Pikny wielki ciut chłopecek
Dlaczego ludzie tak bardzo lubią hałas? - zastanawiała się Tiffany Obolała.
Dlaczego hałas jest taki ważny?
Coś całkiem blisko wydawało odgłos jak rodząca krowa. Okazało się, że to stara
katarynka, a jej korbą kręcił obdarty mężczyzna w cylindrze. Odsunęła się możliwie
uprzejmie, ale dźwięk się lepił; budził uczucie, że gdyby tylko mu pozwolić, poszedłby
za człowiekiem do domu.
Był to tylko jeden głos w wielkim tyglu dźwięków wokół niej, a wszystkie wydawali
ludzie próbujący wydawać dźwięk głośniejszy od innych wydających dźwięki ludzi.
Kłócili się więc przy prowizorycznych straganach, nurkowali po jabłka albo żaby,
okrzykami zagrzewali walczących w zawodach albo pasiastą kobietę na linie, na całe
gardło zachęcali do kupna cukrowej waty oraz - nie wchodźmy w szczegóły -
intensywnie spożywali alkohol.
Powietrze nad zielonym zboczem aż wibrowało od gwaru. Całkiem jakby na wzgórzach
zjawili się wszyscy mieszkańcy dwóch, a może i trzech miasteczek. A zatem w miejscu,
gdzie kiedyś z rzadka słyszało się krzyk myszołowa, teraz rozbrzmiewał nieustający
krzyk. no, wszystkich. Nazywało się to dobrą zabawą. Nie hałasowali jedynie
kieszonkowcy i inni złodzieje, którzy zajmowali się swoją pracą w godnym pochwały
milczeniu. Do Tiffany się nie zbliżali - kto by chciał sięgać do kieszeni
czarownicy? Człowiek miał szczęście, jeśli wyciągnął wszystkie palce. Przynajmniej
tego się obawiali, a rozsądna czarownica utwierdzała ich w tych lękach.
Kiedy jest się czarownicą, to jest się wszystkimi czarownicami, myślała Tiffany Obolała,
idąc przez tłum. Miotłę - sunącą kilka stóp nad ziemią - ciągnęła za sobą
na sznurku. Trochę ją to krępowało. Metoda była skuteczna, ale na jarmarku wszędzie
biegały dzieci ciągnące za sobą balony - też na sznurku; w rezultacie cały czas
miała uczucie, że z tą miotłą wygląda trochę głupio. A jeśli coś sprawiało, że
jedna czarownica wygląda głupio, to wszystkie wyglądają głupio.
Z drugiej strony jeśli przywiąże ją gdzieś do żywopłotu, z pewnością jakiś
dzieciak zechce zaimponować kolegom, odczepi sznurek i wsiądzie, a wtedy
najprawdopodobniej pofrunie prosto w górę aż do granicy atmosfery, gdzie zamarza
powietrze; i chociaż w teorii mogła wezwać miotłę z powrotem, jednak matki denerwowały
się, kiedy musiały czekać, aż ich dzieci odtają w jasnych promieniach letniego słońca.
A to by nie wyglądało dobrze. Ludzie zaczęliby gadać. Ludzie zawsze gadali o
czarownicach.
Z rezygnacją szarpnęła za sznurek. Przy odrobinie szczęścia pomyślą, że ją też
ogarnął duch zabawy i że to taki żart.
Nawet podczas czegoś tak pozornie radosnego jak jarmark obowiązywały dość ścisłe
zasady etykiety. Tiffany była czarownicą; kto wie, co mogłoby się zdarzyć, gdyby
zapomniała czyjeś imię albo - co gorsza - gdyby je pomyliła? Co by się stało,
gdyby zapomniała o wszystkich tych drobnych kłótniach, podziałach, ludziach, którzy
nie rozmawiają z sąsiadami i tak dalej? Nie miała pojęcia, czym jest "pole minowe",
ale gdyby je znała, wydawałoby się jej dziwnie znajome.
Była czarownicą. Dla wszystkich ludzi w Kredzie to ona była czarownicą. Nie tylko dla
swojej wioski, także dla innych, nawet tak dalekich jak Szynka Zbożowa, dobry dzień
marszu stąd. Region, który czarownica uważała za swój, dla którego mieszkańców
robiła to co konieczne, zwano jej gospodarstwem, a gospodarstwo Tiffany było całkiem
spore. Niewiele czarownic ma dla siebie całą formację geologiczną, chociaż tę akurat
prawie całą pokrywała trawa, a prawie całą trawę pokrywały owce. Dziś jednak owce
na wzgórzach pozostawiono same, by robiły to wszystko, co zwykle robią owce, kiedy nikt
ich nie pilnuje, czyli prawdopodobnie to samo co wtedy, kiedy się na nie patrzy. Owce,
zawsze doglądane, zaganiane i ogólnie pod opieką, teraz nie interesowały nikogo,
ponieważ właśnie odbywała się najwspanialsza impreza świata.
Owszem, jarmark szorowania był jedną z najwspanialszych imprez na świecie tylko wtedy,
gdy człowiek nie oddalał się od domu na więcej niż jakieś cztery mile. Jeśli żył
w Kredzie, musiał na jarmarku spotkać wszystkich, których znał. Często spotykał tu
osobę, z którą potem miał go połączyć ślub. Z całą pewnością wszystkie dziewczęta
nosiły swoje najlepsze sukienki, a chłopcy wyraz nadziei na twarzach i włosy przygładzone
tanią pomadą lub - częściej - śliną. Ci, którzy decydowali się na ślinę,
zwykle lepiej na tym wychodzili, ponieważ tania pomada była naprawdę bardzo tania, w
upale często rozpuszczała się i ściekała, przez co chłopcy nie stawali się obiektem
zainteresowania młodych kobiet - na co szczerze liczyli - ale much, które zlatywały
się do ich głów na obiad.
Jednakże, ponieważ trudno byłoby nazywać taką imprezę "jarmarkiem, na który się
chodzi z nadzieją na zdobycie całusa, a jeśli ktoś naprawdę ma szczęście, to również
obietnicy następnego", nazywano ją szorowaniem.
Szorowanie trwało trzy dni, pod sam koniec lata. Dla większości mieszkańców Kredy były
to wakacje. Teraz nastał już dzień trzeci i większość uważała, że kto do tej pory
nie zdobył całusa, może wracać do domu. Tiffany nie zdobyła, ale w końcu była
czarownicą. Kto wie, w co mogłaby zamienić odważnego chłopaka?
Jeśli pod koniec lata sprzyjała pogoda, podczas jarmarku ludzie często spali na dworze,
pod gwiazdami - a także pod krzakami. Właśnie dlatego, gdyby ktoś chciał nocą
pospacerować, powinien uważać, by nie potknąć się o czyjeś stopy. Żeby nie określać
tego zbyt szczegółowo, działo się często coś, co niania Ogg - czarownica, która
miała już trzech mężów - nazywała "organizowaniem sobie własnych rozrywek".
Szkoda, że niania Ogg mieszkała w górach, bo szorowanie na pewno by się jej spodobało,
a Tiffany bardzo by chciała widzieć jej minę, kiedy zobaczy olbrzyma.
Został - na pewno został, nie została, co do tego nie ma żadnych wątpliwości -
wycięty w murawie tysiące lat temu. Wyrysowany białymi liniami w zieleni, należał do
ery, kiedy ludzie musieli myśleć o przetrwaniu i płodności w niebezpiecznym świecie.
Aha - został też wycięty, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, zanim ktokolwiek
wynalazł spodnie. Prawdę mówiąc, stwierdzenie, że nie ma spodni, było całkiem
niewystarczające. Jego brak spodni wypełniał świat. Nie dałoby się przejść
spacerkiem po wąskiej, biegnącej pod wzgórzami drodze, nie zauważając przy tym
gigantycznej nieobecności czegoś, na przykład spodni, oraz obecności tego, co znalazło
się tam zamiast nich. Zdecydowanie był to wizerunek człowieka bez spodni i z całą
pewnością nie kobiety.
Wszyscy przychodzący na szorowanie powinni przynieść ze sobą małe łopatki czy choćby
noże; razem schodzili po zboczu, wycinając całe zielsko, jakie od zeszłego lata porosło
linie rysunku. Dzięki temu kredowa skała pod spodem lśniła świeżością, a olbrzym
wyróżniał się na niej zuchwale, jakby wcześniej już nie był zuchwały.
Kiedy dziewczęta pracowały przy olbrzymie, zawsze chichotały.
A powód tego rozchichotania, jak i jego okoliczności, nieodmiennie przywodził Tiffany
na myśl nianię Ogg, która zwykle z szerokim uśmiechem stała za plecami babci
Weatherwax. Powszechnie uważano ją za wesołą staruszkę, lecz było w niej coś więcej.
Nigdy nie była oficjalną nauczycielką Tiffany, ale Tiffany jakoś nie mogła się od
niej nie uczyć. Uśmiechnęła się do siebie, kiedy o tym pomyślała. Niania posiadła
pradawną, mroczną wiedzę - o dawnej magii, która nie potrzebowała czarownic, która
istniała wbudowana w ludzi i w krajobraz. Dotyczyła takich spraw jak śmierć, małżeństwo
i zaręczyny. I obietnice, pozostające obietnicami nawet wtedy, gdy nie było nikogo, kto
by je słyszał. I wszystkie te rzeczy, które każą ludziom pukać w niemalowane drewno
i nigdy, ale to nigdy nie przechodzić pod czarnym kotem.
Żeby to rozumieć, nie trzeba być czarownicą. W tych szczególnych chwilach świat wokół
stawał się. no, bardziej realny, płynny. Niania Ogg nazywała to "uduchowionym"
- słowo nietypowo poważne u kogoś, kto częściej mówił: "Chętnie napiję się
brandy, bardzo dziękuję, a jak już przy tym jesteśmy, to może podwójną". Opowiadała
też Tiffany o dawnych czasach, w których czarownice chyba lepiej się bawiły. Choćby
to wszystko, co robiły w okresie przemiany pór roku. Tradycje zaginęły już i trwały
tylko w pamięci ludzi, która - jak tłumaczyła niania Ogg - jest głęboka,
mroczna, dysząca i nigdy nie blaknie. Drobne rytuały.
Tiffany najbardziej podobał się ten z ogniem. Lubiła ogień. To był jej ulubiony żywioł.
Uważano go za tak potężny i tak przerażający, że przyszłe pary małżeńskie
zawierały związek, przeskakując razem nad ogniskiem. Pomagało chyba, jeśli przy tym
recytowało się krótką inkantację, tak przynajmniej zapewniała niania Ogg, zresztą
od razu powtórzyła Tiffany jej słowa, które natychmiast utknęły w umyśle. Wiele z
tego, co mówiła niania Ogg, wydawało się przyklejać.
Ale te czasy już minęły. Wszyscy zachowywali się teraz z większą godnością, z wyjątkiem
niani Ogg i olbrzyma.
W Kredzie istniało wiele innych rzeźb na zboczach wzgórz. Jedną z nich był biały koń,
który kiedyś - jak sądziła Tiffany - wyrwał się z gruntu i pogalopował jej na
ratunek. Teraz zastanawiała się, co by było, gdyby olbrzym zrobił to samo - ponieważ
trudno w pośpiechu znaleźć parę spodni długich na sześćdziesiąt stóp.
Ona tylko raz chichotała z olbrzyma i było to już bardzo dawno temu. Na świecie istniały
cztery kategorie ludzi: mężczyźni, kobiety, magowie i czarownice. Magowie żyją zwykle
na uniwersytetach w wielkich miastach i nie wolno im się żenić, choć powód tego był
dla Tiffany całkiem niezrozumiały. W każdym razie prawie nigdy nie widywało się ich w
tej okolicy.
Czarownice były zdecydowanie kobietami, ale większość tych starszych, które znała
Tiffany, też nie wyszła za mąż - głównie dlatego, że niania Ogg zużyła już
wszystkich dostępnych mężów, ale też zapewne dlatego, że nie miały czasu. Oczywiście,
niekiedy się zdarzało, że czarownica wychodziła za kogoś ważnego, jak na przykład
Magrat Garlick, ta z Lancre, chociaż wszyscy twierdzili, że ostatnio zajmuje się już
tylko ziołami. Ale jedyną znaną Tiffany młodą czarownicą, która miała czas na
zaloty, była jej najlepsza przyjaciółka z gór, Petulia. Petulia specjalizowała się w
świńskiej magii i wkrótce miała poślubić miłego młodzieńca, który w przyszłości
odziedziczy po ojcu świńską farmę, co oznaczało, że jest praktycznie arystokratą.
Czarownice jednak nie były tylko zapracowane - były też izolowane. Tiffany przekonała
się o tym bardzo wcześnie. Była wśród ludzi, ale nie była taka jak oni. Zawsze dawał
się wyczuć pewien dystans, pewna bariera. Nie trzeba było się o to starać -
powstawał samoczynnie. Dziewczęta, które znała od tak dawna, że kiedyś biegały
razem w samych koszulach, teraz dygały grzecznie, kiedy mijała je na drodze. Nawet
starsi mężczyźni na jej widok sięgali palcem do grzywki, czy raczej tego, co za grzywkę
uważali.
Nie wynikało to tylko z szacunku, ale też z pewnego rodzaju lęku. Czarownice miały
swoje sekrety. Były na miejscu, żeby pomóc, kiedy rodziły się dzieci. Na weselu
dobrze było mieć pod ręką czarownicę (nawet jeśli człowiek nie był pewien, czy na
szczęście, czy dla ochrony przed pechem). Kiedy człowiek umierał, czarownica wskazywała
mu drogę. Czarownice miały sekrety, których nie zdradzały. no, ludziom, którzy nie
są czarownicami. Między sobą, kiedy już spotkały się na jakiejś polanie, żeby wypić
szklaneczkę czy dwie (lub też, w przypadku niani Ogg, szklaneczkę lub dziewięć),
plotkowały jak gęsi.
Ale nigdy o tych prawdziwych sekretach - tych, o których nigdy się nie opowiada, o
rzeczach uczynionych, usłyszanych i widzianych. Tak wiele sekretów, że aż człowiek się
bał, by nie zaczęły wyciekać. Olbrzym bez spodni nie jest wart nawet najkrótszego
komentarza w porównaniu z tym wszystkim, co może zobaczyć czarownica.
Nie, Tiffany nie zazdrościła Petulii romansu, który bez wątpienia odbywał się w ciężkich
butach, mało twarzowych gumowych fartuchach i w deszczu, nie wspominając już o
rozbrzmiewających wokół chrumkaniach.
Zazdrościła jej za to, że jest taka. rozsądna. Petulia wszystko sobie zaplanowała.
Wiedziała, czego oczekuje od przyszłości, zawinęła rękawy i wzięła się do pracy,
by to wszystko zrealizować, choćby po kolana w chrumkaniu, jeśli trzeba.
Każda rodzina, nawet w górach, trzymała przynajmniej jedną świnię, by służyła
latem jako kosz na odpadki, a przez resztę roku jako wieprzowina, bekon, szynka i kiełbasy.
Świnia była ważna - babcię można ukoić terpentyną, jeśli źle się czuje, ale jeśli
zachoruje świnia, natychmiast posyła się po świńską czarownicę. Płaci się jej, i
to dobrze płaci, zwykle kiełbasą.
Na dodatek Petulia była wyspecjalizowaną zanudzaczką - była nawet tegoroczną
mistrzynią w szlachetnej sztuce zanudzania. Tiffany uważała, że nie da się tego
lepiej ująć: jej przyjaciółka siadała obok świni i mówiła do niej, łagodnie i
spokojnie, o sprawach niezwykle wręcz nudnych, aż uruchamiał się jakiś niezwykły świński
mechanizm, po czym zwierzak ziewał z zadowoleniem i przewracał się - już nieżywy,
ale gotów stać się istotnym wkładem w roczną dietę całej rodziny. Być może, nie
wydaje się to dla świni najlepszym możliwym rozwiązaniem, ale biorąc pod uwagę
krwawy i przede wszystkim hałaśliwy sposób, w jaki świnie ginęły przed wynalezieniem
zanudzania, w ogólnym schemacie rzeczy było to dla nich o wiele wygodniejsze.
Samotna w tłumie, Tiffany westchnęła ciężko. Niełatwo nosić szpiczasty kapelusz.
Poza tym, czy się to komu podoba, czy nie, czarownica jest właśnie szpiczastym
kapeluszem, a szpiczasty kapelusz jest czarownicą. To on skłania ludzi do ostrożności
względem nosicielki. Okazywali szacunek, owszem, i byli trochę nerwowi, jakby się
spodziewali, że zajrzy im do głów, co zresztą pewnie mogłaby zrobić, używając
zawsze będących w pogotowiu Pierwszego Wejrzenia i Drugich Myśli. Ale te nie były tak
naprawdę magiczne. Każdy mógł się ich nauczyć, jeśli tylko miał choćby ślad
rozumu, jednak nawet ten ślad niekiedy trudno było znaleźć. Ludzie są często tak zajęci
życiem, że nie próbują się zastanowić dlaczego. Czarownice owszem, i to znaczy, że
są potrzebne, o tak, bardzo potrzebne, praktycznie przez cały czas. Jednakże - w sposób
bardzo delikatny i stanowczo niewypowiedziany - nie całkiem chciane.
To nie były góry, gdzie wszyscy są przyzwyczajeni do czarownic. Mieszkańcy Kredy mogli
być przyjaźni, ale nie byli przyjaciółmi, takimi prawdziwymi przyjaciółmi. Ponieważ
czarownica się różni. Czarownica wie o rzeczach, o których nie wie zwykły człowiek.
Czarownica to ktoś całkiem odmienny. Czarownica to ktoś, kogo może lepiej nie złościć.
Czarownica nie jest taka jak inni.
Tiffany Obolała była czarownicą. I stała się czarownicą, ponieważ jej potrzebowali.
Każdy potrzebuje czarownicy, tyle że nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę.
I to się udawało. Obrazki z książek dla dzieci, przedstawiające zaślinioną staruchę,
rozmywały się powoli za każdym razem, kiedy Tiffany pomogła młodej matce przy
pierwszym dziecku albo wygładziła starcowi drogę do grobu. Mimo to stare opowieści,
stare plotki i stare książki z obrazkami wciąż zdawały się tkwić jakoś w pamięci
świata.
Dodatkowe utrudnienie stanowił fakt, że w Kredzie nie istniała tradycja czarownic -
żadna by się tu nie osiedliła, dopóki żyła babcia Obolała. Babcia Obolała, jak
wszyscy wiedzieli, była mądrą kobietą. I to dostatecznie mądrą, by nie zostać
czarownicą. W Kredzie nie działo się nic, co nie podobało się babci Obolałej, a w każdym
razie nie działo się dłużej niż dziesięć minut.
Tak więc Tiffany była samotna.
Nie tylko nie miała już wsparcia od górskich czarownic, takich jak niania Ogg czy panna
Plask, ale też mieszkańcy Kredy właściwie czarownic nie znali. Inne przybyłyby jej na
pomoc, gdyby poprosiła - to oczywiste, ale choć tego nie mówiły wprost, mogłoby to
oznaczać, że nie radzi sobie z odpowiedzialnością, że obowiązki ją przerosły, nie
jest pewna, nie jest dość dobra.
- Przepraszam, panienko.
Tiffany usłyszała nerwowy chichot. Obejrzała się i zobaczyła dwie małe dziewczynki w
najlepszych nowych sukienkach i słomkowych kapeluszach. Wpatrywały się w nią uważnie,
chyba z leciutką sugestią figlarności w oczach. Zastanowiła się szybko i uśmiechnęła
do nich.
- A tak, Becky Pardon i Nancy Upright, tak? Co mogę dla was zrobić?
Becky Pardon nieśmiało wyjęła zza pleców mały bukiecik. Tiffany poznała go,
naturalnie. Sama takie układała dla starszych dziewcząt, kiedy była mała, po prostu
dlatego, że tak trzeba, że to należało do szorowania: wiązanka kwiatów zebranych na
wzgórzu i związanych - to ważne, to był element magii - trawą wyrwaną przy odsłanianiu
świeżej kredy.
- Jeśli włożysz to dzisiaj pod poduszkę, przyśni ci się twój kawaler - oświadczyła
Becky Pardon, bardzo teraz poważna.
Tiffany wzięła od niej trochę przywiędły bukiecik.
- Popatrzmy - rzekła. - Co my tu mamy? Słodkie szepty, dziewczęce poduszeczki,
siedmiolistna koniczyna. bardzo szczęśliwa. gałązka portków starucha, lewarek w
ścianie, hm. krwawiące serce i.
Przyjrzała się drobnym, białym i czerwonym kwiatkom.
- Dobrze się czujesz, panienko? - spytała dziewczynka.
- Zapominajka! - stwierdziła Tiffany ostrzej, niż zamierzała. Ale dziewczynki nie
zauważyły, więc mówiła dalej, już pogodnie: - Rzadko się je tu widuje. Pewnie
uciekła z jakiegoś ogrodu. Oraz, jak pewnie same wiecie, związałyście je wszystkie
paskami trzciny, której kiedyś ludzie używali do produkcji trzcinowych świec. Co za miła
niespodzianka. Bardzo wam dziękuję. Mam nadzieję, że świetnie się bawiłyście na
jarmarku.
Becky podniosła rękę.
- Czy mogę, panienko?
- Coś jeszcze, Becky?
Becky zarumieniła się i przeprowadziła szybką naradę z przyjaciółką. Potem znów
zwróciła się do Tiffany, nieco bardziej różowa, ale zdecydowana doprowadzić sprawę
do końca.
- Bo przecież nie można podpaść za zadanie pytania, prawda, panienko? Znaczy, tylko
za pytanie?
Na pewno chodzi o "Czy jak dorosnę, mogę zostać czarownicą?", domyśliła się
Tiffany, ponieważ zwykle o to chodziło. Dziewczynki widziały ją na miotle i wydawało
im się, że na tym polega czarownictwo.
- W każdym razie nie u mnie - zapewniła. - Pytaj.
- Czy masz jakieś namiętne przypadki, panienko?
Kolejna umiejętność wymagana od czarownicy to nie pozwalać, by wyraz twarzy ujawniał,
co się myśli. A już w żadnych okolicznościach nie wolno dopuścić, by stała się
nieruchoma jak deska. Tiffany zdołała odpowiedzieć - bez śladu drżenia w głosie,
bez najlżejszego uśmieszku zakłopotania:
- To bardzo ciekawa kwestia, Becky. Mogę spytać, dlaczego chcesz wiedzieć?
Dziewczynka z wyraźną ulgą przyjęła fakt, że pytanie stało się - można
powiedzieć - publiczne.
- No więc, panienko, zapytałam babci, czy mogę zostać czarownicą, jak już będę
starsza, a ona powiedziała, że nie powinnam, bo czarownice nie mają namiętnych
przypadków, panienko.
Wobec dwóch par oczu, otwartych szeroko jak u sów, Tiffany starała się myśleć
szybko. Te dziewczynki mieszkają na farmach, więc z pewnością wiedzą, jak kotka ma
kociaki, a suka szczeniaki. Widziały narodziny jagniąt i krowę rodzącą cielę, bo to
zawsze hałaśliwe wydarzenie, które trudno przeoczyć. Rozumieją, o co pytają.
W tym momencie wtrąciła się Nancy.
- Tylko że gdyby nie, panienko, tobyśmy chciały z powrotem nasze kwiatki, jak już je
pokazałyśmy, no bo mogą się trochę zmarnować, bez urazy.
Cofnęła się szybko.
Tiffany zaskoczył jej własny śmiech. Już bardzo dawno się nie śmiała. Głowy
odwracały się z zaciekawieniem, by sprawdzić, jaki to żart. Zdążyła złapać obie
dziewczynki, zanim uciekły. Odwróciła je przodem do siebie.
- Brawo dla obu - pochwaliła. - Przyjemnie jest od czasu do czasu spotkać się z
rozsądnym myśleniem. Nigdy się nie wahajcie z zadaniem pytania. A odpowiedź brzmi tak,
że jeśli chodzi o namiętne przypadki, czarownice nie różnią się od innych ludzi.
Tyle że często są zabiegane i nie mają czasu o tym pomyśleć.
Dziewczynki były chyba zadowolone, że ich praca nie poszła całkiem na marne, a Tiffany
przygotowała się do kolejnego pytania, które znowu zadała Becky.
- Więc masz ukochanego, panienko?
- Nie, w tej chwili nie - odparła Tiffany krótko, pilnując twarzy, by niczego nie
zdradziła. Podniosła bukiecik. - Ale kto wie, jeśli ułożyłyście go jak należy,
to znajdę nowego, a w takim razie okażecie się czarownicami o wiele lepszymi ode mnie.
Rozpromieniły się, słysząc to bezczelne pochlebstwo, które jednak powstrzymało je od
dalszych pytań.
- A teraz - rzekła Tiffany - lada moment zacznie się toczenie serów. Na pewno nie
chcecie tego przegapić.
- Nie, panienko - zapewniły chórem.
Zanim odeszły, pełne ulgi i poczucia własnej ważności, Becky poklepała Tiffany po ręce.
- Ukochani potrafią być bardzo trudni, panienko - oświadczyła z przekonaniem
typowym, jak dobrze wiedziała Tiffany, dla wszystkich ośmiolatek na świecie.
- Dziękuję ci. Na pewno o tym nie zapomnę.
Jeśli chodzi o rozrywki oferowane na jarmarku, takie jak ludzie wykrzywiający się przez
chomąto, walczący poduszkami na natłuszczonej belce albo nawet nurkujący po żaby, to
cóż, Tiffany mogła w nich uczestniczyć albo je omijać - a szczerze mówiąc, wolała
omijać. Zawsze jednak lubiła obejrzeć porządne toczenie sera - to znaczy zobaczyć,
jak porządny ser toczy się aż na sam dół zbocza, chociaż nie przez olbrzyma, bo
takiego sera nikt potem nie chciałby zjeść.
Były to sery twarde, czasem specjalnie wytwarzane na turniej toczenia, a twórca sera, który
pierwszy dotarł na sam dół nieuszkodzony, wygrywał pas ze srebrną klamrą oraz
powszechny podziw.
Tiffany była ekspertem w produkcji serów, ale nigdy nie startowała. Czarownice nie mogły
uczestniczyć w żadnych zawodach, bo gdyby wygrały - a wiedziała, że zrobiła już
jeden czy dwa sery, które bez trudu mogłyby wygrać - wszyscy by powtarzali, że to
niesprawiedliwe, skoro są czarownicami, a w każdym razie tak by myśleli, choć pewnie
niewielu mówiłoby to głośno. Gdyby natomiast nie wygrały, ludzie mówiliby: "Co to
za czarownica, co nie potrafi zrobić sera, który by wygrał ze zwykłymi serami,
robionymi przez zwykłych ludzi, jak my?".
Cały tłum przesuwał się powoli w stronę startu toczenia, choć stoisko nurkowania po
żaby nadal miało sporo klientów, jako humorystyczne i niezawodne źródło rozrywki, zwłaszcza
dla tych, którzy akurat nie nurkowali. Niestety, człowiek, który wkładał sobie łasice
do spodni i podobno miał życiowy rekord dziewięciu łasic, nie zjawił się w tym roku
i wszyscy się zastanawiali, czy może stracił zapał. Ale wcześniej czy później
wszyscy zmierzali z wolna na linię startową toczenia serów. Tak nakazywała tradycja.
Zbocze było naprawdę strome, a w dodatku zawsze występowała pewna hałaśliwa
rywalizacja między właścicielami serów, prowadząca do popychania, szarpania, kopniaków
i sińców, a niekiedy też do złamania ręki czy nogi. Wszystko toczyło się normalnie,
a czekający zawodnicy ustawiali swoje sery - aż nagle Tiffany zauważyła, jako chyba
jedyna w tłumie, groźny ser, który przytoczył się samodzielnie. Pod warstwą kurzu był
całkiem czarny i miał przywiązany kawałek niebiesko-białej szmatki.
- No nie. - westchnęła. - Horacy. A gdzie ty się zjawiasz, nadchodzą za tobą
kłopoty. - Odwróciła się, w skupieniu szukając oznak tego, czego tu być nie
powinno. - Słuchajcie uważnie - rzuciła cicho. - Wiem, że co najmniej jeden jest
tu gdzieś w pobliżu. To nie dla was, tu chodzi tylko o ludzi. Rozumiecie?
Ale było już za późno. Mistrz Zabaw, w swym obwisłym kapeluszu z koronką wokół
ronda, dmuchnął w gwizdek i toczenie serów zostało rozpoczęte - co brzmi o wiele
wspanialej od "się zaczęło". Człowiek w kapeluszu zdobionym koronką nigdy nie użyłby
krótkiego określenia, kiedy wystarczyłoby dłuższe.
Tiffany bała się patrzeć.
Poganiacze nie tyle biegli, ile raczej staczali się i ześlizgiwali za swymi serami. Słyszała
krzyki, coraz głośniejsze, kiedy czarny ser nie tylko wysunął się na prowadzenie, ale
też niekiedy turlał się z powrotem pod górę, by przewracać zwyczajne, niewinne sery.
Usłyszała jego cichy warkot, kiedy dotoczył się niemal na szczyt wzgórza.
Poganiacze krzyczeli, próbowali go złapać albo odepchnąć kijami, ale piracki ser sunął
naprzód i dotarł na sam dół tuż przed straszliwą plątaniną ludzi i zwykłych serów,
która zwaliła się na mecie. Potem wtoczył się wolno na szczyt i przysiadł tam
skromnie, choć nadal wibrował lekko.
A u stóp zbocza wybuchały bójki między serowymi dżokejami, którzy wciąż jeszcze
byli w stanie wyprowadzić cios. A że ściągnęli tym powszechną uwagę na siebie,
Tiffany skorzystała z okazji, złapała Horacego i wcisnęła do torby. W końcu należał
do niej. Dokładniej, to ona go kiedyś zrobiła, ale do surowca musiało się przesączyć
coś niezwykłego. W efekcie Horacy był jedynym serem, który pożerał myszy, a jeśli
nie przybiło się go do półki, to także inne sery. Nic dziwnego, że doskonale się
rozumiał z Nac Mac Feeglami, którzy mianowali go honorowym członkiem swojego klanu.
Takie sery lubili.
Z nadzieją, że nikt nie zauważy, dyskretnie podniosła torbę do ust.
- Czy tak należy się zachowywać? - szepnęła. - Nie wstyd ci?
Torba zakołysała się lekko, ale Tiffany wiedziała, że w słowniku Horacego nie ma słowa
"wstyd" - podobnie jak żadnego innego. Opuściła torbę, odeszła na bok i
powiedziała:
- Wiem, że tu jesteś, Robie Rozbóju.
I był - siedział jej na ramieniu. Wyczuwała go. Mimo że na ogół nie przepadali za
myciem, chyba że deszcz padał, Nac Mac Feeglowie zawsze pachnieli czymś jakby pijanymi
ziemniakami.
- Kelda kazała mi sprawdzić, jako ze sobie radzis - oświadczył wódz klanu. -
Nie psychodziłaś do kopca, coby se z nią pogadać juz ze dwa tydnie - ciągnął. -
I tak se myśle, ze łona sie martwi, coby ci sie jako ksywda nie stała, bo tak cięzko
pracujes i w ogóle.
Tiffany jęknęła w duchu.
- To bardzo uprzejme z jej strony - zapewniła. - Tyle jest pracy. Kelda wie to z
pewnością. Nieważne, ile zrobię, zawsze czeka coś nowego. Nie ma końca potrzebom.
Ale też nie ma się czym martwić. Radzę sobie. I proszę, nie wypuszczajcie Horacego w
miejscach publicznych. Wiesz, jaki jest wtedy pobudzony.
- No więc tak po prawdzie, stoi tam napisane na tej wstązce, ze wstęp dla mieskańców
tych wzgóz. Psecie my tu mieskamy, a nawet jesteśmy folklorem! Z folklorem nie mozna sie
spierać. A zrestą zem chciał złozyć wyraz sacunku temu wielkiemu chłopeckowi bez
portek. Pikny z niego wielki ciut chłopecek, ni ma co. - Rob przerwał na chwilę, po
czym dodał cicho: - Znacy, moge jej psekazać, ze syćko u ciebie dobze?
Wyczuła w nim jakąś nerwowość, jakby chciał powiedzieć coś więcej, ale zdawał
sobie sprawę, że nie będzie to dobrze przyjęte.
- Robie Rozbóju, będę ci wdzięczna, jeśli tak właśnie zrobisz - odparła. -
Ponieważ w tej chwili wielu muszę zabandażować, jeśli dobrze widzę.
Rob Rozbój, wyglądający nagle jak ktoś w niewdzięcznej misji, pospiesznie wypowiedział
słowa, które żona kazała mu powtórzyć:
- Kelda mówi, ze w mozu nie braknie innych ryb.
Przez chwilę Tiffany stała całkowicie nieruchomo. Potem, nie patrząc na Roba, rzuciła
cicho:
- Podziękuj keldzie za tę wędkarską informację. Muszę się brać do pracy, Rob, więc
wybacz. Ale podziękuj!
Większa część tłumu dotarła już do stóp wzgórza, żeby pogapić się, ratować, a
może po amatorsku próbować udzielać pierwszej pomocy jęczącym poganiaczom serów.
Dla widzów była to kolejna atrakcja: nieczęsto widuje się przyzwoitą plątaninę
ludzi i serów, a kto wie, może trafią się w niej jakieś interesujące obrażenia?
Tiffany, zadowolona, że ma jakieś zajęcie, nie musiała się przeciskać - szpiczasty
kapelusz potrafił stworzyć przejście przez tłum szybciej niż świątobliwy mąż
przez płytkie morze. Gestem przepędziła radosny tłum, raz czy dwa razy energicznie
popychając tych wolniej kojarzących. Okazało się na szczęście, że rannych w tym
roku nie było wielu: jedna złamana ręka, jeden złamany nadgarstek, jedna złamana noga
i ogromna liczba sińców, skaleczeń i otarć spowodowanych przez zjazd na sam dół -
trawa nie zawsze jest przyjazna. Było tam kilku młodych ludzi, absolutnie pewnych, że
nie będą dyskutować z damą o naturze swych urazów, uprzejmie dziękują, kazała więc
im po powrocie do domu przyłożyć kompres na bolący obszar, gdziekolwiek się znajdował.
Potem patrzyła, jak odchodzą, kuśtykając.
No więc poradziła sobie całkiem dobrze, prawda? Skorzystała ze swych umiejętności
przed wyciągającym szyje tłumem i zgodnie z tym, co podsłuchała u starszych mężczyzn
i kobiet, nieźle jej poszło. Może tylko to sobie wyobraziła, ale jedna czy dwie osoby
były chyba zakłopotane, kiedy staruszek z brodą do pasa uśmiechnął się z wdzięcznością
i powiedział:
- Dziewczyna, co umie tak kości nastawiać, szybko znajdzie sobie męża.
Ale to minęło i po chwili, nie mając tu nic więcej do roboty, ludzie zaczęli długą
wspinaczkę na wzgórze. I wtedy przejechał powóz, a potem, co jeszcze gorsze. potem
się zatrzymał. Na drzwiach miał wymalowany herb rodu Keepsake.
Wysiadł z niego młody człowiek - całkiem przystojny, choć jednocześnie tak
sztywny, że można by prasować na nim pościel. To był Roland. Nie odszedł dalej niż
o krok, gdy jakiś niezbyt przyjemny głos z powozu zwrócił mu uwagę, że powinien
zaczekać, aż lokaj otworzy mu drzwiczki, i żeby się spieszył, bo nie mają przecież
całego dnia.
Młody człowiek ruszył w stronę tłumu i nastąpiło ogólne poprawianie ubrań, bo w
końcu był to syn barona, który miał na własność większą część Kredy i prawie
wszystkie ich domy. A chociaż baron to porządny chłop, trochę uprzejmości dla jego
krewnych na pewno nie zaszkodzi.
- Co się tu działo? Wszyscy są cali? - zapytał.
Życie w Kredzie było na ogół dość przyjemne i relacje między panem a ludem opierały
się na wzajemnym szacunku. Jednak pracujący na farmach odziedziczyli przekonanie, że
lepiej nie zamieniać zbyt wielu słów z mającymi władzę, na wypadek gdyby te słowa
okazały się nie na miejscu. W końcu zamek wciąż miał swoją izbę tortur, chociaż
od setek lat nieużywaną. W każdym razie lepiej się cofnąć i niech mówi
czarownica. Jeśli ona będzie miała kłopoty, zawsze może odfrunąć.
- Nic poza tym, co czasem musi się zdarzyć, niestety - wyjaśniła Tiffany, świadoma
tego, że jako jedyna z obecnych kobiet nie dygnęła. - Kilka połamanych kości, które
się zrosną, i kilka zaczerwienionych twarzy. Wszystko już załatwione, nie ma się czym
niepokoić.
- Właśnie widzę, właśnie widzę. Dobra robota, młoda damo.
Przez moment Tiffany miała wrażenie, że czuje smak własnych zębów. "Młoda damo"
od. niego? To było prawie, choć nie tak zupełnie obraźliwe. Ale chyba nikt inny nie
zwrócił na to uwagi. W końcu takiego języka używali jaśnie państwo, kiedy próbowali
być przyjaźni i uprzejmi. On się stara mówić jak jego ojciec, pomyślała, ale jego
ojciec robił to instynktownie i dobrze mu wychodziło. Nie można zwracać się do ludzi,
jakby byli publicznym zgromadzeniem.
- Bardzo dziękuję, proszę pana - odpowiedziała.
No, jak dotąd całkiem nieźle, tyle że teraz otworzyły się drzwiczki powozu, wysunęła
się delikatna biała stópka i dotknęła gruntu. To była ona - Angelica czy Letitia,
a może coś jeszcze bardziej wymyślnego; oczywiście Tiffany doskonale wiedziała, że
to Letitia, ale przecież można jej chyba wybaczyć odrobinę złośliwości w zaciszu własnej
głowy? Letitia! Co za imię! Jak kichnięcie! A poza tym kim właściwie była ta
Letitia, że nie pozwoliła Rolandowi zjawić się na szorowaniu? Powinien tu być! Jego
ojciec przyszedłby na pewno, gdyby tylko był w stanie! I spójrzcie tylko! Białe
pantofelki! Ile by wytrzymały u kogoś, kto uczciwie pracuje?
W tym miejscu się powstrzymała. Odrobina złośliwości całkiem wystarczy.
Letitia spojrzała na Tiffany i tłum z czymś zbliżonym do przerażenia.
- Jedźmy już, dobrze? Proszę. Mama się irytuje.
I tak powóz zniknął, kataryniarz na szczęście zniknął, słońce też zniknęło.
Niektórzy z uczestników jarmarku zostali w ciepłych cieniach zmierzchu, ale Tiffany
odleciała do domu sama, wysoko, gdzie tylko nietoperze i sowy mogły widzieć jej twarz.
|