Zemsta
najlepiej smakuje na zimno
(fragment)
Benna
Murcatto ratuje życie
Wschodzące
słońce miało kolor krwi. Jego blask wyciekał ze wschodu i plamił
niebo na czerwono, znacząc strzępy obłoków skradzionym złotem. Poniżej kręta droga
wspinała się po górskim zboczu ku fortecy Fontezarmo -
skupisku ostrych czarnych wież wznoszących się na tle poranionych niebios. Czerwień,
czerń i złoto.
Barwy
ich profesji.
- Tego
ranka wyglądasz wyjątkowo pięknie, Monzo.
Westchnęła,
jakby to było dziełem przypadku. Jakby nie spędziła godziny na mizdrzeniu się przed
lustrem.
- Takie
są fakty. Ich stwierdzenie to żaden dar. Po prostu dowodzisz, że nie jesteś ślepy. - Ziewnęła i przeciągnęła się
w siodle, każąc mu jeszcze chwilę czekać. - Ale chętnie posłucham dalej.
Odchrząknął
hałaśliwie, po czym uniósł jedną dłoń, jak kiepski aktor przygotowujący się do
wielkiego monologu.
- Twoje
włosy podobne są... lśniącemu całunowi z soboli!
- Ty
pompatyczny fiucie. Czym były wczoraj? Zasłoną północy. To mi się bardziej
podobało, miało w sobie odrobinę poezji. Słabej poezji,
ale zawsze.
- Psiakrew. - Zmrużył oczy i zapatrzył się
na chmury. - Zatem twoje oczy jaśnieją przeszywająco
niczym bezcenne szafiry!
- Czyli
mam na twarzy kamienie?
- Usta
jak płatki róży?
Splunęła
na niego, ale spodziewał się tego, więc uskoczył; flegma minęła jego konia i spadła na wysuszone kamienie obok szlaku.
- Żeby
twoje róże lepiej rosły, dupku. Stać cię na więcej.
- Codziennie
jest trudniej - mruknął. -
Klejnot, który kupiłem, cudownie na tobie wygląda.
Uniosła
prawą dłoń, z podziwem przyglądając się rubinowi
wielkości migdała, w którym odbijały się pierwsze
promienie słońca, upodabniając go do otwartej rany.
- Rzeczywiście,
otrzymywałam już gorsze dary.
- Pasuje
do twojego ognistego charakteru.
Parsknęła.
- I mojej krwawej reputacji.
- Szczać
na twoją reputację! To tylko bełkot idiotów! Jesteś snem. Wizją. Wyglądasz jak... - Pstryknął palcami. - Bogini
Wojny we własnej osobie!
- Bogini,
co?
- Wojny.
Podoba ci się?
- Może
być. Jeśli zdołasz choć w połowie tak dobrze
podlizywać się księciu Orso, to może dostaniemy premię.
Benna
wydął wargi.
- Nie
ma to jak pełne, krągłe pośladki Jego Ekscelencji o poranku.
Smakują... potęgą.
Kopyta
chrzęściły na piaszczystym szlaku, skrzypiały siodła, grzechotały uprzęże. Droga
zataczała koła. Reszta świata pozostawała w dole. Niebo
na wschodzie wykrwawiło się z czerwieni do różu. Ich
oczom powoli ukazała się rzeka wijąca się przez jesienne lasy w
głębi stromej doliny. Lśniła jak maszerująca armia, szybko i bezlitośnie płynąc ku morzu. W stronę
Talinsu.
- Czekam - powiedział.
- Na
co?
- Na
moją porcję komplementów, rzecz jasna.
- Jeszcze
mi tu, kurwa, pękniesz, jak się będziesz tak puszył. -
Podwinęła jedwabne mankiety. - Nie chciałabym mieć
twoich flaków na swojej nowej koszuli.
- Cóż
za cios! - Benna przycisnął dłoń do piersi. - Prosto w serce! Tak mi się
odpłacasz za lata oddania, nieczuła suko?
- Jak
śmiesz mówić o oddaniu, prostaczku? Jesteś jak kleszcz
oddany tygrysowi!
- Tygrysowi?
Ha! Kiedy porównują cię do zwierzęcia, zazwyczaj wybierają węża.
- To
lepsze niż robak.
- Dziwka.
- Tchórz.
- Morderczyni.
Temu
nie mogła zaprzeczyć. Ponownie zapadła między nimi cisza. Ptak śpiewał na
spragnionym przydrożnym drzewie.
Koń
Benny stopniowo zrównał się z jej rumakiem i mężczyzna czule wyszeptał:
- Tego
ranka wyglądasz wyjątkowo pięknie, Monzo.
To
sprawiło, że uśmiechnęła się półgębkiem. Z tej
strony, której nie widział.
- No
cóż, takie są fakty.
Szybko
pokonała kolejny ostry zakręt, a wtedy przed nimi
wystrzelił w niebo zewnętrzny mur cytadeli. Wąski most
prowadził do stróżówki ponad oszałamiająco głęboką rozpadliną; daleko w dole połyskiwała woda. Na drugim końcu mostu ziało łukowato
sklepione wejście, równie zachęcające jak grób.
- Umocnili
mury od zeszłego roku - szepnął Benna. - Wolałbym nie próbować oblężenia.
- Nie
udawaj, że odważyłbyś się wspiąć po drabinie.
- A więc wolałbym nie musieć posyłać kogoś innego na taki los.
- Nie
udawaj, że odważyłbyś się wydać taki rozkaz.
- Zatem
wolałbym nie patrzeć, jak ty to robisz.
- Racja. - Ostrożnie wychyliła się z siodła
i ze zmarszczonym czołem zerknęła w
otchłań po lewej stronie. Potem uniosła wzrok na stromą ścianę po prawej, na
poszarpane czarne krawędzie blanków na tle jaśniejącego nieba. -
Zupełnie jakby Orso martwił się, że ktoś spróbuje go zabić.
- Ma
wrogów? - Benna wstrzymał oddech i wytrzeszczył
oczy, udając zaskoczenie.
- Tylko
połowę Styrii.
- Więc...
my także mamy wrogów?
- Ponad
połowę Styrii.
- A tak się starałem, żeby mnie polubili...
- Kłusem minęli dwóch srogich żołnierzy, których wypolerowane włócznie i stalowe hełmy lśniły zabójczo. Stukot kopyt odbijał się
echem w ciemności długiego tunelu, który stopniowo piął
się ku górze. - Już widzę u ciebie
ten wyraz twarzy.
- Jaki?
- Koniec
zabawy na dzisiaj.
- Hmm. - Poczuła, że twarz wykrzywia jej znajomy surowy grymas. - Ty możesz sobie pozwolić na uśmiech. Jesteś tym dobrym.
Za
bramą zaczynał się inny świat, w którym powietrze
wypełniała woń lawendy, a wszystko tonęło w lśniącej zieleni, tak odmiennej od szarego górskiego
krajobrazu. To był świat starannie przystrzyżonych trawników, żywopłotów, którym w bólach nadano cudowne kształty, fontann rozpylających
połyskującą mgiełkę. Nastrój nieco psuli ponurzy strażnicy ubrani w białe kasaki z naszytymi czarnymi
krzyżami, stojący przy każdym wejściu.
- Monzo...
- Tak?
- Może
to będzie nasza ostatnia kampania - rzekł Benna prosząco. - Ostatnie lato w pyle. Znajdźmy
sobie jakieś wygodniejsze zajęcie. Dopóki jesteśmy młodzi.
- A co z Tysiącem Ostrzy? Teraz to
już prawie dziesięć tysięcy czekających na nasze rozkazy.
- Mogą
je otrzymywać od kogoś innego. Dołączyli do nas, żeby móc rabować, a my daliśmy im ku temu wiele okazji. Zależy im wyłącznie na
zysku.
Musiała
przyznać, że oddział Tysiąc Ostrzy nigdy nie stanowił elity ludzkości, a nawet elity pośród najemników. Większość z nich była niewiele lepsza od pospolitych bandytów. Większość
pozostałych była od nich gorsza. Ale nie to było najważniejsze.
- Trzeba
się czegoś trzymać w życiu -
mruknęła.
- Nie
widzę takiej potrzeby.
- Taki
już jesteś. Jeszcze rok, a Visserine upadnie, Rogont się
podda, a Liga Ośmiu pozostanie tylko złym wspomnieniem.
Orso będzie mógł ogłosić się królem Styrii, a my
roztopimy się w tłumie i zostaniemy
zapomniani.
- Zasługujemy
na to, by nas pamiętano. Moglibyśmy otrzymać własne miasto. Mogłabyś zostać
szlachetną księżną Monzcarro z... skądś...
- A ty nieustraszonym księciem Benną? -
Roześmiała się. - Ty głupi ośle. Bez mojej pomocy
ledwie sobie radzisz z władaniem własnymi kiszkami. Wojna
to wystarczająco ciemna robota, wolę nie mieszać się w politykę.
Wycofamy się po koronacji Orso.
Benna
westchnął.
- Myślałem,
że jesteśmy najemnikami. Cosca nigdy nie trzymał się kurczowo jednego pracodawcy.
- Nie
jestem Coscą. Zresztą, niemądrze jest odmawiać władcy Talinsu.
- Ty
po prostu kochasz walczyć.
- Nie.
Kocham zwyciężać. Jeszcze jeden sezon, a potem ruszymy w świat. Odwiedzimy Stare Imperium. Zobaczymy Wyspy Tysięczne.
Popłyniemy do Adui i staniemy w cieniu
Domu Stwórcy. Zrobimy to wszystko, o czym rozmawialiśmy.
Benna
wydął wargi, jak zawsze, gdy coś przebiegało nie po jego myśli. Wydymał wargi, ale
nigdy się nie sprzeciwiał. Czasami drażniło ją, że zawsze musi sama podejmować
decyzję.
- Najwyraźniej
tylko jedno z nas ma jaja. Nigdy nie czujesz potrzeby, abym
ci ich użyczyła?
- Tobie
z nimi bardziej do twarzy. Poza tym przypadł ci w udziale cały rozum. Lepiej, żeby trzymały się razem.
- A co ty dostałeś?
Benna
wyszczerzył zęby.
- Ujmujący
uśmiech.
- A więc się uśmiechaj. Jeszcze przez jeden sezon.
Zeskoczyła
z siodła, wyprostowała pas z bronią,
rzuciła wodze stajennemu, po czym ruszyła w stronę
wewnętrznej stróżówki. Benna musiał się pośpieszyć, żeby za nią nadążyć, i po drodze zaplątał się w swoją
szpadę. Jak na człowieka, który zarabiał na życie dzięki wojnie, upokarzająco źle
radził sobie z bronią.
Wewnętrzny
dziedziniec podzielono na szerokie tarasy rozpościerające się na wierzchołku góry i obsadzono egzotycznymi roślinami. Strzeżono go jeszcze pilniej
niż zewnętrznego dziedzińca. Na środku wznosiła się pradawna kolumna, która podobno
pochodziła z pałacu Scarpiusa, a jej
odbicie migotało na wodzie wypełniającej okrągły zbiornik, w którym
kłębiły się srebrzyste ryby. Z trzech stron otaczał go
potężny pałac księcia Orso zbudowany ze szkła, brązu i marmuru,
niczym olbrzymi kot trzymający w łapach mysz. Od wiosny
dobudowano rozległe nowe skrzydło wzdłuż północnego muru. Rusztowania wciąż
częściowo zakrywały ozdobne kamienne girlandy.
- Rozbudowują
się - zauważyła.
- Oczywiście.
Jak młody książę Ario pomieściłby swoje buty w marnych
dziesięciu salach?
- W dzisiejszych czasach mężczyzna nie może być modny bez
przynajmniej dwudziestu sal z obuwiem.
Benna
ze zmarszczonym czołem przyjrzał się swoim butom ze złotymi sprzączkami.
- Sam
mam najwyżej trzydzieści par. Boleśnie odczuwam ten brak.
- Jak
my wszyscy - mruknęła.
Wzdłuż
linii dachu stały na wpół ukończone rzeźby. Książę Orso dający jałmużnę
biedakom. Książę Orso dający wiedzę niewykształconym. Książę Orso osłaniający
słabych.
- Dziwię
się, że nie kazał stworzyć rzeźby, na której cała Styria liże go po dupie - szepnął jej do ucha Benna.
Wskazała
częściowo ociosaną bryłę marmuru.
- Ona
będzie następna.
- Benna!
Hrabia
Foscar, młodszy syn Orso, pędem okrążał zbiornik. Przypominał rozradowanego psiaka.
Jego buty chrzęściły na świeżo zagrabionym żwirze, a piegowata
twarz promieniała. Od ich ostatniego spotkania próbował zapuścić brodę, jednak
rzadkie jasne włoski nadawały mu jeszcze bardziej chłopięcy wygląd. Być może
odziedziczył całą uczciwość swego rodu, lecz uroda przypadła w
udziale komuś innemu. Benna uśmiechnął się szeroko, objął Foscara jedną
ręką, a drugą zmierzwił mu włosy. W wykonaniu kogokolwiek innego ten gest zakrawałby na obrazę,
jednak u Benny wyglądał uroczo bezpretensjonalnie. Benna
zawsze potrafił sprawiać ludziom radość, co w oczach
Monzy urastało do niemal magicznej zdolności, gdyż jej talent dotyczył zgoła
odmiennych zachowań.
- Zastaliśmy
twojego ojca? - spytała.
- Owszem,
mojego brata także. Są u swojego bankiera.
- W jakim jest nastroju?
- Wydaje
mi się, że w dobrym, ale wiecie, jak to jest z ojcem. Chociaż nigdy nie gniewa się na was dwoje, prawda?
Zawsze przywozicie mu dobre wieści. Dzisiaj też tak jest?
- Mam
mu powiedzieć, Monzo, czy...
- Borletta
padła. Cantain nie żyje.
Foscar
nie triumfował. Nie był żądny śmierci jak jego ojciec.
- Cantain
był dobrym człowiekiem.
Monzie
ta odpowiedź wydała się bardzo nie na miejscu.
- Był
wrogiem twojego ojca.
- Ale
zarazem człowiekiem godnym szacunku. W Styrii niewielu
takich zostało. Naprawdę nie żyje?
Benna
wydął policzki.
- No
cóż, ścięto mu głowę i zatknięto na włóczni ponad
bramą, więc jeśli nie znasz naprawdę dobrego lekarza...
Wysokim,
łukowato sklepionym przejściem dotarli do ciemnej sali rozbrzmiewającej echem jak
cesarski grobowiec. Światło spływało z góry w postaci zakurzonych kolumn i rozlewało
się po marmurowej posadzce. Stare lśniące zbroje stały w milczeniu
na baczność, ściskając w stalowych pięściach wiekowe
bronie. Ostre stukanie obcasów odbiło się od ścian, gdy w stronę
przybyszów ruszył mężczyzna w ciemnym mundurze.
- Zaraza - syknął Benna. - Jest tutaj ten
gad Ganmark.
- Daj
mu spokój.
- Nawet
gdybym tylko w połowie był mężczyzną, zaraz bym...
- Nie
jesteś, więc daj mu spokój.
Generał
Ganmark miał dziwnie miękkie oblicze, obwisłe wąsy i bladoszare
wodniste oczy, co nadawało mu wygląd człowieka wiecznie smutnego. Chodziły słuchy,
że został wyrzucony z wojska Unii za nietaktowne
uwodzicielskie zachowania wobec innego oficera, po czym wyruszył za morze w poszukiwaniu władcy o szerszych
horyzontach. Szerokość horyzontów księcia Orso była nieskończona, jeśli tylko jego
słudzy okazywali się skuteczni. Monza i Benna stanowili
tego najlepszy dowód.
Ganmark
ukłonił się sztywno Monzie.
- Pani
generał Murcatto. - Równie sztywno skłonił się Bennie. - Generale Murcatto. Hrabio Foscarze, mam nadzieję, że nie
zaniedbujesz ćwiczeń.
- Odbywam
sparingi każdego dnia.
- Zatem
jeszcze zrobimy z ciebie szermierza.
Benna
parsknął.
- Raczej
nudziarza.
- To
również nie byłoby takie złe - ciągnął Ganmark z urywanym unijnym akcentem. -
Mężczyzna pozbawiony dyscypliny nie jest lepszy od psa. Żołnierz pozbawiony dyscypliny
nie jest lepszy od trupa. Prawdę mówiąc, jest od niego gorszy, trup bowiem nie stanowi
zagrożenia dla towarzyszy.
Benna
otworzył usta, ale Monza nie pozwoliła mu dojść do głosu. Później będzie mógł
zrobić z siebie osła, jeśli zapragnie.
- Jak
ci minął sezon?
- Odegrałem
swoją rolę, utrzymując Rogonta i jego Ospriańczyków z dala od waszych skrzydeł.
- Opóźniłeś
Króla Zwłoki? - Benna uśmiechnął się złośliwie. - Nie lada wyzwanie.
- To
tylko drugoplanowa rola. Komediowy przerywnik w wielkiej
tragedii, ale mam nadzieję, że spodobał się publiczności.
Echa
ich kroków przybrały na sile, gdy znaleźli się w kolejnym
łukowato sklepionym przejściu prowadzącym do wysokiej rotundy w sercu
pałacu. Duże płaskorzeźby na zakrzywionych ścianach ilustrowały dawne wydarzenia.
Wojny demonów z magami i temu
podobne bzdury. Potężną kopułę wysoko w górze zdobiły
freski przedstawiające siedem skrzydlatych kobiet na tle burzowych chmur - uzbrojonych, odzianych w zbroje i rozwścieczonych. Boginie Losu przynoszące ziemi przeznaczenie.
Największe dzieło Aropelli. Monza słyszała, że pracował nad nim osiem lat. W tym miejscu zawsze czuła się mała, słaba i całkowicie pozbawiona znaczenia. Właśnie taki był zamiar
twórcy.
Wspięli
się całą czwórką po szerokich schodach, na których zmieściłoby się dwukrotnie
więcej osób idących ramię w ramię.
- I dokąd cię doprowadził twój komediowy talent? - spytała Monza Ganmarka.
- Do
ognia i morderstwa, do bram Puranti i
z powrotem.
Benna
się skrzywił.
- Uczestniczyłeś
w prawdziwych walkach?
- A po cóż miałbym to robić? Nie czytałeś Stolicusa?
"Tylko zwierzę walczy o zwycięstwo...".
- "Generał
do niego maszeruje" - dokończyła Monza. - Wzbudziłeś dużo śmiechu?
- Myślę,
że nie u wrogów. W zasadzie
prawie u nikogo, ale taka jest wojna.
- Mnie
czasem udaje się zachichotać - wtrącił się Benna.
- Niektórym
śmiech łatwo przychodzi. To czyni z nich uroczych
kompanów przy biesiadnym stole. - Miękkie oczy Ganmarka
zwróciły się ku Monzie. - Ale widzę, że ty się nie
uśmiechasz.
- Zrobię
to, gdy upadnie Liga Ośmiu, a Orso zostanie królem Styrii.
Wtedy wszyscy będziemy mogli odwiesić broń.
- Z doświadczenia wiem, że broń nie nadaje się do wiszenia na
kołku. Zawsze znajduje sposób, by wrócić do ręki właściciela.
- Sądzę,
że Orso cię zatrzyma - powiedział Benna. - Chociażby po to, żebyś mu polerował posadzki.
Ganmark
tylko cicho westchnął.
- Zatem
Jego Ekscelencja będzie miał najczystsze podłogi w całej
Styrii.
Na
szczycie schodów znajdowały się wysokie drzwi zdobione lśniącymi drewnianymi
intarsjami w kształcie lwich pysków. Przed nimi ujrzeli
krępego mężczyznę, który chodził tam i z powrotem jak lojalny pies pilnujący sypialni pana. Wierny Carpi,
kapitan o najdłuższym stażu w Tysiącu
Ostrzy, którego szeroką, ogorzałą, szczerą twarz znaczyły blizny pozostałe po
setkach walk.
- Wierny! - Benna chwycił masywną dłoń starego najemnika. - Górska wspinaczka w twoim wieku?
Nie powinieneś raczej być w burdelu?
- Gdybym
tylko mógł. - Carpi wzruszył ramionami. - Ale Jego Ekscelencja po mnie posłał.
- A ty, jak na posłusznego żołnierza przystało... usłuchałeś.
- Dlatego
nazywają mnie Wiernym.
- Jak
wyglądały sprawy w Borletcie, gdy wyjeżdżałeś? - spytała Monza.
- Było
spokojnie. Większość mężczyzn zakwaterowałem poza murami z Andiche'em
i Victusem. Uznałem że lepiej, aby nie podpalili miasta.
Część bardziej godnych zaufania pozostawiłem w pałacu
Cantaina pod czujnym okiem Sesarii. To weterani tacy jak ja, pamiętający czasy Coski.
Zaprawieni w bojach, mało impulsywni.
Benna
zachichotał.
- Czyli
niezbyt bystrzy?
- Powolni,
ale konsekwentni. W końcu zawsze osiągamy cel.
- Zatem
wchodzimy?
Foscar
pchnął ramieniem skrzydło drzwi, otwierając je na oścież. Ganmark i Wierny podążyli za nim. Monza na chwilę zatrzymała się w progu, starając się przybrać jak najsurowszy wyraz twarzy. Gdy
uniosła wzrok, zobaczyła, że Benna się do niej uśmiecha. Niewiele myśląc,
odwzajemniła uśmiech. Nachyliła się do jego ucha.
- Kocham
cię - szepnęła.
- Pewnie,
że tak. - Wszedł, a ona
ruszyła za nim.
Osobisty
gabinet księcia Orso miał postać marmurowej sali o rozmiarach
miejskiego rynku. Wzdłuż jednej ze ścian pyszniły się wysokie otwarte okna, przez
które wpadały podmuchy wiatru, z szelestem poruszające
jaskrawymi zasłonami. Na zewnątrz rozciągał się długi taras, jakby zawieszony w powietrzu nad najbardziej stromym zboczem góry.
Przeciwległą
ścianę pokrywały olbrzymie malowidła stworzone przez najznamienitszych styryjskich
artystów, przedstawiające wielkie historyczne bitwy. Zwycięstwa Stolicusa, Haroda
Wielkiego, Faransa i Verturia, wszystkie efektownie
odmalowane farbami olejnymi. Trudno było przegapić przesłanie, że Orso jest ostatnim z rodu królewskich zwycięzców, mimo że jego pradziad był
uzurpatorem i pospolitym przestępcą.
Największe
malowidło znajdowało się naprzeciwko drzwi; miało co najmniej dziesięć kroków
wysokości. Któżby inny, jak nie wielki książę Orso? Siedział na rumaku stającym
dęba, wysoko unosząc lśniącą szpadę i kierując
przenikliwe spojrzenie w stronę horyzontu, prowadząc
swoich ludzi do zwycięstwa w bitwie pod Etreą. Malarz
najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że tam-tego dnia Orso trzymał się w odległości pięćdziesięciu mil od pola bitwy.
Jednakże
efektowne kłamstwa zawsze wygrywają z nudną prawdą, jak
często powtarzał książę.
Władca
Talinsu siedział zgarbiony za biurkiem, dzierżąc pióro, a nie
szpadę. Obok niego stał wysoki, chudy mężczyzna o haczykowatym
nosie. Patrzył w dół jak sęp czekający na śmierć
spragnionych podróżnych. W cieniu pod ścianą czaiła
się potężna postać Gobby, książęcego ochroniarza o szyi
grubej jak u świni. Książę Ario, najstarszy syn Orso i zarazem jego następca, siedział ze skrzyżowanymi nogami na
pozłacanym krześle. W dłoni trzymał kielich z winem, a na jego pozbawionej wyrazu
przystojnej twarzy widniał bezbarwny uśmiech.
- Znalazłem
tych żebraków włóczących się po pałacu! - zawołał
Foscar. - Pomyślałem, że polecę ich twemu miłosierdziu,
Ojcze!
- Miłosierdziu? - Ostry głos księcia Orso odbił się echem w rozległej sali. - Nie wydaje mi
się, bym z niego słynął. Rozgośćcie się, przyjaciele,
a ja wkrótce do was dołączę.
- Czyż
to nie Rzeźniczka z Caprile -
mruknął Ario - oraz jej mały Benna?
- Wasza
Wysokość. Dobrze wyglądasz. - Monza uważała, że Ario
wygląda jak leniwy kutas, ale zachowała tę myśl dla siebie.
- Ty
także, jak zawsze. Gdyby wszyscy żołnierze wyglądali tak jak ty, być może sam
skusiłbym się na udział w kampanii. Nowe świecidełko? - Ario machnął udekorowaną klejnotami wątłą dłonią w stronę rubinu na palcu Monzy.
- Było
pod ręką, kiedy się ubierałam.
- Żałuję,
że mnie tam nie było. Wina?
- O świcie?
Zerknął
spod przymkniętych powiek w stronę okien.
- Dla
mnie to nadal wczorajsza noc. - Zupełnie jakby siedzenie do
późna było bohaterskim wyczynem.
- A ja chętnie skorzystam. - Benna
już nalewał sobie wino do kielicha. Nie przegapiał żadnej okazji, by się popisać.
Zapewne w ciągu godziny upije się i
narobi sobie wstydu, ale Monza miała dosyć matkowania mu. Minęła potężny
kominek podtrzymywany przez posągi Juvensa oraz Kanediasa i podeszła
do biurka Orso.
- Proszę
podpisać tutaj, tutaj i tutaj -
odezwał się chudy mężczyzna, wodząc kościstym palcem nad dokumentami.
- Znasz
Mauthisa, prawda? - Orso posłał mężczyźnie kwaśne
spojrzenie. - Trzyma mnie na smyczy.
- Zawsze
do usług, Wasza Ekscelencjo. Dom bankierski Valint i Balk
zgadza się na prolongowanie pożyczki na rok. Bardzo żałuję, ale później będziemy
zmuszeni doliczyć odsetki.
Orso
parsknął.
- Tak
jak plaga żałuje zmarłych. - Zamaszyście zakończył
ostatni podpis i rzucił pióro na blat. - Każdy musi przed kimś klękać, czyż nie? Przekaż swoim
przełożonym wyrazy mojej bezgranicznej wdzięczności w związku
z odroczeniem płatności.
- Tak
uczynię. - Mauthis zebrał dokumenty.
- To już ostatnia sprawa, Wasza Ekscelencjo. Muszę natychmiast wyruszyć, jeśli
mam zdążyć na wieczorny przypływ i wrócić do
Westportu...
- Ależ
zostań jeszcze chwilę. Mamy do omówienia pewną kwestię.
Pozbawione
życia oczy Mauthisa zerknęły na Monzę, a potem ponownie
na Orso.
- Jak
Wasza Ekscelencja sobie życzy.
Książę
płynnym ruchem wstał zza biurka.
- A więc przejdźmy do weselszych spraw. Przynosisz dobre wieści,
Monzcarro?
- Owszem,
Wasza Ekscelencjo.
- Ach,
cóż bym bez ciebie zrobił. - Od ich ostatniego spotkania,
w czarnych włosach księcia pojawiła się nutka siwizny, a zmarszczki w kącikach jego oczu
nieco się pogłębiły, jednak Orso był równie władczy jak zawsze. Nachylił się i ucałował ją w oba policzki, po
czym szepnął jej do ucha: - Ganmark potrafi dowodzić
żołnierzami, ale jak na mężczyznę, który ssie fiuty, brakuje mu poczucia humoru.
Chodź, opowiesz mi o swoich zwycięstwach na świeżym
powietrzu. - Objął ją ramieniem i wyprowadził
na taras, mijając kpiąco uśmiechniętego księcia Ario.
Słońce
wspinało się po nieboskłonie, napełniając świat kolorami. Krew odpłynęła z nieba, które przybrało jaskrawobłękitną barwę. Wysoko w górze pełzły białe obłoki. Na dnie przepastnej rozpadliny
rzeka wiła się przez zadrzewioną dolinę pośród bladozielonych, pomarańczowych i jasnożółtych jesiennych liści. Na wschodzie las rozpadał
się w szachownicę pól -
kwadraty zielonych ugorów, czarnej żyznej gleby i złocistych
zbóż. Jeszcze dalej rzeka spotykała się z szarym morzem,
rozlewając się w szeroką deltę usianą wysepkami. Monza
z trudem dostrzegła zarysy malutkich wież, budynków,
mostów i murów. Wielki Talins, nie większy od jej
paznokcia.
Zmrużyła
oczy pod wpływem ostrego wiatru i odgarnęła kosmyk
włosów z twarzy.
- Nigdy
nie nudzi mi się ten widok.
- Nic
dziwnego. Właśnie po to zbudowałem to przeklęte miejsce. Stąd mogę zawsze mieć
swoich poddanych na oku, tak jak czujny rodzic obserwuje dzieci, by się upewnić, że nie
zrobią sobie krzywdy podczas zabawy.
- Twoi
poddani mają szczęście, że czuwa nad nimi taki sprawiedliwy i troskliwy
ojciec - skłamała gładko.
- Sprawiedliwy
i troskliwy. - Orso z namysłem zmarszczył brwi, patrząc w stronę
odległego morza. - Myślisz, że takim mnie zapamięta
historia?
Monza
szczerze w to wątpiła.
- Co
powiedział Bialoveld? "Historię piszą zwycięzcy".
Książę
uścisnął jej ramię.
- Widzę,
że znasz się na rzeczy. Ario jest ambitny, ale brakuje mu wnikliwości. Nie potrafiłby
za jednym posiedzeniem przeczytać nawet drogowskazu. Obchodzą go tylko dziwki. No i buty. Tymczasem moja córka Terez wylewa gorzkie łzy, ponieważ
wydałem ją za króla. Nie wątpię, że gdybym zaproponował jej za męża wielkiego
Euza, to i tak marudziłaby, że to kandydat niegodny jej
pozycji. - Orso ciężko westchnął.
- Żadne z moich dzieci mnie nie rozumie. Wiesz, że
mój pradziad był najemnikiem. Nie lubię się obnosić z tym
faktem. - A jednak wspominał
o tym niemal przy każdym spotkaniu. -
Przez całe życie nie uronił nawet jednej łzy i nosił na
nogach to, co akurat miał pod ręką. To był nisko urodzony wojownik, który przejął
władzę w Talinsie dzięki ostrości umysłu i szpady. - Raczej za sprawą
okrucieństwa i brutalności, jak słyszała Monza. - Ty i ja jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Sami do wszystkiego doszliśmy, zaczynając od
zera.
Orso
urodził się w najbogatszej książęcej rodzinie w Styrii i przez całe życie nie
przepracował ani jednego dnia, ale Monza ugryzła się w język.
- Czynisz
mi zbyt wielki zaszczyt, Wasza Ekscelencjo.
- Zasługujesz
na więcej. A teraz opowiedz mi o Borletcie.
- Słyszałeś
o bitwie na Wysokim Brzegu, książę?
- Słyszałem,
że rozbiliście wojska Ligi Ośmiu, tak samo jak pod Słodkimi Sosnami! Ganmark twierdzi,
że armia księcia Saliera trzykrotnie przewyższała was liczebnością.
- Liczna
armia to tylko kłopot, jeśli żołnierze są leniwi, źle wyszkoleni i dowodzeni przez idiotów. Armia rolników z
Borletty, szewców z Affoi, dmuchaczy szkła z Visserine. Amatorzy. Obozowali nad rzeką, myśląc, że
jesteśmy daleko. Rozstawili nieliczne straże. W nocy
podeszliśmy lasem i zaskoczyliśmy ich o świcie. Nawet nie mieli na sobie zbroi.
- Wyobrażam
sobie, jak ten tłusty wieprz Salier zerwał się z posłania
i rzucił do ucieczki!
- Wierny
poprowadził szturm. Szybko ich rozbiliśmy i przejęliśmy
ich zapasy.
- Słyszałem,
że złote kukurydziane pola spłynęły czerwienią.
- Prawie
się nie bronili. Dziesięciokrotnie więcej utonęło w rzece
niż zginęło w walce. Wzięliśmy ponad cztery tysiące
jeńców. Za niektórych otrzymaliśmy okup, za niektórych nie, część powiesiliśmy.
- Bez
wielkiego żalu, co, Monzo?
- Nie
z mojej strony. Skoro tak bardzo chcieli żyć, mogli się
poddać.
- Tak
jak w Caprile?
Popatrzyła
prosto w czarne oczy Orso.
- Właśnie,
tak jak w Caprile.
- Zatem
Borgetta jest oblężona?
- Już
padła.
Twarz
księcia rozpromieniła się jak u małego chłopca w dniu urodzin.
- Padła?
Cantain się poddał?
- Gdy
jego ludzie usłyszeli o porażce Saliera, stracili
nadzieję.
- A ludzie pozbawieni nadziei są niebezpieczni, nawet w republice.
- Zwłaszcza
w republice. Tłum wywlókł Cantaina z pałacu, powiesił go na najwyższej wieży, otworzył bramy i zdał się na łaskę Tysiąca Ostrzy.
- Ha!
Zarżnięty przez ludzi, o których wolność tak zabiegał.
Oto wdzięczność prostaczków, co, Monzo? Cantain powinien był przyjąć ode mnie
pieniądze, gdy mu je proponowałem. Obaj ponieślibyśmy mniejsze koszty.
- Ludzie
koniecznie chcą zostać twoimi poddanymi, książę. Wydałam rozkazy, by w miarę możliwości ich oszczędzić.
- Miłosierdzie,
co?
- Miłosierdzie
i tchórzostwo są tym samym -
odburknęła. - Ale pragniesz zabrać im ziemię, a nie życie, prawda? Trupy nie mogą wykonywać rozkazów.
Orso
się uśmiechnął.
- Dlaczego
moi synowie nie korzystają z moich nauk równie dobrze jak
ty? Całkowicie się zgadzam. Powieście tylko przywódców. A głowę
Cantaina zatknijcie nad bramą. Nic tak dobrze nie skłania do posłuszeństwa jak dobry
przykład.
- Już
tam gnije razem z głowami jego synów.
- Świetna
robota! - Władca Talinsu klasnął w
dłonie, jakby wieść o gnijących głowach
rozbrzmiała w jego uszach cudowną muzyką. - A co z łupami?
Rachunki
były domeną Benny, który teraz podszedł do księcia, wyjmując z
kieszeni na piersi złożoną kartkę.
- Miasto
zostało dokładnie wyczyszczone, Wasza Ekscelencjo. Ogołocono wszystkie budynki,
rozkopano wszystkie podłogi, przeszukano obywateli. Zgodnie z naszymi
zwyczajowymi zasadami dotyczącymi działań wojennych. Ćwierć dla znalazcy, ćwierć
dla jego kapitana, ćwierć dla generałów - nisko się
ukłonił, rozkładając kartkę i podając ją księciu - i ćwierć dla naszego
czcigodnego pracodawcy.
Uśmiech
Orso stał się jeszcze szerszy, gdy książę przyjrzał się liczbom na kartce.
- Niech
będzie błogosławiona Zasada Ćwiartek! To wystarczy, by jeszcze przez jakiś czas
zachować was oboje w mojej służbie.
- Stanął pomiędzy Monzą i Benną, delikatnie
położył im dłonie na ramionach, po czym wprowadził ich z powrotem
do gabinetu. Podeszli do okrągłego stołu z czarnego
marmuru, który stał na środku pomieszczenia, i wielkiej
mapy rozłożonej na blacie. Ganmark, Ario i Wierny już
się tam zgromadzili. Gobba wciąż czaił się w cieniu,
krzyżując grube ręce na piersi. - A
co z naszymi dawnymi przyjaciółmi, a obecnie zażartymi wrogami, zdradzieckimi obywatelami Visserine?
- Pola
wokół miasta są spalone niemal do samych bram. - Monza
kilkoma machnięciami palca przyniosła zagładę okolicznym wiejskim terenom. - Rolników wypędzono, zarżnięto bydło. Tłustego księcia
Saliera czeka chuda zima i jeszcze chudsza wiosna.
- Będzie
zmuszony polegać na szlachetnym księciu Rogoncie i jego
Ospriańczykach - zauważył z uśmieszkiem
Ganmark.
Książę
Ario zachichotał.
- Ospria
zawsze dużo gada, ale niewiele pomaga.
- Visserine
z pewnością wpadnie w twoje
ręce w przyszłym roku, Wasza Ekscelencjo.
- Wtedy
wyrwiemy serce Lidze Ośmiu.
- A tobie przypadnie korona Styrii.
Wzmianka
o koronie jeszcze bardziej rozweseliła Orso.
- A za to wszystko powinniśmy dziękować tobie, Monzcarro. Nie
zapomnę o tym.
- Nie
tylko mnie.
- Niech
szlag trafi twoją skromność. Benna odegrał swoją rolę, podobnie jak nasz przyjaciel
generał Ganmark oraz Wierny, ale nikt nie zaprzeczy, że to twoje dzieło. Nie
poradzilibyśmy sobie bez twojego oddania, skupienia, szybkości działania! Czeka cię
wielki triumf, jak dawnych bohaterów Aulcusu. Przejedziesz ulicami Talinsu, a ludzie obsypią cię płatkami kwiatów, by uczcić twoje liczne
zwycięstwa. - Benna wyszczerzył się w uśmiechu, ale Monza nie mogła pójść w
jego ślady. Nigdy nie przepadała za gratulacjami. -
Będą znacznie głośniej wiwatowali na twoją cześć niż na cześć moich synów.
Znacznie głośniej niż na moją cześć, ich prawowitego władcy, któremu tak wiele
zawdzięczają. - Wydawało się, że z ust Orso zniknął uśmiech, a bez
niego jego twarz przybrała zmęczony, smutny i utrudzony
wyraz. - Będą wiwatowali nieco za głośno jak na mój
gust.
Kątem
oka dostrzegła minimalny ruch, i to wystarczyło, by
instynktownie uniosła rękę.
Struna
z sykiem zacisnęła się na jej dłoni, blokując ją pod
podbródkiem i mocno przyciskając do gardła.
Benna
ruszył naprzód.
- Mon...
Błysnął
metal i książę Ario dźgnął go w
szyję. Nie trafił w gardło, ale tuż pod uchem.
Orso
ostrożnie się cofnął, gdy krew obryzgała podłogowe płyty. Foscar szeroko otworzył
usta i wypuścił z rąk
kielich z winem, który roztrzaskał się na posadzce.
Monza
próbowała krzyknąć, ale tylko zacharczała przez na wpół zaciśniętą tchawicę,
wydając z siebie dźwięk przypominający kwiczenie świni.
Wolną ręką sięgnęła po sztylet, ale ktoś chwycił ją za nadgarstek i mocno przytrzymał. Wierny Carpi przywarł do jej lewego boku.
- Przepraszam - szepnął, wyjmując jej szpadę z pochwy
i odrzucając ją w głąb
sali.
Benna
zachwiał się, tocząc z ust czerwoną pianę. Jedną
dłonią trzymał się za twarz, a spomiędzy jego białych
palców wyciekała czarna krew. Drugą ręką szukał rękojeści, podczas gdy Ario
wpatrywał się w niego jak skamieniały. Najemnik zdołał
wysunąć szpadę z pochwy na długość stopy, ale wtedy
generał Ganmark dopadł do niego i go przebił - raz, drugi, trzeci. Cienkie ostrze wślizgiwało się i wyślizgiwało z ciała Benny przy
wtórze cichych westchnień wydobywających się z jego
szeroko otwartych ust. Długie strumienie krwi trysnęły na posadzkę, a na białej koszuli wykwitły ciemne okręgi. Benna zatoczył się
do przodu, potknął i upadł, szorując częściowo
wyciągniętą szpadą po marmurze.
Monza
walczyła, czując, że jej każdy mięsień dygocze, ale była bezradna jak mucha w słoju z miodem. Słyszała, jak
Gobba stęka z wysiłku, pocierając zarośniętą twarzą o jej policzek, grzejąc ją w plecy
swym olbrzymim cielskiem. Czuła, jak struna powoli wrzyna się w boki
jej szyi oraz dłoń przyciśniętą do krtani. Czuła krew spływającą po przedramieniu
za kołnierz koszuli.
Jedna
z dłoni Benny przesunęła się po podłodze w jej stronę. Mężczyzna podźwignął się o cal albo dwa; żyły na jego szyi nabrzmiały. Ganmark nachylił
się i spokojnie wbił mu ostrze w serce
od tyłu. Benna zadygotał, po czym opadł na posadzkę i znieruchomiał
z bladym policzkiem usmarowanym krwią. Spod niego
wypłynęła ciemna krew, rozlewając się wzdłuż szpar między płytami.
- No. - Ganmark wytarł ostrze o koszulę
Benny. - Załatwione.
Mauthis
patrzył na to wszystko ze zmarszczonymi brwiami. Był lekko zaskoczony, lekko
poirytowany, lekko znudzony. Jakby przyglądał się zestawowi liczb, które się nie
zgadzają.
Orso
wskazał ciało.
- Pozbądź
się tego, Ario.
- Ja? - Młodzieniec się skrzywił.
- Tak,
ty. A ty możesz mu pomóc, Foscarze. Musicie się nauczyć,
co trzeba robić, by utrzymać rodzinę u władzy.
- Nie! - Foscar się zatoczył. - Nie
będę w tym uczestniczył! -
Odwrócił się i wybiegł z sali,
głośno tupiąc na marmurowej posadzce.
- Ten
chłopak jest miękki jak syrop - mruknął Orso. - Ganmark, pomóż mu.
Monza
śledziła ich wybałuszonymi oczami, gdy wywlekali zwłoki Benny na taras. Ganmark z ponurą i skupioną miną trzymał
ciało od strony głowy, a Ario przy wtórze przekleństw
delikatnie ujął Bennę za jedną stopę. Druga ciągnąła się po ziemi, pozostawiając
czerwony ślad. Zarzucili mężczyznę na balustradę, po czym stoczyli go w przepaść. Zniknął w mgnieniu
oka.
- Ach! - zaskrzeczał Ario, wymachując dłonią.
- Zaraza! Zadrapałeś mnie!
Ganmark
posłał mu surowe spojrzenie.
- Przepraszam,
Wasza Wysokość. Morderstwo bywa bolesne.
Książę
rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, o co mógłby wytrzeć zakrwawione dłonie. Sięgnął po drogą
zasłonę wiszącą przy oknie.
- Nie
o to! - parsknął Orso. - To kantycki jedwab, wart pięćdziesiąt szalek za sztukę!
- To
o co?
- Znajdź
coś innego albo zostaw krew na dłoniach! Czasami się zastanawiam, czy twoja matka nie
kłamała o tym, kto jest twoim ojcem, chłopcze.
Nadąsany
Ario wytarł dłonie o przód swojej koszuli. Monza czuła,
że jej twarz płonie z braku powietrza. Orso zmarszczył
brwi. Przez łzy i włosy wijące się na jej twarzy
widziała go jako rozmazaną czarną sylwetkę.
- Wciąż
żyje? Co tak długo, Gobbo?
- Pieprzona
struna zaczepiła się o jej dłoń -
syknął ochroniarz.
- Więc
znajdź inny sposób, żeby ją wykończyć, półgłówku.
- Ja
się tym zajmę. - Wierny wyszarpnął sztylet zza paska,
drugą ręką cały czas trzymając Monzę za nadgarstek. -
Naprawdę bardzo mi przykro.
- Zrób
to w końcu! - ryknął Gobba.
Ostrze
cofnęło się, lśniąc w promieniach słońca. Monza z całą siłą, jaka jej pozostała, nadepnęła Gobbie na stopę.
Ochroniarz stęknął i poluzował uchwyt na strunie, a wtedy kobieta odciągnę-ła ją od szyi, warcząc i wijąc się, gdy Carpi spróbował ją zasztyletować.
Ostrze
nie trafiło w cel, wślizgując się pod dolne żebro.
Zimny metal palił jak ogień, przeszywając ją bólem od brzucha do pleców. Czubek
sztyletu dźgnął Gobbę w brzuch.
- Gaa! - Olbrzym puścił strunę, a wtedy
Monza wciągnęła powietrze do płuc, zawyła jak obłąkana i zdzieliła
go łokciem, odrzucając do tyłu.
Zaskoczony
Wierny niezdarnie wyciągnął nóż z jej ciała; ostrze,
wirując, potoczyło się po posadzce. Kopnęła go, ale nie trafiła w krocze tylko w biodro. Pochylił
się, a wtedy wyszarpnęła sztylet z
pochwy na jego pasie. Jednak jej zraniona ręka nie była w
pełni sprawna i Carpi zdążył chwycił ją za
nadgarstek, nim uderzyła. Zaczęli się przepychać, szczerząc zęby, plując sobie
nawzajem w twarz, rzucając się w przód
i w tył, z rękami umazanymi jej krwią.
- Zabij
ją!
Rozległ
się chrzęst i głowę Monzy wypełniło światło.
Podłoga zderzyła się z jej czaszką, grzmotnęła ją w plecy. Kobieta splunęła krwią, jej wściekłe krzyki zmieniły
się w długi skrzek, gdy zaczęła drapać paznokciami
gładką posadzkę.
- Pieprzona
suko!
Obcas
Gobby spadł na jej prawą dłoń, przeszywając bólem przedramię i wyrywając z jej ust paskudne
westchnienie. But ponownie zachrzęścił na knykciach, potem palcach, a wreszcie nadgarstku. Jednocześnie Wierny raz za razem kopał ją
w żebra, przez co zanosiła się kaszlem i drżała. Próbowała obrócić strzaskaną dłoń, ale wtedy
obcas Gobby spadł na nią z trzaskiem i rozpłaszczył ją na zimnym marmurze, krusząc kość. Opadła
bezwładnie na posadzkę, z trudem łapiąc oddech. Sala
wirowała jej przed oczami, dawni zwycięzcy z malowideł
patrzyli na nią z wyszczerzonymi zębami.
- Dziabnąłeś
mnie, głupi stary draniu! Dziabnąłeś mnie!
- To
tylko draśnięcie, spaślaku! Trzeba ją było mocniej trzymać!
- Powinienem
was obu zabić, partacze! - zasyczał Orso. - Skończcie z nią wreszcie!
Potężne
dłonie Gobby chwyciły Monzę za gardło i uniosły.
Usiłowała go złapać lewą ręką, ale cała siła wyciekła z niej
przez dziurę w boku i skaleczenia
na szyi. Niezdarne opuszki palców tylko rysowały czerwone ślady na jego nieogolonej
twarzy. Po chwili ktoś gwałtownie wykręcił jej rękę za plecami.
- Gdzie
jest złoto Hermona? - spytał chrapliwie Gobba. - Co, Murcatto? Co zrobiliście ze złotem?
Monza
zmusiła się do uniesienia głowy.
- Całuj
mnie w dupę, pojebie. - Może
niezbyt mądrze, ale prosto z serca.
- Nie
było żadnego złota! - odburknął Wierny. - Już ci mówiłem, wieprzu!
- Zostało
przynajmniej tyle. - Gobba kolejno ściągnął poobijane
pierścienie z jej obwisłych palców, które już
zaczynały puchnąć i wściekle sinieć, powyginane i bezkształtne jak zgniłe kiełbaski. -
Dobry kamień - powiedział, spoglądając na rubin. - Ale szkoda, żeby takie ładne ciałko się zmarnowało. Może
zostawicie mnie z nią na chwilę? Wystarczy moment.
Książę
Ario zachichotał.
- Nie
zawsze warto się chwalić szybkością.
- Litości,
nie jesteśmy zwierzętami! - zawołał Orso. - Wyrzućcie ją z tarasu i po kłopocie. Jestem już spóźniony na śniadanie.
Monza
poczuła, że ktoś ją wlecze. Jej głowa bezwładnie się kołysała. Uderzył w nią blask słońca. Uniosła się, szorując butami o kamień. Zobaczyła obracające się błękitne niebo. W górę na balustradę. Oddech drapał ją w
nos, drżał jej w piersi. Wiła się i wierzgała. Jej ciało walczyło na próżno, by pozostać przy
życiu.
- Jeszcze
się upewnię - odezwał się Ganmark.
- Jak
dużej pewności potrzebujemy? - Przez zakrwawione włosy
przesłaniające jej oczy zobaczyła rozmazaną twarz Orso naznaczoną zmarszczkami. - Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Mój pradziad był
najemnikiem. Nisko urodzonym wojownikiem, który zdobył władzę dzięki ostrości
umysłu i szpady. Nie mogę pozwolić, by kolejny najemnik
przejął władzę w Talinsie.
Chciała
napluć mu w twarz, ale tylko wypuściła strużkę krwawej
śliny na brodę.
- Pieprz
się...
Potem
poleciała w dół.
Jej
porwana koszula nadęła się i załopotała, uderzając o cierpnącą skórę. Monza obracała się raz za razem, a świat koziołkował wokół niej. Błękitne niebo ze strzępami
chmur, czarne wieże na szczycie góry, przemykająca szara skalna ściana,
żółto-zielone drzewa i połyskująca rzeka, błękitne
niebo ze strzępami chmur i jeszcze raz, jeszcze raz, coraz
szybciej i szybciej.
Zimny
wiatr szarpał jej włosy, wył w uszach, gwizdał między
zębami wraz z przerażonym oddechem. Widziała każde
drzewo, każdą gałąź, każdy liść. Mknęły ku niej z dołu.
Otworzyła usta, by krzyczeć...
Gałązki
zaczepiały się o nią, chwytały ją, chłostały. Po
zderzeniu ze złamanym konarem zaczęła się obracać. Wokół niej drewno pękało i darło się na kawałki, gdy pędziła w dół,
cały czas w dół, aż wreszcie uderzyła o zbocze góry. Jej nogi połamały się pod ciężarem
upadającego ciała, ramię pękło w zetknięciu z twardą ziemią. Jednak, zamiast roztrzaskać głowę o skały, jedynie złamała szczękę na zakrwawionej piersi
swojego brata, którego ciało zaklinowało się u podstawy
drzewa.
Właśnie
tak Benna Murcatto uratował życie swojej siostrze.
Odbiła
się od trupa, niemal nieprzytomna, i potoczyła ze stromego
zbocza, wymachując kończynami jak połamana lalka. Skały, korzenie i twarda ziemia uderzały ją i miażdżyły
niczym setka młotów.
Przeleciała
przez zarośla pełne chłoszczących i szarpiących cierni.
Toczyła się w dół w obłoku
piachu i liści. Podskoczyła na korzeniu, wpadła na
omszały kamień. Powoli wyhamowała i znieruchomiała w pozycji na wznak.
- Haaaarrrr....
Wokół
niej grzechotały kamienie, patyki i żwir. Pył powoli
opadał. Słyszała wiatr poruszający trzeszczącymi gałęziami, szelest liści. A może to był jej własny oddech, skrzypiący i trzaskający w zmiażdżonej
krtani. Słońce migotało między czarnymi drzewami, drażniąc jedno oko. Drugim
widziała tylko ciemność. Muchy brzęczały, krążąc wokół niej w ciepłym porannym powietrzu. Leżała w otoczeniu
odpadków z kuchni Orso. Bezradnie rozciągnięta pośród
zgniłych warzyw, śluzu i cuchnących resztek po
zeszłomiesięcznych wspaniałych posiłkach. Wyrzucona na śmietnik.
- Haaaarrrr...
Poszarpany,
bezmyślny dźwięk. Była nim niemal zawstydzona, ale nie mogła go powstrzymać.
Zwierzęce przerażenie. Szaleńcza rozpacz. Jęk potępionych w piekle.
Rozpaczliwie rozglądała się jednym okiem. Zobaczyła swoją poharataną prawą dłoń,
bezkształtną fioletową rękawiczkę z krwawą raną na
boku. Jeden palec lekko drżał. Jego opuszka ocierała się o rozerwaną
skórę na łokciu. Przedramię było złożone na pół, złamana gałązka szarej kości
sterczała z zakrwawionego jedwabiu. Nie wyglądała na
prawdziwą. Przypominała tani rekwizyt teatralny.
- Haaaarrrr....
Ogarnął
ją strach, który przybierał na sile z każdym oddechem.
Nie mogła poruszać głową. Nie mogła poruszać językiem w ustach.
Czuła, jak ból szarpie krawędź jej umysłu. Jak naciera na nią potwornym ciężarem,
doszczętnie ją zgniata, staje się coraz bardziej dotkliwy.
- Haarr...
arr...
Benna
nie żył. Z jej mrugającego oka wypłynęła smużka
wilgoci i powoli ściekła po policzku. Dlaczego ona nie
umarła? Jak to możliwe?
Proszę,
już niedługo. Zanim ból stanie się gorszy. Błagam, niech to będzie wkrótce.
- Aarr...
aa... aa.
Błagam,
śmierci.
|