"Wysyp żywych świrów, - czyli jak śmieszne potrafi być starcie - żywi
kontra (nie) umarli".
Filmów o żywych trupach powstało w światowej kinematografii sporo. Za
prekursora filmów o zombie, uważa się Georga A. Romero, który w 1968 roku stworzył
czarno-biały obraz pod tytułem "Noc żywych trupów". Później, wielu
reżyserów z lepszym lub gorszym skutkiem usiłowało czerpać z tego filmu pomysły i
tworzyć swoje wersje filmów o "umarlakach". Myślałam, że w tej tematyce nic
już nie może mnie zaskoczyć: oto, jak przystało na "survival-horror", mamy
grupkę "ocalałych", którzy chronią się w jakimś budynku i próbują
odeprzeć ataki hord zombie. Nowatorskie bywały jedynie zakończenia, które dawały
możliwość kontynuacji filmu lub też . nie. A jednak.
Okazuje się, iż czerpanie pomysłów z pierwowzorów nie zawsze musi być
"wtórne". Po połączeniu amerykańskiego stylu filmów o zombie z angielskim,
"specyficznym" poczuciem humoru, otrzymujemy taką o to "pachnącą"
świeżością pozycję pod tytułem "Wysyp żywych trupów".
W 2004 roku, reżyser (nie koniecznie znany wcześniej) Edgar Wright ukazał
światu czarną komedię traktującą o zombiakach. To, co przede wszystkim urzeka w owej
produkcji, to doskonale wyważona równowaga pomiędzy komedią a horrorem. Pierwsze
minuty filmu raczej tylko śmieszą, lecz wraz z rozwojem akcji zostajemy zasypani scenami
pełnymi krwi, flaków oraz "brzydali" pragnących ludzkiego mięsa.
Główny bohater. bohaterem nie jest - przynajmniej tak wydaje się jego
dziewczynie. Liz, znudzona życiem z nieudacznikiem Shaun'em, znudzona jego kumplem (i
współlokatorem) Edem, znudzona monotonią i ciągłym przesiadywaniem w pubie,
postanawia coś zmienić i odchodzi. Na nieszczęście, wybiera sobie nieodpowiedni
moment. Londyn opanowują zombie i oto Shaun dostaje szanse by udowodnić Liz, że nie
jest nieudacznikiem. Rusza, by ocalić swoją ukochaną, po drodze zbierając
"ocalałą" grupę dziwaków.
Na szczególną uwagę zasługuje gra aktorów. Simon Pegg, dotąd mało znany w
branży filmowej, wcielił się w rolę Shaun'a i pokazał, że po pierwsze, ma świetne
poczucie humoru (mimika jego twarzy, mnie osobiście rozbroiła), po drugie, gra naprawdę
dobrze. Bardzo ciekawym bohaterem okazał się także Ed, w którego postać wcielił się
równie mało znany aktor Nick Frost. Ta dwójka rewelacyjnie się uzupełnia, co widać
też w kolejnym filmie, w którym razem grali a mianowicie - "Wściekłe psy",
ale wróćmy do naszego horroru. Jest jeszcze
jedna osoba, która zapadła mi szczególnie w pamięci, to postać neurotycznego Davida,
w którego wcielił się Dylan Moran. Oczywiście, nie wyobrażam sobie by w filmie
zabrakło, którejkolwiek z postaci, gdyż każda, dzięki indywidualności, wniosła coś
ciekawego i śmiesznego do fabuły.
Ogromnym plusem filmu jest też jego montaż. Świetne ujęcia, nadające szybkie
tępo, dzięki temu nie nudzimy się oglądając kolejne sceny. Powtarzanie pewnych
sekwencji, jest świetnym zabiegiem humorystycznym, a co najlepsze nie stosowano go we
wcześniejszych filmach o zombie (bynajmniej nie w tych, które widziałam, a było ich
sporo). Oczywiście, mogłabym tu wypisać swoje ulubione sceny, ale nie chce psuć
zabawy. Uwierzcie, że ten film naprawdę warto obejrzeć od początku do końca.
Reasumując, "Wysyp żywych trupów" jest filmem przemyślanym, z
ciekawym scenariuszem, szybką akcją, doskonałą grą aktorską i jest filmem o zombie!
Wszystko, co najlepsze w jednym. Dzięki niemu na nowo odkryłam urok filmów typu
"survival-horror". Jeśli lubisz horrory będziesz zachwycony, jeśli lubisz
czarne komedie również nie będziesz zawiedziony. Teraz, już tylko czekam na jakąś
produkcję "zombie w wersji świątecznej", tak pod ten "zimowy
klimat".
Żaneta Wiśnik |