SOBOTA
...już nie widzimy diabłów za zasłonami łóżka ani nie leżymy bezsennie,
wsłuchując się w wiatr.
Robert Louis Stevenson
Child's Play
Rozdział 1
Kolejna wietrzna noc, ciepła jak na późny listopad, pachnąca piołunem i
kurzem. Niespokojne jesienne sny. Noc nawiedzona powolnym, niespiesznym skrzypieniem
szkieletu starego domu, postukiwaniem obluzowanych drzwi o framugi, wzdychaniem wiatru pod
okapem dachu, jego pomrukami za kamieniami kominów. Mrok wypełniony szumem miotających
się wściekle gałęzi szarpanych wichurą i suchymi liśćmi obijającymi się o
okiennice, pędzonymi po wyłożonym kostką podjeździe.
Księżyc w pełni wisiał nad grzbietem wzgórz jak latarnia na ciemnej
ścianie, rzucając na kuchenną podłogę ruchliwe cienie liści. Peter Travers
przyłożył zapałkę do palnika ściennej lampy gazowej. Propan zapłonął z sykiem,
zmieniając cienie w blade, migotliwe duchy. Peter odmierzył zmieloną kawę i wodę do
pojemnika zaparzarki i podpalił pod nią gaz.
Czekając na kawę, wyjrzał przez okno, opierając się przy tym o blat. Za
dębami i platanami lśniły w srebrzystym świetle księżyca zbocza wzgórz. Nad
wyschłą ziemią wirowały kłęby kurzu, unosząc się spośród sumaków i kęp ziół
jak niespokojne duchy. Kuchnię przeniknęły pierwsze smugi aromatu gorącej kawy,
maskując pustynne wonie niesione wiatrem. Duchy. Nawet zapach parzącego się napoju
zaczął przypominać ducha minionych poranków.
Poryw wiatru wstrząsnął domem, zajęczał w szczelinach drzwi, okien i w
niskiej piwniczce. Niepojęte, jak Beth mogła spać w takim hałasie, zwłaszcza w niemal
obcym łóżku. Poczuł gwałtowne ukłucie winy, że jego tam nie ma. Zupełnie jakby
zostawił pożegnalny liścik w biurze, tyle tylko że nigdzie się nie wybierał i był
to jego dom.
Po prostu wiatr budził w nim niepokój. Od kilku dni słyszał jego szept na
obrzeżach swoich myśli nawet w czasie snu i budził się co noc po kilkanaście razy,
zawsze świadom postukiwania okien i skrzypienia ścian, w półśnie przeczuwając, że
wiatr rozedrze dom kawałek po kawałku i udekoruje szczątkami całą dolinę.
Kolejny poryw wstrząsnął domem, zerwana z zaczepu okiennica uderzyła w
deskowanie, mocno, ostro, jakby ktoś walił w ścianę drewnianym młotkiem. Peter
przeszedł do salonu i otworzył jedno z wielu okien znajdujących się na tylnej
ścianie. Zerwana okiennica kiwała się na zawiasach. Od pokrywającej ją spękanej,
białej farby odbijało się światło księżyca, pełne ruchliwych cieni liści. Peter
dopchnął okiennicę do ściany i zamocował ją metalowym haczykiem. W nocnym powietrzu
unosił się zapach świeżych liści dębów i platanów oraz ulotny ślad woni jaśminu.
Wychylił się z okna i przyjrzał ciemnej masie drzew, krawędzi wysokiego grzbietu. Po
chwili wiatr ucichł, pozostawiając po sobie niesamowitą ciszę, zupełnie jakby noc
wstrzymała oddech.
I właśnie wtedy, w tym znieruchomiałym nocnym powietrzu, gdzieś pomiędzy
rosnącymi na tyłach domu drzewami rozległ się niezmiernie cichy, samotny odgłos
czyjegoś płaczu...
Dom stał jakieś pięćset metrów od zabudowań najbliższego sąsiada.
Nigdzie w kanionie nie było telefonów ani elektryczności. Lodówka, oświetlenie,
piecyk, bojler - wszystko napędzał gaz. Chociaż do autostrady i cywilizacji było
raptem dziesięć kilometrów, dojazd tam zajmował pół godziny kiepską drogą
gruntową biegnącą wzdłuż potoku Trabuco, wijącą się wraz z nim wśród gór.
Kanion rozszerzał się koło Trabuco Arroyo, gdzie boczna droga kończyła się
na utwardzonej nawierzchni autostrady. Pasma wzgórz na wschód od Arroyo usiane były
setkami niemal identycznych pobielonych domków, skupionych wzdłuż granicy głuszy.
Tworzyły osiedla, rozrzucone na przestrzeni ponad stu pięćdziesięciu kilometrów. Na
terenie tym dotąd były tylko pastwiska, pola uprawne i ogrody. Kiedy wiatry od Santa Ana
oczyszczały powietrze, większość hrabstwa Orange była widoczna ze szlaku Holy Jima,
wspinającego się na szczyt Santiago, odległy od domu Petera o kilka trudnych do
przebycia kilometrów. Nawet wtedy jednak nadbrzeżna równina często przesłonięta
była żółtobrunatną chmurą smogu.
Sześć miesięcy temu, kiedy rozstali się z Amandą, powiedział "do
widzenia" temu wszystkiemu, smogowi, przedmieściom, i kupił kawałek samotności na
głuchej prowincji, w górnej części kanionu Trabuco.
- Peter?
Zasunął okno i zamknął je.
- Tutaj - powiedział.
Poczuł ulgę, że Beth się obudziła, mimo iż starał się cicho zachowywać.
Wrócił do sypialni. Siedziała na łóżku, tuląc do siebie poduszkę. Była
zmęczona i senna. Zmierzwione blond włosy spadały jej na jedno oko.
- Znów włóczysz się nocą po domu? - zapytała.
- Tak. Właśnie usłyszałem cholernie dziwny odgłos. - Przysiadł na
łóżku. - Nie uciekłem od ciebie. Robiłem kawę.
- Taka kobieta jak ja nie ma szans w konkurencji z filiżanką dobrej kawy -
skomentowała. - Która godzina?
- Około czwartej.
- Czwarta - prychnęła. - Może zaszaleję i pośpię sobie do późna, co
najmniej do piątej, albo nawet do wpół do szóstej.
Rzuciła się z powrotem na łóżko i naciągnęła kołdrę aż pod szyję.
Bobby, jej syn, odwiedzał swojego ojca gdzieś na wschodzie. Peter nie pamiętał gdzie i
wcale nie chciał. Im mniej słyszał o eksmężu Beth, tym lepiej.
- Posłuchaj - szepnął, siadając na krawędzi łóżka.
- Nie słyszę nic oprócz wiatru - powiedziała po chwili.
- Ćśś, poczekaj. - Peter uniósł rękę.
Przez chwilę rzeczywiście słychać było tylko szelest drzew za oknem. Potem
bardzo wyraźny odgłos płaczu.
- Słyszałaś? - spytał Peter.
- Tak - odparła, odwracając się i poprawiając poduszkę. - Słyszałam.
Jeśli z tego powodu wstawałeś, to możesz już wrócić do łóżka. To nie maniakalny
morderca. Nie taki głos. Mordercy nie płaczą, lecz się śmieją. Strasznym, chrypliwym
śmiechem.
- To co to jest? Brzmi jak szloch zagubionego dziecka, nie?
- Raczej przypomina zawodzenie lisa - zaoponowała Beth. - One tak płaczą,
zwłaszcza jeśli stracą partnera. Lisy dobierają się w pary na całe życie.
- Ludzie powinni studiować ich zwyczaje - mruknął.
- Wracaj do łóżka i możemy teraz się poświęcić takim studiom. -
Odwróciła się do niego z sennym uśmieszkiem i podpierając się na łokciu.
- Chyba jestem trochę podenerwowany - powiedział Peter.
- Kawa pomoże.
Peter siedział w milczeniu.
- Przepraszam, nie chciałam być przykra. - Uścisnęła go za rękę i
położyła się z powrotem.
- W porządku - uspokoił ją Peter. - To ten wiatr. Prześpij się jeszcze.
Beth zamknęła oczy i przez chwilę wierciła się, jakby próbując ułożyć
się jak najwygodniej. Wysunęła rękę spod przykrycia, poklepała go po kolanie i
cofnęła ją, odwracając się na drugi bok.
- Ten materac przypomina wór z linami - oświadczyła i zamilkła.
Po jakimś czasie Peter znów usłyszał płacz - lis stracił partnerkę -
jeśli o to właśnie chodziło. Dźwięk nadbiegł tym razem z daleka i wkrótce
całkowicie zanikł.
W zeszłym tygodniu spędził cztery dni w Santa Barbara, u brata, niedaleko
portu. Co rano wypływali katamaranem gospodarza. Być może w przyszłym miesiącu,
jeśli będzie parę pogodnych dni, wybierze się tam znowu. Tym razem weźmie swojego
syna Davida, który teraz był z matką na Hawajach. Jeśli Amanda mogła go zabrać tam
na wakacje, to Peter mógł wybrać się z nim na żagle do Santa Barbara. Od separacji,
sześć miesięcy temu, rywalizowali ze sobą.
Beth spała albo udawała, że śpi. Zanim wstał, pocałował ją delikatnie w
policzek. Pomyślał, że ostatnie miesiące zmieniły zarazem wszystko i nic. Jego
małżeństwo się rozpadło, ale przeszłość wciąż się za nim wlokła, nieustępliwe
duchy...
Zamknąwszy drzwi sypialni, ponownie poszedł do salonu. Podświetlone
księżycem zasłony falowały w przeciągu, za nimi migały przelatujące liście
pędzone wiatrem. Peter powoli podszedł do okna, wsłuchując się w szept wiatru,
wyobrażając sobie, że teraz słyszy w nim śmiech - ukryty w jęku, wyciu, szumie i
stukocie - jak kontrapunkt dla płaczu, który dotarł do niego parę minut temu. Deski
podłogowe skrzypiały mu pod nogami. O okiennicę ocierała się gałąź.
Nagle w drzwiach gabinetu mignął cień. A potem powoli, zupełnie jakby ktoś
pomału podkręcał płomienie w propanowych latarniach, blade światło wypełniło
otwór drzwiowy pomieszczenia, rzucając srebrzystą smugę na dywan w salonie.
Rozdział 2
- Peter...
Znów usłyszał swoje imię, wypowiedziane najcichszym szeptem. To nie Beth.
Głos nie dobiegał z sypialni.
U jego stóp po dywanie przebiegały cienie - ciemne sylwetki cienkich gałęzi
poruszających się w powiewach wiatru jak ulistnione witki wierzby płaczącej.
- Peter...
Wszedł w smugę delikatnego światła, wyglądał jak owinięty cieniami.
Nagle powietrze wypełniła ciężka woń kwiatów pomarańczy. Potem, tak silne
i czyste jak wspomnienia, pojawiły się zapachy świeżo ściętej trawy, hamburgerów
skwierczących na grillu oraz, powoli unoszący się pośród nich, gorący, mglisty
aromat letniego wieczoru.
Chwytał powietrze gwałtownymi haustami, nagle opanowało go poczucie
odrętwienia i nierzeczywistości. Jak lunatyk powoli podszedł do drzwi i zajrzał do
gabinetu, przepełniony nostalgiczną tęsknotą, jakby przechodził przez bramę do
jakiegoś minionego fragmentu czasu, starannie odtworzonego z pamięci.
Na podłodze leżały porozrzucane jego narzędzia, dywanik był odwinięty,
słabo widoczne meble ustawiono w stertę w kącie za kamiennym kominkiem. Wypełniające
pokój światło zdawało się wysączać jak dym z zaśmieconego paleniska. Ze środka
podłogi wyrastała widmowa wierzba płacząca. Gęstwina jej witek zwieszała się na
wysokość ramienia, przesłaniając sufit. Peter obiema rękami uchwycił się framugi,
obraz pokoju drżał i falował niczym pustynny miraż. Letni wiatr poruszał liśćmi
wierzby, przez jej gałęzie prześwitywało blade słońce. W jego promieniach listki
wydawały się niemal złote. Znajdujące się za drzewem zniszczone meble stanowiły
tylko stertę mrocznych cieni.
Jakby z ogromnej odległości dobiegał go syk zraszaczy trawnikowych i coś
przypominającego śmiech. W kuchni szczękały garnki i patelnie. Gdzieś spoza tych
wszystkich dźwięków znów usłyszał wyszeptane swoje imię, "Peter..." jak
szelest listu wsuwanego pod drzwi.
Wszedł pomiędzy koronkowe, lśniące gałęzie drzewa. "Tak",
powiedział i natychmiast, jakby w odpowiedzi, na zewnątrz zawył wicher, wstrząsając
całym domem. Widmowe światło w palenisku zgasło nagle jak zdmuchnięty płomyk
świecy. Stare meble zdematerializowały się w mroku, i wierzba, aromaty lata, wszystko
zniknęło niczym przerwany sen.
Peter trzymał przed sobą ręce i zaciskał pięści, próbując powstrzymać
drżenie. Nagle zdał sobie sprawę z silnego, gryzącego zapachu przegrzanej kawy.
Mechanicznie przeszedł do kuchni, przestawił ekspres na zimny palnik, wyłączył
kuchenkę i ciężko oparł się o blat. Zacisnął powieki, próbując przypomnieć sobie
szczegóły snu. To musiał być sen, jakiś rodzaj zwidów na granicy jawy, halucynacja.
Wziął z blatu kubek, spróbował nalać sobie kawy. Ręce ciągle mu się
trzęsły i porozlewał napój po całej kuchence. Czując nagły zawrót głowy, ciężko
postawił dzbanek ekspresu na palniku i zmusił się do równomiernego oddychania,
przytrzymując się krawędzi kuchenki. Wiatr, blask księżyca, dziwny płacz w oddali -
wszystko razem tworzyło niesamowitą atmosferę, budząc grozę i oszołomienie.
W końcu zdołał nalać smolistej kawy do kubka, choć razem z mnóstwem
fusów. Za oknem księżyc właśnie zachodził za grzbiet, niebo na wschodzie
poszarzało. Przeleciała chmura suchych liści. Zaczęły nim wstrząsać dreszcze.
Skierował się do salonu, wysunął szufladkę i wyjął kopertę ze zdjęciami. Usiadł
potem przy kuchennym stole i zaczął je przeglądać - fotografie Davida na deskorolce,
grającego w koszykówkę, Amandy z synem przed choinką.
Grzebał w nich w poszukiwaniu najnowszego zdjęcia żony, zrobionego w niezbyt
dla niej przyjemnym okresie, w czasie ostatniego Bożego Narodzenia. Ubrani byli do
wyjścia; w czarnej wieczorowej sukience wyglądała jak modelka. W zeszłym tygodniu
popatrzył na tę fotografię i bez wahania pomyślał "oczywiście się z nią
ożeniłeś".
Ku ich zaskoczeniu te święta były udane, może dlatego, że żadne z nich
się tego nie spodziewało. Nie było pośpiechu, kłótni, wymuszonej świątecznej
wesołości. Nawet wieczorami czytali z Amandą na zmianę fragmenty Opowieści z mórz
południowych Jacka Londona. Wtedy zaplanowali wycieczkę na Hawaje - z której został w
końcu wykluczony.
Jeszcze raz przerzucił zdjęcia.
- Pijemy kawę czy asfalt?
Na dźwięk głosu Beth zaskoczony Peter drgnął gwałtownie i trącił ręką
kubek z kawą, która polała się na zdjęcia i spłynęła ze stolika.
Beth zerwała ścierkę z wieszaka, szybko podniosła fotografie i osuszyła je
po kolei. Była ubrana jak do wyjścia.
- Przepraszam - powiedziała. Przyjrzała się zdjęciom, rozkładając je na
stole, aby wyschły. - Nie chciałam cię przestraszyć.
- To nic - odparł Peter. - Dość łatwo mnie wypłoszyć. Ja akurat... -
Odebrał jej ścierkę i wytarł kawę z podłogi.
- Myślałeś o swojej rodzinie. - Beth dokończyła za niego. Podniosła jego
zdjęcie z Amandą, popatrzyła na nie i odłożyła. - Zawsze uważałam, że jest
śliczna.
Peter czekał.
- Ja i Walter w końcu zaczęliśmy się nienawidzić. Wy tego uniknęliście?
- Mniej więcej. Na pewno wygląda to inaczej niż u was.
- Nie nienawidzisz jej?
- Nie - oznajmił Peter. - Myślę, że nie.
Pociągnął pełnej fusów kawy z opróżnionego do połowy kubka i odstawił
go na stół.
- Wiesz - odezwała się po chwili Beth - Bobby wraca do domu dziś po
południu. Tydzień wcześniej. Jego ojciec jest... zbyt zajęty, żeby zatrzymać go
przez cały miesiąc.
- Walter to palant - oświadczył Peter. - Wiedziałem o tym już wtedy, kiedy
za niego wyszłaś.
Nagle poczuł gorycz, jakby w jakiś nieokreślony sposób dzielił słabość
Waltera. Może dotyczyło to w ogóle wszystkich mężczyzn.
- Taak - przyznała Beth. - Zawsze wiedziałam, co o nim myślisz. Miałeś
rację. Gdybym wiedziała więcej o życiu, jacy są mężczyźni, może zdołałabym
ochronić Bobby'ego przynajmniej choć trochę. Nie wiedziałam wystarczająco dużo.
- Nie podoba mi się to "jacy są mężczyźni". Niektórzy z nas są
zupełnie inni.
Przez dobrą minutę słuchali wichru.
- Taak - mruknęła w końcu - to nie było fair.
Zastanowiła się przez chwilę, jakby szukając słów.
- Powiedzmy, że teraz wiem więcej. Nie pozwolę, żeby Bobby przeżywał to
jeszcze raz. - Odwróciła wzrok, ponownie spoglądając na zdjęcie Amandy. - Mogę cię
o coś zapytać?
- Wal - odparł Peter.
- Kiedy dowiedziałeś się o Amandzie, o tym, co było pomiędzy nią i tym
drugim facetem, czy wtedy już było po wszystkim?
- Co masz na myśli, mówiąc "po wszystkim"? Dla kogo? Między mną i
Amandą?
- Nie. Miałam na myśli jej romans. Czy wtedy jeszcze była zaangażowana?
Peter potrząsnął głową.
- Romans był zakończony i pogrzebany.
- Ale uznałeś, że nie możesz z tym żyć? Że nie możesz pozwolić
minionemu pozostać przeszłością?
- Uznałem? - zastanowił się Peter. - Chyba rzeczywiście był to wybór.
Jednak pewne rzeczy... pracowałem nad tym, ale... jak to powiedzieć? To popsuło różne
rzeczy. Może gdybym go nie znał...
- A ty sam nigdy w ten sam sposób nie zawiniłeś?
- Nigdy - powiedział Peter. - Jestem zdeklarowanym monogamistą.
- Jak lis - rzekła Beth. - Myślę, że skoro jesteś takim bezwzględnym
monogamistą, nie zadowoli cię nic poniżej ślubu.
Peter wzruszył ramionami.
- Jeśli już mówimy prawdę - zaczął - powiedz mi, co miałaś na myśli,
mówiąc o Bobbym, że nie pozwolisz, by znów to przeżywał.
- Nie wiem - odparła Beth. - O co mi chodziło? Może o to, że w ciągu
ostatnich trzech miesięcy dość mocno się do ciebie przywiązał.
- Chyba tak - potwierdził Peter.
- Ciągle tylko: Peter to, Peter tamto. Założę się, że jego ojcu rzygać
się chce od słuchania twojego imienia. Mam taką nadzieję.
- Pamiętaj, że nie jesteśmy wszyscy jednakowi - zauważył Peter.
- Wiem, że nie. Jak myślisz, dlaczego tu jestem? Gdybyś był taki, nie
siedziałbyś o świcie w pustym pokoju, gapiąc się na zdjęcia kobiety, z którą
rozstałeś się po piętnastu latach małżeństwa. Chciałabym chyba, żebyś...
doszedł do tego, czego naprawdę teraz chcesz, i ustalił wszystko zgodnie z tą
decyzją. Znalazł sposób na pozostawienie przeszłości w spokoju.
Zrobiła krok i wzięła dzbanek ekspresu, marszcząc twarz w udawanym uśmiechu
i usiłując zachowywać się pogodnie.
- A ty narzekasz na moją kawę. - Odstawiła dzbanek.
- Idziesz? - zapytał. - Zostań na śniadaniu.
- Nie mogę. Mam mnóstwo roboty przed przylotem Bobby'ego. Ląduje w południe
na lotnisku Johna Wayne'a.
Objęła go i pocałowała na tyle mocno i długo, żeby trochę zmniejszyć
jego obawy.
- Rozchmurz się, do cholery - powiedziała. - To nie koniec życia takiego,
jakie znamy. Czas tylko, żebyśmy je lepiej poznali, to wszystko. Czas, żebyśmy
spoważnieli.
Kiedy wyszła, Peter siedział na kuchennym krześle, gapiąc się w pusty
kubek. Ciągle czuł dotyk jej warg na swoich. Jego dłonie pamiętały kształt jej
ciała z ostatniej nocy, przypomniał sobie bzowy zapach użytych przez nią soli
kąpielowych i jak jeszcze wilgotna po kąpieli wśliznęła się do łóżka... Każda
jego cząstka zachowała własne wspomnienia miłosnej nocy.
W świetle świtu okoliczne zagajniki były szarozielone. Peter wstał i
przyrządził świeżą kawę, myśląc przy tym o duchach letnich popołudni. Poszedł do
salonu i jeszcze raz sięgnął do szuflady, wyciągając kolejne koperty ze zdjęciami.
Przeglądał je na stojąco, ledwie świadom wiatru szumiącego w koronach drzew.
Coś tkwiło w fotografiach, w uwięzionych wspomnieniach, co przypomniało mu o
wizji doznanej tej nocy przed świtem. Włożył zdjęcia z powrotem do szuflady,
podszedł do drzwi gabinetu i zajrzał do środka. Przez okiennice przesączał się blask
wczesnego poranka, lekko rozjaśniając wnętrze.
Na dywanie na wprost zimnego paleniska
leżał mały flet, subtelnie wyrzeźbiony z drewna, doskonale widoczny, zupełnie jak
kolejna halucynacja. Wyglądał, jakby tego poranka wytoczył się z kominka. |