliwość - powiedziała.
Zadziałało to zgodnie z jej oczekiwaniami. Najwyraźniej nie usłyszeli, jak wchodzi po
schodach, i jej głos zmroził Obringa. Znieruchomiał. Po chwili odwrócił głowę i z głupią
miną spojrzał na nią.
- Kyoka! Wróciłaś wcześniej.
- Powinnam była się domyślić - odezwała się kobieta na łóżku. Jej twarz nadal
pozostawała ukryta za gołymi plecami Obringa, ale Kokor od razu rozpoznała ten głos.
- Twoje przedstawienie jest takie marne, że przerwali je w połowie.
Kokor nie zwróciła uwagi na obelgę, nie zauważyła, że w głosie Sevet nie było śladu
zażenowania. Myślała tylko o jednym: To dlatego musiała znaleźć nową kryjówkę;
nie dlatego, że jej kochankiem jest ktoś sławny, ale żeby ukryć prawdę przede mną.
- Setki twoich wielbicieli chciałyby się z tobą walić co wieczór - szepnęła.
- Ale ty musiałaś mieć mojego męża.
- Och, nie bierz tego tak do siebie! - Sevet wsparła się na łokciach. Jej piersi
opadły na boki. Kokor bardzo podobał się widok tych obwisłych piersi, była
zachwycona, że w wieku dziewiętnastu lat Sevet wyglądała na dużo starszą i grubszą
od niej. Obring jednak pragnął tego ciała, wykorzystywał to ciało na łóżku, na którym
tyle nocy sypiał obok doskonałego ciała Kokor. Jak mogło go w ogóle podniecać takie
ciało, skoro tyle razy widział rano nagą Kokor po kąpieli?
- Nie korzystałaś z Obringa, a on jest taki słodki - ciągnęła Sevet. - Gdybyś
kiedykolwiek pofatygowała się go zadowolić, nie spojrzałby na mnie.
- Przepraszam - wymamrotał Obring. - Nie chciałem.
Co za oburzająca, dziecinna reakcja! Kokor jednak udało się stłumić wściekłość.
Powściągnęła ją, jakby zamknęła huragan w butelce.
- To był przypadek, prawda? - szepnęła. - Potknąłeś się i upadłeś, ubranie
zsunęło się z ciebie i zupełnie przypadkowo znalazłeś się na mojej siostrze?
- To znaczy. Chciałem to przerwać, w ciągu tych wszystkich miesięcy.
- Miesięcy! - powtórzyła Kokor.
- Już nic nie mów, pieseczku - wtrąciła Sevet. - Tylko pogarszasz sprawę.
- Nazywasz go "pieseczkiem"? - zapytała Kokor. Obie tak nazywały nastolatków,
którzy do nich wzdychali, kiedy osiągnęły dojrzałość.
- Był taki chętny - odparła Sevet, wyślizgując się spod Obringa. - Po prostu
nie mogłam go tak nie nazwać i jemu się to podoba.
Obring usiadł na łóżku. Nie próbował się zakryć; było jasne, że tego wieczoru
akt miłosny przestał go interesować.
- Nie przejmuj się tym, Obring. - Sevet zaczęła zbierać ubranie z podłogi. -
Ona i tak odnowi z tobą kontrakt, bo inaczej ludzie by o niej gadali. Będzie odnawiać z
tobą kontrakt tak długo, jak tylko będziesz chciał, po to tylko, żeby powstrzymać cię
przed rozpowiadaniem tej historii.
Kokor zobaczyła, jak brzuch Sevet się fałduje, jak jej piersi się kołyszą, kiedy się
pochylała. A jednak to ona wzięła sobie jej męża. Na domiar wszystkiego musiała mieć
nawet jego. To było nie do zniesienia.
- Zaśpiewaj - szepnęła Kokor.
- Co? - zapytała Sevet, odwracając się do niej i zakrywając się suknią.
- Zaśpiewaj pieśń, ty dawalko, tym swoim ładnym głosem.
Sevet popatrzyła w oczy Kokor i wyraz rozbawienia połączonego ze znudzeniem zniknął z
jej twarzy.
- Teraz nie będę śpiewać, ty mała idiotko!
- Nie dla mnie - rzekła Kokor. - Dla ojca.
- A co jest z ojcem? - Sevet wykrzywiła się w udawanym współczuciu. - Och, czy
mała Kyoka na mnie doniesie? Będzie się śmiał. A potem weźmie Obringa na popijawę!
- Pieśń pogrzebową dla ojca - dodała Kokor.
- Pogrzebową? - Teraz Sevet wyglądała na zdezorientowaną, zmartwioną.
- Kiedy ty tu rżnęłaś się z mężem swojej siostry, ktoś zamordował ojca. Gdybyś
była człowiekiem, przejęłabyś się tym. Nawet gibony opłakują swoich zmarłych.
- Nie wiedziałam. Skąd miałam wiedzieć?
- Szukałam cię po wszystkich twoich kryjówkach. Odeszłam w trakcie przedstawienia,
straciłam pracę, żeby cię odszukać i powiedzieć ci o ojcu, a oto gdzie cię znalazłam
i co robiłaś.
- Jesteś kłamczuchą. Czemu miałabym wierzyć?
- Ja nigdy tego nie zrobiłam z Vasem - wyznała Kokor. - Nawet wtedy, kiedy mnie błagał.
- Nigdy cię o to nie prosił! Nie wierzę w twoje kłamstwa!
- Powiedział mi, że choć raz chciałby posiąść kobietę, która jest naprawdę piękna.
Kobietę, której ciało jest młode, smukłe i słodkie. Ale odmówiłam, bo jesteś moją
siostrą.
- Kłamiesz. Nigdy cię o to nie prosił.
- Może kłamię. Ale prosił.
- Nie Vas!
- Vas! Ma duży pieprzyk na wewnętrznej stronie uda. Odmówiłam mu, bo jesteś moją
siostrą.
- O ojcu też kłamiesz.
- Leżał w kałuży krwi. Zamordowany na ulicy. Nie jest to dobra noc dla naszej
kochanej rodziny. Ojciec nie żyje. Ja zostałam zdradzona. A ty.
- Nie zbliżaj się do mnie!
- Zaśpiewaj dla niego - powiedziała Kokor.
- Na pogrzebie, o ile nie kłamiesz.
- Zaśpiewaj teraz.
- Ty mała kuro, ty mała kaczko, nigdy nie będę śpiewać na twój rozkaz!
Od dawna dokuczała Kokor, że gdacze i kwacze, zamiast śpiewać - nie było to nic
nadzwyczajnego, lecz pogarda i odraza w głosie Sevet wzburzyły Kokor do takiego stopnia,
że nie mogła się opanować. Nie mogła już powstrzymać burzy, która nią targała.
- No właśnie! Na mój rozkaz już nigdy nie zaśpiewasz!
Jak kot zadała cios, ale nie pazurem, tylko pięścią. Sevet podniosła gwałtownie ręce,
żeby osłonić twarz. Kokor jednak nie zamierzała poranić twarzy siostry. Nie twarz była
obiektem jej nienawiści. Nie, trafiła pięścią w miejsce, w które celowała, pod brodą
Sevet, w gardło, gdzie krtań pozostawała ukryta pod grubą warstwą ciała, gdzie
znajdowało się źródło głosu.
Siostra nie wydała żadnego dźwięku, choć od siły ciosu poleciała do tyłu. Upadła,
chwytając się za gardło; skręcała się na podłodze, dławiąc się, pokasłując.
Obring krzyknął i skoczył naprzód, klękając przy niej.
- Sevet! - zawołał. - Sevet, nic ci nie jest?
Tylko bełkotała w odpowiedzi, a potem zaczęła się dusić i kaszleć. Krwią. Kokor
widziała jej krew na udach Obringa. Krew z gardła Sevet, pobłyskująca czernią w świetle
księżyca. Jak ci smakuje w ustach, Sevet? - pomyślała. Jakie to uczucie mieć ją na
swoim ciele, Obring? Jej krew, jak dar dziewicy, mój podarunek dla was obojga.
Sevet strasznie charczała.
- Wody! - krzyknął Obring. - Przynieś wody, Kyoka, żeby przepłukać jej usta.
Ona krwawi, nie widzisz? Coś ty jej zrobiła!
Kyoka podeszła do umywalki - swojej umywalki - wzięła filiżankę - swoją filiżankę
- i przyniosła ją napełnioną Obringowi, który spróbował wlać trochę wody do ust
Sevet. Ona jednak wypluła wodę, krztusząc się, łapiąc z trudem oddech, dusząc się
krwią.
- Lekarza! - zawołał Obring. - Sprowadź lekarza! Bustiya mieszka obok, jest
lekarką, przyjdzie.
- Na pomoc - wymamrotała Kokor. - Chodź szybko. Na pomoc. - Mówiła tak cicho,
że prawie sama nie słyszała własnego głosu.
Obring wstał i spojrzał na nią z wściekłością.
- Nie dotykaj jej - rozkazał. - Sam sprowadzę lekarkę.
Wyszedł raźnym krokiem z pokoju. Wykazywał się teraz taką siłą. Nagi jak mityczny bóg,
jak imperator Gorayni ze zdjęć - uosobienie męskości - tak wyglądał Obring,
kiedy wychodził, żeby poszukać lekarza, który mógłby uratować jego damę.
Kokor patrzyła, jak siostra drapie paznokciami po podłodze, jak szarpie sobie skórę na
szyi, jakby chciała tam zrobić dziurę, by móc oddychać. Oczy Sevet wychodziły z
orbit, krew ściekała z ust na podłogę.
- Miałaś wszystko - powiedziała Kokor. - Wszystko. Ale nawet jego nie mogłaś mi
zostawić.
Sevet bełkotała. Wpatrywała się w Kokor z udręką i panicznym strachem.
- Nie umrzesz - ciągnęła Kokor. - Nie jestem morderczynią. Nie jestem zdrajczynią.
Ale potem przyszło jej do głowy, że Sevet może umrzeć. Ma tyle krwi w gardle, może
się zadławić. I wtedy wina spadnie na Kokor.
- Nikt nie może mnie winić. Dziś wieczorem zginął ojciec, a ja przyszłam do domu i
zastałam cię z moim mężem, a potem mi dokuczałaś. Nikt mnie nie będzie winić. Mam
dopiero osiemnaście lat, jestem jeszcze dzieckiem. A zresztą to był wypadek. Chciałam
wydrapać ci oczy, ale chybiłam, to wszystko.
Sevet się zakrztusiła. Zwymiotowała na podłogę. Cuchnęło strasznie. Taki bałagan
- wszystko będzie poplamione i odór nigdy nie zniknie. I wszyscy będą winić Kokor,
jeśli Sevet umrze. Plama, która nigdy nie zniknie, będzie zemstą Sevet. To jej sposób
na wyrównanie rachunków: umrzeć i pozwolić, by Kokor do końca życia nazywano
morderczynią.
No cóż, ja ci pokażę! Nie pozwolę ci umrzeć. Właściwie uratuję ci życie.
Tak więc kiedy Obring wrócił z lekarką, Kokor klęczała przy siostrze i robiła jej
sztuczne oddychanie. Obring odciągnął ją na bok, żeby zrobić miejsce dla lekarki. I
kiedy Bustiya wepchnęła rurkę do gardła Sevet, kiedy na twarzy Sevet pojawił się
wyraz udręki, Obring poczuł zapach krwi oraz wymiocin i zobaczył plamy na twarzy i
sukni Kokor. Objął ją i szepnął:
- Ty ją naprawdę kochasz. Nie mogłaś pozwolić, żeby umarła.
Kokor przywarła wtedy do niego i załkała.
- Nie mogę zasnąć - oświadczyła nieszczęśliwym głosem Luet. - Jak mogę śnić,
jeśli nie mogę spać?
- Mniejsza z tym - powiedziała Rasa. - Wiem, co zrobić. Naddusza nie musi nam mówić.
Smelost ma opuścić Basilikę, ponieważ Hushidh ma rację, nie mogę go teraz ochronić.
- Nie wyjadę stąd - oznajmił Smelost. - Już podjąłem decyzję. To moje miasto
i poniosę konsekwencje tego, co uczyniłem.
- Czy pan kocha Basilikę? - zapytała Rasa. - Zatem niech pan nie dopuści do tego,
żeby ludzie Gaballufixa mieli kozła ofiarnego, na którego mogą zwalić całą winę.
Niech pan im nie daje szansy postawienia pana przed sądem i wykorzystania tego jako wymówki,
by przejąć kontrolę nad strażą i zrobić z jego zamaskowanych żołnierzy jedyny
organ władzy w mieście.
Przez chwilę Smelost patrzył na nią groźnie, po czym skinął głową.
- Rozumiem. Zatem dla dobra Basiliki wyjadę.
- Dokąd? - zapytała Hushidh. - Dokąd możesz go wysłać, cioteczko Raso?
- Oczywiście na północ do Gorayni. Dam panu dość prowiantu i pieniędzy, aby pan
tam dotarł. A także list z wyjaśnieniem, jak uratował pan człowieka, który. zabił
Gaballufixa. Oni będą wiedzieć, co to znaczy - muszą mieć szpiegów, którzy im
donieśli, że Gab usiłował zawładnąć Basiliką, aby zawrzeć sojusz z Potokgavanem.
Może Roptat był z nimi w kontakcie.
- Nigdy! - wykrzyknął Smelost. - Roptat nie był zdrajcą!
- Oczywiście, że nie - przyznała uspokajająco Rasa. - Chodzi o to, że Gab był
ich wrogiem, a to czyni z pana ich przyjaciela. To minimum, co mogą zrobić: przyjąć
pana do siebie.
- Jak długo będę musiał pozostać poza miastem? - zapytał Smelost. - Jest tu
kobieta, którą kocham. Mam syna.
- Niedługo. Po śmierci Gaba sytuacja wkrótce wróci do normy. To on był powodem całego
zamętu. Teraz znów zapanuje pokój. Oby Naddusza wybaczyła mi, że tak mówię, ale jeśli
Nafai go zabił, to zrobił dobry uczynek, przynajmniej dla Basiliki.
Rozległo się głośne pukanie do drzwi.
- Tak szybko! - wykrzyknęła Rasa.
- Nie mogą wiedzieć, że tu jestem - stwierdził Smelost.
- Shuya, zaprowadź go do kuchni i daj mu prowiant. Zatrzymam ich przy drzwiach, jak długo
zdołam. Luet, pomóż siostrze.
Ale przed drzwiami nie stali żołnierze Palwashantu, strażnicy miasta czy jacyś inni
przedstawiciele władz. Stał tam Vas, mąż Sevet.
- Przepraszam, że niepokoję panią o tej porze.
- Mnie i wszystkich moich domowników - powiedziała Rasa. - Już mi wiadomo, że
ojciec Sevet nie żyje, ale wiem, że masz jak najlepsze intencje, przychodząc do.
- Nie żyje? - zapytał Vas. - Gaballufix? To może wyjaśnia. Nie, to niczego nie
wyjaśnia.
Wyglądał na przestraszonego i rozgniewanego. Rasa nigdy go nie widziała w takim stanie.
- A więc co się stało? - zapytała Rasa. - Jeśli nie wiedziałeś, że Gab nie
żyje, to dlaczego tu jesteś?
- Przyszedł po mnie jeden z sąsiadów Kokor. Chodzi o Sevet. Została uderzona w gardło,
prawie umarła. To bardzo poważna rana. Myślałem, że będzie pani chciała ze mną pójść.
- Zostawiłeś ją? Żeby przyjść do mnie?
- Nie byłem z nią - wyjaśnił Vas. - Jest w domu Kokor.
- Dlaczego Sevya miałaby tam być? - Służąca już pomagała swojej pani włożyć
płaszcz, aby Rasa mogła wyjść na zewnątrz. - Kokor grała dziś w teatrze, prawda?
W nowej sztuce.
- Sevya była z Obringiem - powiedział Vas. Wyszedł z nią na werandę; służąca
zamknęła za nimi drzwi. - Dlatego Kyoka ją uderzyła.
- Kyoka ją uderzyła. Kyoka?!
- Nakryła ich razem. W każdym razie tak mi powiedział sąsiad. Obring poszedł
nagusieńki po lekarkę, a kiedy wrócili, Sevya była naga. Kyoka robiła jej sztuczne
oddychanie. Włożyli Sevet rurkę do gardła i teraz może oddychać, nie umrze. To
wszystko, co sąsiad potrafił mi powiedzieć.
- Że Sevet żyje - rzuciła z goryczą Rasa - i kto był nagi.
- Może lepiej by było, gdyby Kokor po prostu ją zabiła, jeśli Sevet ma stracić głos
- stwierdził Vas.
- Biedna Sevya - podsumowała Rasa. Ulicami maszerowali żołnierze, ale Rasa nie
zwracała na nich uwagi. - W ciągu jednej nocy stracić ojca i głos.
- Wszyscy coś dzisiaj straciliśmy, prawda? - zapytał Vas z goryczą.
- To nie dotyczy ciebie - sprostowała Rasa. - Myślę, że Sevet naprawdę cię
kocha, na swój sposób.
- Wiem. Obie nienawidzą się tak bardzo, że zrobią wszystko, by się nawzajem zranić.
Ale myślałem, że jest coraz lepiej.
- Może teraz będzie lepiej - stwierdziła Rasa. - Gorzej już być nie może.
- Kyoka też tego próbowała. Dwa razy. Odesłałem ją z kwitkiem. Dlaczego Obring nie
mógł być na tyle mądry, by odmówić Sevet?
- Jest mądry - powiedziała Rasa. - Tylko że brakuje mu siły.
Scena w domu Kokor była bardzo wzruszająca. Ktoś posprzątał pokój, pościel nie była
już zmięta, lecz gładka z wyjątkiem miejsca, w którym leżała Sevet ubrana w jedną
z najskromniejszych koszul nocnych Kokor. Obring też zdążył się ubrać i teraz w kącie
pocieszał łkającą Kokor. Lekarka przywitała się z Rasą w drzwiach pokoju.
- Usunęłam krew z płuc - wyjaśniła. - Nie grozi jej śmierć, ale rurki do
oddychania nie wolno na razie wyjmować. Wkrótce przyjdzie laryngolog. Może to jeszcze
nie koniec jej kariery.
Rasa usiadła obok córki na łóżku i chwyciła rękę Sevyi. Odór wymiocin nadal unosił
się w powietrzu, mimo że podłoga była mokra po szorowaniu.
- Cóż, Sevya - szepnęła Rasa - wygrałaś tę rundę czy przegrałaś?
Z oczu Sevet wypłynęły łzy.
Po drugiej stronie pokoju Vas stał nad Obringiem i Kokor. Twarz mu poczerwieniała. Od
gniewu? A może miał rumieńce jedynie z powodu wyczerpującego spaceru?
- Obring, ty nędzny draniu! Tylko głupiec szcza do zupy swojego brata.
Obring podniósł na niego wzrok, ukazując wymizerowaną twarz, a potem znów spojrzał
na swoją żonę, która rozszlochała się. Rasa znała Kokor wystarczająco dobrze, by
wiedzieć, że choć córka płacze szczerze, stara się przy tym wzbudzić litość. Rasa
nie miała dla niej ani krzty współczucia. Dobrze wiedziała, jak jej córki niewiele
sobie robiły z klauzuli wyłączności w swoich kontraktach małżeńskich, i nie miała
współczucia dla niewiernych ludzi, którzy czuli się urażeni, odkrywając, że ich
partnerzy też są niewierni.
Teraz Sevet cierpiała, nie Kokor. Nie było możliwe, by matka przestała zwracać uwagę
na Sevet tylko dlatego, że Kokor zachowuje się tak hałaśliwie, a Sevet milczy.
- Jestem z tobą, moja kochana córko - powiedziała Rasa. - To jeszcze nie koniec
świata. Żyjesz, a twój mąż cię kocha. Niech na razie to będzie twoją muzyką.
Sevet uścisnęła mocno jej rękę, oddychała płytko i głośno.
- Czy już się dowiedziała o ojcu? - zwróciła się Rasa do lekarki.
- Wie - odparł Obring. - Kyoka nam powiedziała.
- Dzięki Nadduszy, że czeka nas tylko jeden pogrzeb - westchnęła Rasa.
- Kyoka uratowała siostrze życie - wyjaśnił Obring. - Dała jej oddech.
Nie, to ja dałam jej oddech, pomyślała Rasa. Dałam jej oddech, ale, niestety, nie mogłam
jej dać rozumu ani sprawić, by zachowywała się przyzwoicie. Nie potrafiłam dopilnować,
żeby trzymała się z dala od łóżka siostry, z dala od jej męża. Ale dałam jej
oddech. Czy to cierpienie czegoś ją nauczy? Może litości. Lub przynajmniej powściągliwości.
Czegoś, co sprawi, że ten incydent przyniesie jakąś korzyść. Czegoś, co sprawi, że
stanie się ona moją córką, a nie Gaballufixa, jak to dotychczas było w przypadku obu
dziewczyn.
Oby to wszystko wyszło na dobre, modliła się w duchu. Ale potem zastanowiła się, do
kogo się modli. Do Nadduszy, której ingerencja spowodowała powstanie tak wielu problemów?
Od niej nie uzyskam żadnej pomocy. Teraz jestem zdana na siebie, sama muszę próbować
ochronić moją rodzinę i moje miasto w nadchodzącym strasznym okresie. Nie mam ani wpływów,
ani władzy, z wyjątkiem siły, która wypływa z miłości i mądrości. Miłości mi
nie brakuje. Gdybym tylko mogła być pewna, że nie brakuje mi również mądrości! |