TWITTER BLOGGER  SKULLATOR       PLIKI COOKIES  KANAŁ YOU TUBE

KOSTNICA TV FILMY I FILMIKIGALERIANOWOŚCI KSIAŻKOWEFRAGMENTYKINO - ZAPOWIEDZI, PREMIERY          nasz serwis EOPINIER.PL

patronaty.jpg (2614 bytes)
FILMLITERATURATEORIAGRYFORUMLINKI
RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ

Jarosław Turowski

ZŁA PODRÓŻ

  

1

 

         – Podobno trwało to dziewiętnaście dni – zaczął opowieść policjant i od razu przerwał, jakby nie wiedział, co powiedzieć dalej...

         ...lub bał się mówić.

         Uniósł kufel do ust, pociągnął parę łyków, ozdabiając przy okazji wąsiska pianą, a potem zmierzył wzrokiem rozmówcę. Starzec wydawał się nieruchomy jak skała. Tylko spłowiałe oczy, niegdyś chyba ciemnobrązowe, drgały lekko, zapewne za sprawą dyskotekowych świateł.

         – Dziewiętnaście dni, by Paweł doznał objawienia – szepnął funkcjonariusz. – Nigdy nie lubiłem skurwiela, takich jak on czuję na kilometr – dodał pewniejszym tonem, wydymając przy tym usta, jakby ostatnia uwaga w pełni podsumowywała całą historię.

         Siedzieli naprzeciw siebie przy drewnianej ławie w bodajże najżałośniejszym ogródku piwnym, jaki znajdował się na Lubelszczyźnie. Nie rosło tutaj nic oprócz kilku kępek szaro-brązowego puchu, który bardziej niż roślinę przypominał kłębowisko zapoconych włosów spod pachy nieboszczyka. Skojarzenie było tak proste i jednoznaczne, że wręcz napastowało umysł barowego gościa, kiedy ten przestał się dziwić, jakim cudem wyrosło tutaj cokolwiek. Ziemia zdawała się twarda jak kamień, pokrywała ją warstewka piachu naniesionego przez niezliczone, robocze buciory.

         Sam bar sprawiał wrażenie absurdalnie starego, niemal zabytkowego – podłużny klocek nie wybudowany ludzkimi rękoma, lecz rzucony niedbale przez pradawnych i okrutnych bogów na rubieże małej wioski, tuż przy lichej drodze prowadzącej do lepszego świata. Ściany wydawały się chropowate jak papier ścierny.

         Do otwartych na oścież drzwi prowadziły trzy niskie stopnie. Wrota przypominały rozwartą szeroko, bezzębną paszczę na zgniłozielonej twarzy. Z wnętrza sączyły się kolorowe światła, ale nie dobywał się żaden dźwięk – muzyka rozbrzmi dopiero później, koło północy, kiedy przyjdzie tutaj cała okoliczna hałastra, by nawalić się w sztok. Barowego wizerunku dopełniały dwa ślepia – starodawne okna. Lewe pokrywał dziwaczny, biały nalot. Wyglądało, jakby przesłoniła je katarakta. Nikt się nigdy nad tym nie zastanawiał, pewnie nawet właścicielka przybytku miała to w głębokim poważaniu, lecz źrenice starca fiksowały raz po raz w kierunku "chorego" okna, zatrzymywały się na nim przez ułamek sekundy, rozszerzając się nieznacznie, a potem powracały na twarz rozmówcy.

         – Objawienie – mruknął policjant. – Brzmi to jak bzdura na resorach, ale... – urwał na krótką chwilę, podczas której mięśnie na jego żuchwie napięły się gniewnie – ... ale chyba coś w tym jest – dokończył ciszej, błądząc dokoła pełnym niepokoju wzrokiem.

         Bezimienny bar zdawał się wysepką światła pośród oceanów mroku. Ciszę nocy przerywały jedynie uderzenia kija o bilę i odległy jazgot ciągników. Funkcjonariusz pragnął wierzyć, że to właśnie kryje się za kotarą wszechobecnej czerni – traktory wracające ze żniw z wyładowanymi przyczepami. Swojski widok, sam przecież jeszcze nie tak dawno temu siedział na stercie słomy, chłodny wiatr osuszał spocone od wysiłku czoło, a oczy wpatrywały się w dwa czerwone punkciki lewitujące pośród ciemności, światła pozycyjne starego papaja.

         Jednak od jakiegoś czasu podejrzewał, że w bezgwiezdnej nocy może kryć się coś jeszcze. Coś chorego i zdeformowanego, co ma kły tak długie, że nie może zamknąć paszczy. Siedzi tam, skryte za woalem mroku i obserwuje.

         Obserwuje uważnie, łowi każdy ruch.

         Mężczyzna wzdrygnął się, pociągnął znowu potężnie z kufla i zapytał słuchacza:

         – Czytałeś pan Lovecrafta?

         Stary skinął powoli głową, a potem powrócił do swojej niewzruszonej pozy. Wyglądało to tak mechanicznie, że policjant zadziwił się, iż nie usłyszał zgrzytu dawno nieoliwionych zębatek. Naraz rozmówca wydał się mu nie człowiekiem, ale manekinem, pieprzonym plastikowym ludzikiem o siwych włosach, który reklamuje na co dzień pasy ortopedyczne w cuchnącym spirytusem sklepiku. Tylko te oczy, szeroko rozwarte ślepia o wyblakłych tęczówkach...

         One są głodne tej opowieści – zrozumiał policjant i przełknął z wysiłkiem ślinę. Zaschło mu w gardle, a kufel opustoszał, zdawałoby się w niewyjaśnionych okolicznościach, więc przeprosił rozmówcę i poczłapał do baru.

         Musiał odpocząć od tych wygłodniałych oczu...

         Starzec nie zatrzymywał go. Siedział nieruchomo, tylko spłowiałe oczy fiksowały coraz częściej ku białemu nalotowi na oknie.

         Mundurowy podszedł do lady i zamówił od razu trzy piwa. Czuł, że opowieść będzie jak zawsze długa oraz męcząca, więc lepiej mieć pod ręką coś do picia. Kiedy barmanka rozlewała alkohol do kufli, obrócił się, po czym zmierzył starego wzrokiem raz jeszcze.

         Siedział przy ławie nieruchomo niczym posąg

         (pieprzony manekin)

         i gapił się na coś, a jego twarz pozostawała bez wyrazu. Nie pasował tutaj, nic a nic. To nie jego bajka, nie jego świat.

         Wysłużony parasol chyba podzielał taką opinię, bo wydawał się nachylać nad starcem niby gigantyczny pająk o stalowych, pokrzywionych odnóżach. Gdyby ożył, zmiażdżyłby kruchy kręgosłup zgreda jednym ruchem...

         Kim on w ogóle jest? – zastanowił się glina, przechodząc pod brudnym kloszem, o który obijały się chmary owadów.

         Wydaje się za stary na dziennikarza. Może to łowca takich opowiastek – makabrycznych, ale prawdziwych historii, który chce spełnić na starość swe młodzieńcze marzenia i napisać powieść? A jeśli to zwykły czubek? Kurewsko ciężko było mu odmówić, a policjant odmawiał przecież setkom innym hienom przed nim. W listach, kiedy błagał o spotkanie, nie zdradzał swoich intencji, choć był niezwykle wylewny i charyzmatyczny. Tymczasem na żywo nie wypowiedział ani słowa, nie licząc niezrozumiałego chrząknięcia, jakim się przywitał.

         Kim ty, do kurwy, jesteś? – spytał sam siebie po raz wtóry funkcjonariusz, sadowiąc się naprzeciw starca. – I jakim cudem namówiłeś mnie, bym wywlekł po raz kolejny tę sprawę na wierzch?

         Nie opowiadał historii Pawła i reszty od ponad roku. Rozpił się od tamtej pory, bo zauważył, że po piwie nie boi się tak bardzo i mniej wspomina, lecz trzymał gębę na kłódkę. Nawet wtedy, gdy ledwo trafiał strumieniem moczu do kibla, nie powracał opowieścią do najgorszej sprawy, która zrujnowała mu karierę, a być może również życie.

         Ludzie są ciekawscy. Im gorzej śmierdzi sprawa, tym bardziej wydłużają się im nosy i uszy. Jakby cudze nieszczęście ich rajcowało. Jak przekonał się policjant, nie tylko dziennikarze tacy byli, ale także (a może przede wszystkim) zwykli, szarzy obywatele. Rano kupują w monopolowym mleko i bułki, a wieczorem chętnie posłuchaliby niestworzonych ploteczek, najlepiej krwawych, a jeżeli o kimś znajomym to już w ogóle cud, miód i orzeszki.

         I pewnie fajnie się tego słucha, nie wątpił. Tym fajniej, kiedy tło całej historii wygląda na wyjęte żywcem z archiwum X, a liczne niejasności dostarczają pola do manewru, do popuszczenia wodzy konikowi o imieniu Fantazja.

         Gorzej kiedy sam jesteś częścią historii. Kiedy twoja kariera pada w gruzach, bo nie znalazłeś sześciorga dzieciaków. Nie znalazłeś nawet zasranej siekiery. Obwiniasz się i czujesz, że mogłeś ich odszukać. Ciągle możesz, tylko przejrzyj jeszcze raz te akta, przeczytaj po raz setny ten horror, uwierz w makabrę, a jeśli uda ci się nie zwariować – może ich odnajdziesz. Naprawisz karierę, naprostujesz rodzinę, wreszcie odstawisz picie i uwolnisz mózg od myśli o tych paskudnych rzeczach.

         Zbywał ciekawskich. Czasami było to niezwykle trudne, jak wtedy, gdy na wiosnę ktoś puścił plotkę jakoby znaleźli w lesie zwłoki albo wcześniej, w zimie, kiedy Kątkowska i Piszka z Kółka Różańcowego pokłóciły się, bo jedna chciała pisać list do Watykanu z prośbą o beatyfikację zaginionego, a druga pragnęła wezwać do parafii egzorcystę. Mimo wszystko zbywał motłoch. Ignorował.

         Oprócz nieznajomego piernika, który siedział naprzeciw.

         – Lovecraft... – podjął wątek policjant. – Również przeczytałem jego historie. Zmusiła mnie do tego sprawa. Kiedy nic innego nie przynosiło skutku, trzeba było chwycić się czegokolwiek. A przecież tak mało wiemy... – Zawahał się na moment. – Zacząłem rozmyślać o tym, o czym pisał Lovecraft. O Wymiarach i

         (kły tak długie, że nie może zamknąć paszczy)

         innych rzeczach, skrytych w mroku. Rozpiłem się, bo...

         Urwał jak rażony piorunem. Nigdy w życiu nie przyznałby nikomu, że ma problemy z alkoholem. Kto jak kto, ale on, któremu wróżono światłą karierę w policji – przenigdy! Tymczasem wysypał się jak na spowiedzi, nawet nie zauważył, kiedy słowa przeszły mu przez gardło.

         Stary ponownie skinął powoli głową, a potem, o dziwo, rzekł charczącym głosem:

         – Bo po piwie mniej się pan boi. I mniej o tym myśli. To zrozumiałe.

         Trafił w dziesiątkę, lecz funkcjonariusz nie dał po sobie niczego poznać. Drżącą dłonią uniósł kufel do ust, a kiedy odstawił go z powrotem na miejsce, kontynuował:

         – Lovecraft był dla Pawła idolem – mówił. – Idolem, a nawet czymś więcej, niedoścignionym ideałem. Zatem młody też pisał o Wymiarach i tym całym syfie, ale nie tylko. Pisał także o innych rzeczach.

         – Innych rzeczach? – zaciekawił się słuchacz. Oderwał wzrok od schorowanego okna. – Jakich?

         – No, tego... – zaczął policjant, lecz machnął ręką. – To pojebane historie.

         Wzrok starca nie przestawał go świdrować, więc poddał się, pragnąc, by rozmowa skończyła się jak najszybciej.

         – Ludzie hodują krowy. Trzymają je w oborze na łańcuchu, a za dnia wypuszczają na łąkę otoczoną pastuchem, drutem podłączonym pod prąd. Tak jest w prawdziwym świecie i o tym pan wiesz. W jednym z opowiadań Pawła główny bohater... – Potężny łyk piwa. – Główny bohater hodował ludzi. Upośledzone istoty, którym przetrącał łokcie i kolana, by chodziły na czworakach. Obchodził się z nimi jak z bydłem. Obora, łańcuch, pastuchy...

         Mężczyzna potarł szczecinę na policzkach.

         – To także nieco... lovecraftowskie – zauważył starzec.

         – Jebał to pies! Ta wiedza nie zwróci życia sześciu dzieciakom!

         Potaknięcie, krótka cisza, a potem szept policjanta:

         – Nic nie znaleziono, nawet siekiery, ale myślę, że są martwi. Wszyscy. Cała szóstka, nawet on. Wiesz panie, że niektórzy uważają go za świętego? Wierzą w to całe objawienie?

         – Doprawdy?

         Funkcjonariuszowi zdawało się przez chwilę, że dosłyszał w tonie głosu rozmówcy szelmowską nutkę. Dojrzał łobuzerski cień w lewym kąciku ust. Zignorował to. Napił się i ciągnął wywód:

         – Ja w to nie wierzę. Nie było żadnego objawienia. Paweł był skurwielem i taka jest prawda. Kłopoty były z nim od dawna, w końcu odjebał na całego. On ich zabił! Ich, a potem siebie…

         – Tak pan uważa?

         Policjant skinął głową, lecz wyraźnie zrezygnowany:

         – Nie znaleźliśmy żadnych śladów. Tak naprawdę to gówno mamy w całej tej sprawie, ale... ale przecież żyjemy w XXI wieku, nie? Nie wierzymy w banialuki, nie wierzymy w Lovecrafta, nie wierzymy w Wymiary...

         – Nie wierzymy w cuda? – podsunął słuchacz.

         Tym razem funkcjonariusz machnął dłonią tak energicznie, że nieomal wywrócił jeden z kufli. Szklanica zachybotała się niebezpiecznie, rozlewając dokoła białą pianę, a potem znieruchomiała.

         – Pieprzyć te cuda – powiedział. – Nie było żadnego objawienia! Sprawa została rozdmuchana przez stare dewotki, a potem przez media. Tak naprawdę jedyne co mamy, odnośnie tego "objawienia", to zapiski samego Pawła oraz słowa jego rodziny i znajomych. A prawda jest taka, że brednie, które wyglądają na nawiedzone, potrafi napisać każdy debil. On zaś był w tym szczególnie dobry... Nawiedzone brednie, nic więcej!

         Starzec pokiwał głową. Nie spytał dlaczego, skoro nie wierzy, to pije na umór każdego wieczoru, przyprawiając żonę o napady histerii. Rozumiał to doskonale, więc pozwolił policjantowi kontynuować.

         – Był dobry, ale to nie wystarczało. Jest taki typ ludzi, którym zawsze będzie mało. Są nienażarci... Taki był Paweł. Ciągle mało, zawsze niezbyt dobrze. Poprzeczka wędrowała nieprzerwanie w górę. Aż wreszcie stwierdził, że zwykłe pisanie to za mało. Postanowił doznać objawienia!

         Mundurowy uniósł palec w pijackim geście i czknął. Wymienił pusty kufel na nowy. Zaczynał wkraczać w stan, kiedy bez wyrzutów sumienia, spokojnie i bez lęku, opowie temu pieprzonemu manekinowi ze sklepu dla starców całą historię.

         Od deski do deski.

         – Podobno trwało to dziewiętnaście dni...

 

 

2

 

 

         Dziewiętnaście.

         Czy liczba ta posiada jakąś szczególną symbolikę? Niesie za sobą znaczenie religijne bądź okultystyczne? Snujący prawie dwa lata później opowieść policjant nie wiedział. Była to dla niego po prostu dziewiętnastka, liczba jak każda inna.

         Zupełnie inaczej postrzegał to Paweł.

         Był człowiekiem przesądnym. Od dawna wątpił, by cokolwiek działo się na tym świecie z przypadku, więc podejrzewał, że jego wysiłki również przyniosą rezultat w nieprzypadkowym dniu.

         Traktował dziewiętnastkę jako liczbę przeznaczenia. Nie potrafiłby powiedzieć dlaczego, po prostu czuł to gdzieś na samym dnie duszy. Czuł tak długo, aż uwierzył. Może to zasługa jakiejś pradawnej, zapomnianej magii, która nie potrzebuje ani inwokacji, ani artefaktów, a może po prostu siła myślenia życzeniowego, lecz przeznaczenie dotknęło go właśnie po dziewiętnastu dniach.

         Doznał objawienia. Tak jak zaplanował.

         Pisał, odkąd pamiętał i od zawsze znajomi wyrażali się przychylnie o jego wypocinach. To jest naprawdę niezłe, mówili. Albo: no, straszne, będę miał od tego koszmary nocne, człowieku! I inne gadki w tym stylu – wypowiadane zawsze uprzejmym, lecz bezbarwnym tonem. Ciepłe słowa niewątpliwie podbudowywały Pawła, lecz brakło mu w nich emocji. Nikogo nie zamurowało. Nikt nie zlał się ze strachu. Cholera, nawet nikomu nie zebrało się na wymioty!

         Brakowało w tym wszystkim autentycznego zachwytu. Paweł zaś nie należał do ludzi, którzy poprzestaną na poziomie "nieźle", kiedy gdzieś w górze majaczy wypisane anielskim piórem "lepiej". Dlatego zaczął szukać sposobu, który pomógłby mu wspiąć się wyżej.

         I znalazł.

         Znalazł na nieszczęście wielu osób: poczynając od siebie oraz zaginionej z nim piątki przyjaciół, a kończąc na żonie policjanta, która co wieczór, ze łzami w oczach, próbuje zatuszować cielistym pudrem siniaki na twarzy.

 

         Paweł odnalazł informacje o piśmie automatycznym na forum okultystycznym o mocno wątpliwej reputacji. Dokonał odkrycia na początku czerwca. Nie wiedział, czego tak właściwie szuka, ale kiedy już znalazł, nie miał najmniejszych wątpliwości, że chodziło właśnie o to. Przez przygarbiony od ślęczenia przy monitorze kręgosłup przebiegł mu dreszcz, jakby ktoś podpiął do jego zakończeń nerwowych baterię o średniej mocy.

         – Bomba – szepnął.

         Wikipedia twierdziła, że pismo automatyczne odbywa się bez choćby najmniejszego udziału świadomości. Wszystkie spisane treści wydają się pochodzić wprost z ludzkiej podświadomości, lecz zjawisko nie zostało potwierdzone naukowo.

         Chłopak wyobrażał sobie ludzką podświadomość jako miejsce ukryte na samym dnie człowieka. Coś, co znajduje się "pod" – jak wskazuje nazwa. Umęczony nadmiarem bodźców mózg chowa tam myśli złe, niepotrzebne i brzydkie. Spycha tam w reakcji obronnej wszystko, co jest dla człowieka naprawdę STRASZNE i o czym nie chce pamiętać. Ukrywa tam rzeczy niemoralne. Składuje to, czego człowiek nie chce o sobie wiedzieć. (Ja? Panie, nigdy! To dobre dla tych psychopatów, co to o nich w "Zagadkach Majami" kręcą, ale nie ja! W życiu by mi to przez myśl nie przeszło!)

         Jeżeli umysł człowieka byłby domem, to podświadomość musiałaby być piwnicą, do której spływa całe gówno z kanalizacji. Schodzisz po wąskich, rozklekotanych schodkach, patrzysz, a tam, w świetle nagiej żarówki zwisającej ze stropu na czarnym kablu (jak w horrorach, dokładnie tak, złapałeś to) dostrzegasz pomieszczenie zalane brudną, gęstą cieczą. Jest brązowa i przypomina konsystencją muł albo błoto, a cuchnie niepokojąco świeżym gnojem.

         W brei pływają dziwaczne stwory,

         (jakby ludzie)

         jakby ryby, ale nie do końca. Wydają się pokraczne i zdeformowane, całe oblepione brązową cieczą z grudkami. Dryfują pośród wieczek od konserw, zużytych kondomów, strzaskanego szkła oraz innego śmiecia.

         Pływają twarzami do góry.

         Ich oblicza są wprost nie do opisania, porozciągane karykaturalnie na wielkich czaszkach, stanowczo za dużych nawet jak na wodogłowie. Szerokie paszcze szczerzą się w uśmiechach pełnych kłów, wytrzeszczone oczy mrugają porozumiewawczo, a wątłe, niemal niemowlęce ciałka ciągną się z tyłu niby ogony kijanek. Chude jak patyczki ręce wiosłują leniwie i dostrzegasz, że zakończone są nienaturalnie wielkimi dłońmi o palcach, które nie zginają się w dwóch stawach, ale czterech lub pięciu

         (dziewiętnastu).

         Co te mordy rodem z dantejskiej komedii powiedzą ci o tobie samym? Wiedzą wiele. Przecież są częścią ciebie. Są tobą! Co powiedzą?

         Paweł wyrwał się z zamyślenia i zwrócił uwagę ponownie ku monitorowi. Z Wikipedii przeskoczył na inną naukową stronę. Ta informowała, że pismo automatyczne nie pochodzi nawet z podświadomości. Jest czymś zupełnie oderwanym od piszącego. Wywodzi się z zewnątrz.

         Skąd?

         Zaciekawiony chłopak powrócił na pierwszą zakładkę, gdzie przeglądał forum okultystyczne. Przeczesał pospiesznie listę postów, aż trafił na interesującą go frazę.

         Swoje wrażenia opisywała Cukierkowa_Lili_64:

         Hejka ludzie! Piszę automatycznie od dziecka. Zdarza mi się to nieregularnie. Czasami przez pół roku panuje cisza, a potem doświadczam tego nawet kilka razy w tygodniu.

         Z samych zajść pamiętam bardzo niewiele, ledwie mgliste urywki, lecz nie wydaje mi się, by spisywane treści pochodziły z podświadomości. To nie działa w ten sposób. Przynajmniej nie w moim przypadku.

         Czuję się bardziej, jakby moją dłonią podczas pisania sterowało coś z zewnątrz. Jakbym była tylko narzędziem. Faksem. Kto nadaje przekaz? Bóg? Szatan? Anioły? Zmarli? Nienarodzeni? Istoty z innych wymiarów? Kosmici? A może coś jeszcze innego? Nie wiem.

         – Za-je-bis-te – wydukał Paweł.

         Ani przez chwilę nie zastanowił się, czy słowa zaczynające się od "Hejka ludzie!" należy traktować poważnie, a dość sceptyczny post znajdujący się poniżej zignorował zupełnie (Hejter_97: abuahuahua, faks z innego wymiaru, kutasa ci trzeba!).

         W jego ciemnych źrenicach odbijały się prostokąty monitora, a na ustach wykwitł szeroki uśmiech. Prezentował się upiornie w niebieskawym świetle.

         Ciekawe jak szeroki byłby ten uśmiech, gdyby chłopak wiedział, że dokona rzeczy, którą niektórzy w wiosce uznają za święte objawienie, a inni wręcz przeciwnie.

         (Brednie, które wyglądają na nawiedzone, potrafi napisać każdy debil...)

         (Przepraszam, panie władzo, czy ten sam debil potrafi także urzeczywistnić te brednie, a potem ukryć sześcioro ludzi, w tym i siebie, tak dobrze, że w ciągu dwóch lat nie znaleziono nawet ani jednej skuwki od sznurowadła, co w rezultacie spieprzyło panu permanentnie życie, nie wspominając już o życiu pańskiej żony?)

         Dobre pytanie, lecz w tamtym momencie Paweł nie znał jeszcze przyszłości.

         Poznał ją później.

         Tymczasem dowiedział się od wujka Google, że chcąc doświadczyć pisma automatycznego, wystarczy siąść nad kartką papieru z ołówkiem w ręku i czekać na objawienie.

         Plan wydawał się dobry. Można by pokusić się o stwierdzenie, że był wręcz cudowny w swej prostocie.

         Ale Paweł wiedział doskonale, że każdą dobrą rzecz można uczynić jeszcze lepszą.

         Nie, nie można – należy!

         Dlatego też postanowił ulepszyć swoje oczekiwanie na objawienie...

 

         Przygotował się doskonale.

         W monopolowym nabył wszystkie dostępne rodzaje trunków, a w Internetowym Sklepie Dla Wyznawców Zen ("Twoja Czakra") zamówił różne kadzidełka i olejki. Następnie pojechał autem do supermarketu, gdzie załadował cały kosz artykułów spożywczych, zniczy i lampioników. Wracając, przystanął w lesie, nazbierał trochę szyszek i kory w razie, gdyby zaszła potrzeba przebłagać pradawne, pogańskie bóstwa. W nocy poszedł na dyskotekę i przydybał tam dilera. Szóstoklasista po krótkiej obczajce "czy nie ma psów na horyzoncie" zhandlował mu trzy listki LSD. Później Paweł wydrukował z komputera podobizny kilku świętych, a dla pewności również parę wersetów Koranu, zdjęcie Cthulhu oraz, resztką tuszu, Elvisa Presleya i Marilyn Monroe.

         Nazajutrz, oczekując na przesyłkę ze sklepu Zen, poczytał trochę o medytacji, świadomym śnie, OOBE, tajemnicy Roswell i wszystkim, co tylko mogło mu się przydać. Po ekspresowym kursie poprawnego oddychania (kto by pomyślał, że tego trzeba się uczyć?) zapomniał już zupełnie, że pierwotny plan zakładał tylko siedzenie z ołówkiem nad kartką papieru.

         Kurier dostarczył kadzidełka o dziewiętnastej.

         Paweł wypił setkę na odwagę i rozpoczął działania.

 

         Trzeba przyznać, że czerpał z nabytych zapasów pełnymi garściami, a jego inwencja twórcza i kreatywność zdawały się wręcz bezdenne. Chwile zabawne mieszały się z momentami totalnej zgrozy, lecz czego się nie robi dla sztuki, czego się nie czyni, by ujrzeć w twarzach odbiorców to, co nie jest dane oglądać zwykłym ludziom pokroju Pawła – by ujrzeć w ich oczach łzy zachwytu absolutnego nad przeczytanym dziełem.

         Paweł naprzemiennie pił i ćpał, medytował i modlił się do wszystkiego, do czego da się modlić, umyślnie głodował całymi dniami, a potem obżerał się na potęgę, wdychał kadzidła i rozsmarowywał olejki, nie spał w ogóle albo spał ponad człowieczą miarę, a wszystko to z ołówkiem w dłoni i czystymi kartkami na podorędziu.

         Trwało to dziewiętnaście długich dni, z których w gruncie rzeczy pamiętał bardzo niewiele. Zapomniał o całym bożym świecie, a cały boży świat zapomniał o nim.

         Trzynastego dnia serducho chłopaka dostało sprzeczne informacje i nie wiedząc, czy słuchać pięciu kubków melisy, czy sześciu filiżanek kawy, stanęło niezdecydowane, by sprawę definitywnie przemyśleć.

         Paweł przeżył, a wysiłki opłaciły się.

         Dziewiętnastego dnia obudził się z dziurą w pamięci wielkości krateru wulkanu...

         ...oraz plikiem zapisanych kartek.

 

         Kiedy otworzył powieki, czuł się, jakby coś uprało jego mózg w pralce wirnikowej, a potem wycisnęło do ostatniej kropelki. Umęczone oczy zaatakowały naraz rozmazane, kolorowe światła z wypalonych niemal do cna ogarków po świecach zapachowych. W nosie wierciło od aromatu maliny i czekolady, a szyja pulsowała jednostajnym, tępym bólem.

         Zwichnięta? – zastanowił się i wtedy poczuł prawą dłoń.

         A raczej splot porozciąganych, rozżarzonych drutów, który był kiedyś jego dłonią.

         Zawył przeciągle i ściskając się za prawy nadgarstek, z trudem rozprostował nadwyrężone palce. Usłyszał cichutki stukot, kiedy wypadł spomiędzy nich ołówek.

         Dopiero wtedy odkrył rzecz najważniejszą.

         Zdał sobie sprawę, że pod jego policzkiem leży stosik wymiętolonych kartek – kartek aż ciepłych od zapisków i pachnących rozpalonym grafitem!

         Zerwał się na równe nogi i nacisnął kontakt. Pokój zalało sztuczne światło. Rozanielony wizją sukcesu prawie w ogóle już nie czuł ani obolałej szyi, ani nadwyrężonej dłoni. Złapał za kartki i począł przerzucać je gorączkowo.

         Nie pamiętał, kiedy je zapisał. Udało mu się odebrać pieprzony faks od czegoś, lecz jego umysł okrywała szczelnie kotara zapomnienia, żadnego doznania wibracji w ręce czy też doświadczenia obecności intruza w umyśle, tylko pustka – czarna i nieprzenikniona.

         Mniejsza z tym – zmitygował się w myślach.

         Wydarte z zeszytu w kratkę strony pokrywało niechlujne, zamaszyste pismo. Niektóre słowa rozciągały się niemal na całą linijkę tekstu i Paweł wiedział, że wyszły spod jego ręki, bo często pisał w ten sposób pod presją czasu, ale jednocześnie poszczególne litery wydawały się nieco obce. Czy kreślił kiedykolwiek tak trójkątne "o"? A to "r" przypomina bardziej "v" – zupełnie nie w jego stylu!

         Przełknął ślinę, a suche gardło zaprotestowało ostrym bólem.

         W rogu każdej kartki znajdowała się mała, koślawa cyferka. Paweł szybko pojął, że ułożone są w odwróconej kolejności. Na samym dnie porozrzucanych papierów odnalazł pierwszą stronę.

         Odetchnął głębiej, by uspokoić wirującą przed oczami rzeczywistość, przymrużył powieki dla lepszej ostrości widzenia i przeczytał pierwsze zdanie.

         Nic nie zapowiadało nadejścia tragicznych wydarzeń.

         – Hm... – zamruczał lekko zadziwiony.

         Od pierwszego opowiadania, jakie napisał, zwracał szczególną uwagę na początkowe słowa. Wydawało mu się to niezbędne, przecież trzeba rozpocząć z grubej rury, prawda?

         Tymczasem ten tutaj twór, tekst, co do którego pokładał wielkie nadzieje, zaczynał się totalnie źle! Nic nie zapowiadało nadejścia tragicznych wydarzeń. Czy tak rozpoczyna się bestseller? Nie! Zalało go przeświadczenie, że setki innych, spisanych wcześniej opowiadań rozpoczynają się od takiej bądź podobnej frazy. Ba! Wieczorne wiadomości opatrzone są takim właśnie wstępem niemal co drugie wydanie! (A kiedy człowiek zastanowi się nad tym głębiej, dochodzi do wniosku, że w porównaniu z przeciętną, polską gospodynią domową Charlie Manson był tylko nieszkodliwym dowcipnisiem).

         Skonsternowany spojrzał na drugą linijkę tekstu.

         To miało być kulturalne ognisko spędzone z dziewczynami, a nie tradycyjna mordownia do porzygu z kilkoma flaszkami i ledwie jedną kiełbasą na trzech chłopa, zabraną tylko dla niepoznaki.

         Brzmiało trochę lepiej. Paweł stwierdził, że podobne zdanie mogłoby wyjść spod jego pióra przy udziale świadomości. Chociaż zastanowił go zwrot "mordownia do porzygu". Nie przypominał sobie, by używał kiedykolwiek takich słów. Nazwałby popijawę z kumplami jakoś inaczej, może trochę wulgarniej, ale na pewno nie w ten sposób. Był tego pewien w stu procentach.

         Przejechał wzrokiem odrobinę dalej. W oczy rzuciło mu się słowo siekiera

         (siekiera to całkiem przyjemny przedmiot, o tak, na pewno trafniejszy niż skalpel, przynajmniej nikt nie zarzuci mu, że chciał na siłę zrobić z wioskowego mordercy Hannibala Lectera, siekiera jest dobra, swojska taka, no!)

         a następnie imię.

         Julita.

         Wzdrygnął się.

         Jego dziewczyna miała na drugie imię Julita.

         Problem tkwił w tym, że Paweł nie używał w swoich opowiadaniach imion osób znajomych, a już na pewno nie tak bardzo znajomych.

         A po drugie i najważniejsze, Paweł nigdy nie zwracał się do lubej tym imieniem. Nawet nie myślał o niej w ten sposób, a na co dzień w ogóle nie pamiętał, że posiada ona drugie imię!

         Czując się nieswojo, ponownie przełknął ślinę. To coś, co spisał, było tak bardzo jego...

         ...a jednocześnie tak bardzo nie-jego.

         Z narastającym przerażeniem zabrał się do lektury.

 

 

3

 

 

         Nic nie zapowiadało nadejścia tragicznych wydarzeń.

         To miało być kulturalne ognisko spędzone z dziewczynami, a nie tradycyjna mordownia do porzygu z kilkoma flaszkami i ledwie jedną kiełbasą na trzech chłopa, zabraną tylko dla niepoznaki.

         I rzeczywiście takie było...

         ...do czasu.

         Zatrzymaliśmy się w lesie opodal jeziora Sokolicz. Oparliśmy rowery o drzewa i przenieśliśmy ekwipunek bliżej wody, w miejsce, gdzie kończyła się trawa, a rozpoczynała się plaża – wąska, lecz długa połać piachu. Dziewczyny zajęły się rozstawianiem koców i jedzenia, a my we trzech poszliśmy po opał. Jarek zabrał z domu siekierę, więc spodziewaliśmy się odwalić szybko najgorszą robotę.

         Znaleźliśmy trzy skarlałe, uschnięte sosny. Drzewa były tak wysuszone, że poddały się dosłownie kilku uderzeniom siekiery. Każdy przyciągnął po jednym i na miejscu połamaliśmy gałęzie. Opał zajął się w mig. Już po chwili siedzieliśmy wokół rozbuchanego ogniska.

         Popijaliśmy piwo, jedliśmy kiełbaski i gadaliśmy o pierdołach, patrząc w tańczący ogień. Tylko od czasu do czasu wstawaliśmy, by dorzucić patyków ze sterty połamanych sosen. Mieliśmy znakomite humory, a w tle grała muzyka – Karol powiesił na gałęzi pobliskiego świerka przenośne radyjko. Noc zapowiadała się rewelacyjnie, a nie wybiła jeszcze północ.

         Od ognia bił nieznośny wręcz gorąc, a znad wody zaciągał przyjemny i orzeźwiający wietrzyk. Czarna tafla Sokolicza lśniła w mroku jak błyszczący onyks, odbijając w leniwych falach sierp księżyca oraz cienie potężnych wiązów, które rozpościerały nad jeziorem szponiaste gałęzie. Nad powierzchnią zbierały się niespiesznie kłęby pary. Pomijając miejsce, gdzie rozciągała się plaża, brzegi akwenu porastała ze wszystkich stron wysoka i szeleszcząca niepokojąco, brązowa trzcina.

         Zauważyłem, że Julita również spogląda w kierunku wody. Jakby od niechcenia rzuciłem, że Sokolicz to tak naprawdę dwa jeziora przypominające kształtem koślawą ósemkę, którą rozdziela zmurszały twór: ni to tama, ni to most. Dodałem, że druga część jeziora jest zupełnie wyschnięta, a porasta ją trzcina wyższa jeszcze od tej, którą widzimy teraz. W trzcinie zaś znajduje się przesieka, drwale jeżdżą tamtędy traktorami, by zaoszczędzić drogi. Wysuszony grunt stwardniał przez lata tak bardzo, że można wjechać tam ciągnikiem, nie ryzykując zagrzebania. Za gówniarza tłukliśmy się tam rowerami – mówiłem. Wrażenie jest niesamowite, bo od głównego szlaku rozchodzą się niezliczone ścieżki, wydeptane może przez kłusowników, a może przez dziką zwierzynę. Człowiek czuje się jak w gigantycznym labiryncie...

         Sam nie wiem, co podkusiło mnie, by wspominać o tym akurat miejscu w tamtej właśnie chwili.

         Julita słuchała zafascynowana, w jej szeroko otwartych oczach igrały płomienie ogniska. Kiedy skończyłem, powiedziała, że chciałaby zobaczyć ten labirynt z trzciny.

         Skąd to pragnienie? Lubiła horrory, lecz w gruncie rzeczy była osobą strachliwą. Raczej nie odważyłaby się na nocną eskapadę w tak dziwaczne miejsce. Z drugiej jednak strony wypiliśmy już po kilka piw, co mogło dodać jej odwagi.

         Z obecnej perspektywy wydaje mi się, że już wtedy działo się z nami coś niedobrego. Z nami wszystkimi, całą szóstką. Jakbyśmy byli opiłkami żelaza, które wszechpotężny magnes przyciąga z siłą, jakiej nie sposób się oprzeć.

         Dlatego się zgodziłem.

 

         Zostawiliśmy resztę grupy i ruszyliśmy zarośniętą chwastami dróżką.

         Po lewej ręce mieliśmy trzcinę, spomiędzy której prześwitywała czarna tafla jeziora, a po prawej gęsty las. Zabraliśmy ze sobą dwie puszki piwa i latarkę. Smuga światła pozwalała nam omijać co większe wyrwy w nawierzchni i zagradzające drogę, połamane przez wiatr gałęzie, a czasami nawet całe konary. Wreszcie zostawiliśmy muzykę i gwar przyjaciół w tyle. Teraz dało się słyszeć jedynie nasze głosy, przerywane dźwiękami towarzyszącymi piciu z puszki oraz regularne plaskanie dłoni o ciało. Wraz z ogniskiem porzuciliśmy również i dym, który chronił nas do tej pory przed zajadłymi atakami komarów.

         Nie pamiętam już, o czym rozmawialiśmy, ale potrafię sobie przypomnieć odgłosy, jakie wydawał las podczas naszego spaceru.

         A były to dźwięki co najmniej niepokojące...

         Królowało wszędobylskie bzyczenie owadów, lecz swoje trzy grosze wtrącał również lekki wiatr – o ile liście drzew wydawały spokojne, niemal kojące dźwięki, o tyle trzcina szeleściła w sposób przedziwnie suchy, jakby martwy. Od czasu do czasu w oddali pohukiwała sowa lub trajkotały złowrogo lelki. Czytałem Lovecrafta, więc znany był mi przesąd, jakoby głos tych ptaków zwiastował czyjąś śmierć, lecz w tamtej chwili starałem się o tym nie myśleć.

         Las obfitował również w inne odgłosy, których źródła nie sposób byłoby określić. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że to dzikie zwierzęta, które przechadzając się między drzewami, deptały paprocie i ocierały się o korę, lecz strwożony wszędobylską czernią umysł nasuwał raczej inne obrazy.

         (Co kryje bezgwiezdna noc?)

         Na przykład wizje szkieletów, których kości bieleją pośród ciemności. Są ubrane w mundury tak stare, że pozbawione już niemal zupełnie barwy, a do materiału, kruchego jak staroegipski papirus, poprzyklejały się liście, mech i truchła małych zwierzątek. Umarlaki siedzą oparte o grube pnie drzew i kłapią zębiskami.

         A może to coś, co skrywają czarne wody Sokolicza? Homaropodobne istoty o dziesiątkach lśniących oczek, setkach odnóży i macek, które klikają szczypcami, wiecznie głodne?

         Często miewałem takie skojarzenia, przecież pisałem horrory. Gdybym wiedział wtedy, że życie poczęstuje mnie makabrą o stokroć gorszą...

         Doszliśmy do tamy.

 

         Jak mówiłem, jezioro Sokolicz rozdzielała w najwęższym miejscu ni to tama, ni to most. Majestatyczny obiekt wyglądał jak betonowy łuk. Gdyby nie wystające tu i ówdzie, żelazne pręty zbrojenia, można by dopatrzeć się w tej budowli czegoś na kształt zabytku, architektonicznej pamiątki po zapomnianej przez czas, dawno upadłej cywilizacji.

         W gruncie rzeczy łuk ten prowadził znikąd donikąd – łączył dzikie kłębowisko pokrzyw znajdujące się na naszym brzegu ze sporawym wiatrołomem po przeciwległej stronie. W świetle latarki połamane drzewa przypominały stos monstrualnych kości.

         A tama wygląda jak żebro gigantycznego stwora – pomyślałem, lecz na głos szepnąłem tylko:

         – Niezłe, co?

         Julita skinęła głową. Nie wątpiłem, że była pod wrażeniem niesamowitego widoku.

         Pod łukiem stało rozlewisko zielonkawego szlamu, który cuchnął jak rozkładające się zwłoki. Zresztą, kto wie, czy nie utopiła się w nim sarenka albo ciekawski ptak nie podfrunął zbyt blisko, skrzydełka zlepiła oślizgła maź i utknął w śmiertelnej pułapce, gdzie gnije po dziś dzień?

         Z jednej strony szlam rozrzedzał się i stopniowo przechodził w wody Sokolicza. Z drugiego zaś końca wysychał, zamieniając się w twardą ziemię, porosłą suchymi trzcinami.

         Szeleszczące pole brązowych roślin rozciągało się jak okiem sięgnąć, lecz w świetle latarki widzieliśmy ledwie mały wycinek. Reszta

         (szerokie paszcze)

         kryła się w mroku.

         Namierzyłem promieniem latarki miejsce, gdzie ziała przesieka – szlak drwali był wystarczająco szeroki, by bez problemu wyminęły się na nim dwa traktory. Wyglądał jak dziura po wyrwanym zębie, szpecąca równy, brązowy uśmiech. Po obu stronach poruszały się rytmicznie trzciny, co przypominało rozkołysanych w transie ludzi.

         – Wchodzimy? – spytałem.

         Odpowiedziała mi cisza, podczas której moja dusza zaczęła wiercić się niespokojnie. Wrzeszczała opętańczo, byśmy zawrócili i wynosili się w diabły. Nie posłuchałem. Stłumiłem ten wrzask rozpaczy, biorąc go za pospolity przejaw nieuzasadnionego lęku.

         Wreszcie Julita odpowiedziała stanowczym "tak" i zanurzyliśmy się w gigantycznym labiryncie pośród trzcin.

 

         – Czy to nie dziwne, że trzcina ciągle tu rośnie?

         Chciałem odpowiedzieć, że owszem, to dziwne, bo ta część jeziora stoi sucha, odkąd pamiętam, ale odparłem po prostu:

         – Ona jest martwa.

         I wyrzuciłem opróżnioną puszkę. Sam nie wiem, dlaczego odpowiedziałem właśnie tak. Coś mnie do tego skłoniło, ale co? Atmosfera zalegająca nad wysuszonym na wiór polu?

         Szliśmy już dłuższą chwilę, trzymając się głównego szlaku. Było z nami źle, muszę to przyznać z dzisiejszej perspektywy, ale jeszcze nie na tyle, byśmy ryzykowali zabłądzeniem w pobocznych ścieżkach.

         Czułem się bardziej pijany niż powinienem. Smuga jasnego światła z latarki kołysała się na moich oczach niczym latarenka szkunera, który walczy ze sztormem. Omiatała nierówną drogę oraz kołyszące się trzciny, następnie wędrowała gdzieś wysoko ku czarnemu jak atrament niebu i opadała ponownie na szlak.

         Zacisnąłem palce na chłodnej dłoni Julity. Poczułem się, jakbym dotykał bryły lodu. Moje stopy nie słuchały poleceń płynących z mózgu. Nie zataczałem się, ale stawiałem kroki tak niepewnie, jakbym stąpał po tłuczonym szkle. Towarzyszyło mi uczucie, że zaraz się przewrócę – stopa omsknie się w niewidzialny dołek i skręcę kostkę.

         Podejrzewam, że odeszliśmy od lasu na nie więcej niż pół kilometra. Szliśmy nadzwyczaj powoli, jakby niezdarnie. Musiałem przyznać, że z punktu widzenia pieszego labirynt wydawał się jeszcze bardziej ogromny niż dla rowerzysty, a noc wcale nie dodawała mu uroku. Każdy, nawet najmniejszy przedmiot rzucał w świetle latarki nadzwyczaj długi cień, poruszający się na tle tańczących trzcin niczym garbaty potwór z sennego koszmaru.

         Ktokolwiek zgubiłby się tutaj nocą, miałby naprawdę marne szanse na odnalezienie drogi powrotnej przed nastaniem świtu. Poczułem to dokładniej niż kiedykolwiek, czułem to całym swoim jestestwem, lecz milczałem jak grób.

         Tylko trzciny szeleściły niezmordowanie.

         (Szszszszszsz...)

         Wyobraziłem sobie pierwszą stronę jutrzejszego dziennika. Nagłówek głosił wielkimi literami: PARA NASTOLATKÓW ZAMORDOWANA PRZEZ ZAGINIONE PLEMIĘ KANIBALI. Poniżej znajdowało się czarno-białe zdjęcie przedstawiające wbite z ziemię, żelazne pręty...

         ...pręty, na które nadziano nasze głowy, moją i Julity. Spuchnięte oblicza wyglądały, jakby wyrwano nas przed chwilą z długiego snu, a z postrzępionych szyj zwisały rozharatane przełyki.

         Głowy otaczała, jakżeby inaczej, trzcina.

         Z ponurych rozmyślań wyrwał mnie głos dziewczyny:

         – Spójrz!

         Zatoczyłem się lekko.

         – Gdzie? – spytałem.

         Zamiast odpowiedzieć, złapała mnie za dłoń i wycelowała promień latarki w coś, co leżało na ziemi niespełna trzy kroki przed nami.

         Musiała minąć dłuższa chwila, nim zorientowałem się, na co tak właściwie patrzę.

         Był to rak. Zalany ostrym, sztucznym światłem poruszał się w niezdarnej parodii ucieczki. Prawdę powiedziawszy, to cały prezentował się niezdarnie. Wyginał się groteskowo, jakby miał przetrącony kręgosłup. W nocne niebo celowała pojedyncza para czerwonych szczypiec, a drugiej po prostu brakowało.

         Kaleka – pomyślałem, czując wzbierającą mieszaninę obrzydzenia i żalu.

         – Ojej, jaki biedny! – zaszczebiotała Julita, puściła moją dłoń i doskoczyła do zwierzaka.

         Niczym na zwolnionym filmie ujrzałem, jak dziewczyna pochyla się nad kalekim stworzeniem. Jej palce przecinają powietrze pół metra nad rakiem. Powtarza "ojej", a niezgrabne ciało zwierzaka drży z

         (furii)

         przerażenia.

         – Nie! – krzyknąłem.

         Julita zastygła w bezruchu, a rak skulił się w sobie, przywierając do ziemi. Coś błysnęło złowrogo. Ślepia, kły? Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że sadzę ogromne susy w ich kierunku.

         Chwyciłem dziewczynę wpół i pociągnąłem do tyłu.

         W tym samym momencie szczypce kalekiego raka przecięły powietrze, kłapiąc głośno. Kątem oka dojrzałem dwa zakrwawione palce opadające powoli niczym liście na wietrze...

         Rak zniknął w ciemnościach, a ja i Julita toczyliśmy się, spleceni w niezdarnym tańcu. Dziewczyna wrzeszczała z bólu, a promień latarki zataczał chaotyczne koła, nie oświetlając niczego konkretnego.

         Chwilę później wpadliśmy między trzciny...

 

         Potknąłem się i wyrżnąłem na ziemię jak długi.

         – Uh! – stęknąłem. Przed oczami zatańczyły mi kolorowe plamki.

         Z trudem zwlokłem obolałe gnaty z podłoża.

         – Julita? – spytałem niepewnie.

         Cisza.

         Obróciłem się i postąpiłem dwa kroki w kierunku, gdzie, jak mi się wydawało, powinien być szlak.

         – Julita?

         Wyciągając przed siebie rękę niczym ślepiec, zrobiłem kolejne dwa kroki. Brązowa trzcina rozstępowała się przed moją dłonią jak wody oceanu pod dziobem płynącego statku.

         – Julita! – krzyknąłem.

         Powiodłem promieniem latarki dookoła.

         Nic. Tylko trzcina.

         Przełknąłem ślinę, czując narastające zawroty głowy.

         Wpadliśmy w trzcinę, puściłem dziewczynę i niemal od razu wywinąłem orła. Cholera jasna, wszystko działo się na przestrzeni dwóch, góra, trzech metrów!

         – Julita! – wrzasnąłem jeszcze głośniej, robiąc kolejne dwa kroki w przód.

         Przez skołowany umysł przemknęło mi, że powinienem już wyjść na szlak. Ale czy na pewno? Może idę w złym kierunku?

         Zdecydowałem się zawrócić. Cofnąłem się do miejsca, gdzie upadłem. Trzcina rozstępowała się przede mną i niemal od razu zamykała za mną. Była wszędzie, dosłownie z każdej strony!

         Szeleściła...

         – Julita!

         Przyspieszyłem. Po około dziesięciu metrach zdałem sobie sprawę, że to również niewłaściwy kierunek.

         Straciłem orientację. Zgubiłem się w jebanej trzcinie i to na wyciągnięcie ręki od głównego szlaku!

         A na dodatek zgubiłem Julitę...

         Wyobraziłem sobie, jak dziewczyna przewraca się i uderza czołem o wystający z ziemi kamień. Znad prostej, brązowej brwi wycieka strumyk krwi. Leży nieprzytomna w trzcinie, a rak-kaleka...

         Nie! Trzasnąłem się z placka w twarz i ponownie wróciłem do punktu wyjścia.

         Teraz wykrzykiwałem imię dziewczyny nieprzerwanie.

         Zbadałem teren na prawo i na lewo od miejsca upadku. Wrzeszczałem, a po czole spływały mi krople potu.

         Czułem się jak w koszmarze. Biegałem tam i z powrotem niczym szczur zamknięty w klatce, bojąc się oddalić zbyt daleko od miejsca wypadku. Zdzierałem gardło od krzyków i wszędzie napotykałem tylko trzcinę.

         Przypominało to senne majaki – podświadome lęki przed stratą bliskiej osoby, kiedy śnisz, że idziesz z nią na spacer, a ona ginie, rozpływa się powietrzu, gdy na chwilę odwracasz głowę w bok. Rozglądasz się i krzyczysz, a jej nie ma. Twoje nogi są jak para glinianych słupów, nie chcą biec, tylko plączą się i potykają jak pijane. Telefon nie ma zasięgu, wrzeszczysz i próbujesz odnaleźć ukochaną, ale na próżno, straciłeś ją. Zgubiłeś! Wreszcie budzisz się, zlany potem, pośród skotłowanej pierzyny.

         Nie obudziłem się, a moje nogi zapłonęły nagle obłąkańczym pragnieniem biegu. Dałem się ponieść panice i pognałem przed siebie, jakby gonił mnie sam diabeł. Wrzeszczałem nieprzerwanie imię dziewczyny, trzciny uderzały mnie w twarz niczym bicze, a serce łomotało w piersi jak szalone.

         Wreszcie wybiegłem na wąską ścieżynę wydeptaną pośród trzcin. Od razu poznałem, że nie był to główny szlak. Skręciłem w prawo i kontynuowałem gonitwę. Z ochrypniętego gardła nie dobywały się już krzyki, ale jęki przypominające agonię nałogowego palacza.

         Potknąłem się po raz kolejny tej nocy, latarka wypadła spomiędzy wilgotnych od potu palców i pofrunęła łagodnym łukiem, wirując wokół własnej osi.

         Wyciągnąłem przed siebie ręce. Udało mi się złagodzić upadek, lecz syknąłem z bólu – coś ostrego i zimnego wbiło się w mój lewy nadgarstek. Rozbita butelka? Chyba tak, oceniłem.

         Poczułem wypływającą z rozcięcia krew.

         Latarka pacnęła wreszcie na ziemię i zamigotała...

         ...zamigotała trzykrotnie, a potem zgasła na wieki.

         Wstrzymałem oddech.

         Otoczyły mnie bezgraniczne ciemności.

         Wydawało mi się, że dojrzałem w trzech ostatnich rozbłyskach latarki ludzki skalp – tak stary, że długie i kręcone, czarne włosy niemal już całkiem wylazły ze złuszczonej skóry. Mój spanikowany umysł z trudem trawił zaobserwowany obraz.

         Ludzki skalp... Ludzki skalp... Ludzki skalp...

         Ryknąłem niczym konające zwierzę i pognałem na złamanie karku poprzez szeleszczące trzciny. Nie widziałem niczego oprócz czarnej, falującej masy roślin, lecz mało mnie obchodziło, czy wywrócę się po raz kolejny, czy nie. Pragnąłem tylko biec. I biegłem. Czasami przez gęstwinę, a czasami po ścieżce lub szlaku, ciężko to określić. Biegłem, bo tylko to się liczyło.

         Gnałem, jakbym ścigał się z letnim wiatrem, szeleszczącym pośród trzcin. Krew rzygała ze skaleczonego nadgarstka strumieniami, potykałem się raz po raz, a zawroty głowy nasilały się z minuty na minutę. Co chwilę wydawało mi się, że dostrzegam rogaty kształt pośród trzcin...

         Ledwie żywy ze zmęczenia wydostałem się z labiryntu tuż przed nastaniem świtu, gdy niebo zaczynało szarzeć.

         Wydostałem się, lecz to już nie był mój świat.

 

 

4

 

 

         Zardzewiała puszka była jedyną pozostałością wczorajszego ogniska, jaką udało mi się znaleźć. Tkwiła do połowy zagrzebana w piasku, jakby leżała tu od lat. Zeszła z niej cała farba, pozostawiając nagie aluminium.

         Stanąłem zgarbiony, podpierając dłonie o uda i dyszałem ciężko po szaleńczej bieganinie. Otrzeźwiałem, lecz byłem skrajnie wyczerpany. Krew przestała rzygać z okaleczonego nadgarstka, ale ciągle sączyła się dość żwawo – krople opadały niemalże ciurkiem, barwiąc piach czerwonymi kleksami. Przedramiona i kolana drżały mi jak w febrze.

         Nie wiem, ile czasu tak się gapiłem na śmiecia, lecz musiało trwać to całkiem długo, bo szarówka zdążyła zamienić się w pełnoprawny świt. Czułem się niczym szmata do wycierania podłogi. Z każdą kroplą utraconej krwi ubywało mi zdolności umysłowych. Mój wymęczony mózg błagał o sen, mroczki tańczyły przed oczyma, a myśli nie potrafiły zebrać się do kupy.

         Wiedziałem, że tam, pośród trzcin, coś się wydarzyło, lecz nie miałem zielonego pojęcia co. Świat się zmienił, stał się obcy, zupełnie jakbym przeszedł na drugą stronę lustra lub wpadł do króliczej nory. Nie potrafiłem zrozumieć, jak do tego doszło (złośliwy bachor zżarł większą część układanki i tych puzzli nie ułożę już nigdy, bo przecież nie da się zalepić dziecięcą kupą dziur w obrazku).

         Zgubiłem Julitę, pamiętałem to, ale nie mogłem skupić się na tyle, by dojść do jakichkolwiek wniosków. Pozostała mi tylko puszka i obcość oraz ociemniały zgrozą umysł.

         To było jak zły sen, nocny koszmar, bad trip, jak mawiają ćpuny i chyba tak to właśnie traktowałem, jak złą podróż, koszmarną halucynację.

         W ciągu późniejszych lat często wracałem nad Sokolicz, szukałem najmniejszego bodaj odbłysku tamtej nocy, przemierzałem pole trzciny w tę i nazad, by znaleźć cokolwiek, co dałoby nadzieję, choćby złudną. Tamtego poranka byłem jednak zbyt zamroczony, straciłem za dużo krwi i za wiele nerwów.

         Odpuściłem.

         Zgubiłem ich. Przyjaciół. Dziewczynę. Świat.

         Na zawsze.

         Zamiast szukać, wybrałem ucieczkę.

         Przepadło.

 

         Kiedy oderwałem wreszcie wzrok od puszki, postanowiłem uciekać znad Sokolicza w diabły. Miałem żałosną nadzieję, że zastanę swoją wioskę, Gwizdów i własny dom, jak gdyby nigdy nic.

         Dowlokłem wyczerpane ciało do miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. Nie zdziwiłem się, że mój niebieski składak nadal stoi podparty o pień sosny, choć dawnej barwy pozostało na nim ledwie kilka cętek. Nie zaskoczył mnie również brak pozostałych rowerów. Przyjąłem ten fakt równie bezmyślnie jak świnia nowe łajno w chlewie. Dosłownie.

         Powietrze zeszło z opon, na metalowych obręczach pozostały luźne, gumowe flaki, a łańcuch zardzewiał doszczętnie. Drżącymi dłońmi chwyciłem za kierownicę i usiadłem na siodełku, które przechyliło się pode mną niebezpiecznie.

         Byłem słaby. Dzisiaj jestem niewiele silniejszy, przecież dzień w dzień salwuję się ucieczką, ale przynajmniej zdaję sobie sprawę z własnej słabości. Wtedy zachowałem się jak ostatni złamas. Czy tak zachowuje się, do kurwy nędzy, przyjaciel?

         Czy tak zachowuje się chłopak?!

         Spojrzałem jeszcze na gęstniejącą nad Sokoliczem mgłę oraz pierwsze promienie słońca przedzierające się przez suche gałęzie drzew, a potem odjechałem.

         Żałuję do dziś.

 

         Łańcuch skrzypiał nieprzerwanie i raz po raz "przerywało" – napierająca na pedał stopa ześlizgiwała się gwałtownie w dół, a zębatka szorowała z jeszcze paskudniejszym dźwiękiem po nieruchomych ogniwach łańcucha, który zwykle spadał z mechanizmu po takim ekscesie, a ja musiałem przystawać i sztywnymi palcami nakładać go z powrotem. Ledwie czułem własne dłonie, były sine jak u trupa. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by

         (odnaleźć przyjaciół)

         obwiązać koszulką rozcięty nadgarstek.

         Pozbawione powietrza koła toczyły się ciężko po piaszczystej dróżce. Pokonanie kolejnych metrów kosztowało mnie wręcz nadludzki wysiłek. Krew znowu płynęła z rany szerokim strumieniem. Nie wiedziałem, ile jej jeszcze we mnie zostało i kiedy wreszcie zdechnę, zupełnie jak te opony, z których zeszło całe powietrze.

         Mijałem las pełen martwych drzew – sczerniałych pni, wyglądających zupełnie jak po ulewie kwaśnego deszczu, lecz nie zwracałem na nie uwagi. Opadałem z sił, a mój umysł spowijał coraz gęstszy mrok.

         Krew ciurkała.

         Wyjechałem na asfalt. Od Gwizdowa dzieliło mnie ponad pięć kilometrów łąk. Niebieska wstęga przecinała połacie zieleni równo, jakby odmierzona od linijki. Nad trawami kłębiła się mlecznobiała mgła, gęsta niby chmura, która zstąpiła z nieba na ziemię. Promienie wschodzącego słońca podświetlały ją na krwistoczerwono.

         Po niespełna kilometrze obręcze poharatały opony do końca. Gumowe flaki pospadały i skonały na wybrakowanej nawierzchni, lecz ja żyłem. I jechałem dalej. Metal krzesał iskry o asfalt. Koła uginały się pod ciężarem i deformowały, wreszcie kołami pozostały tylko z nazwy. Kierownica chybotała mi się w dłoniach, zataczałem się całą drogą jak pijak wracający z alkoholowego maratonu. Po którymś z kolei opadnięciu łańcucha nie nałożyłem go, nie miałem już na to sił. Zsiadłem z siodełka i stanąłem na pedale, drugą nogą odpychając się, jakbym jechał nie na rowerze, ale na hulajnodze.

         Pedał odpadł jakieś dwa kilometry przed wioską.

         Grzmotnąłem rowerem o jezdnię.

         Brzęknął dzwonek.

         I zaległa cisza.

         Resztę drogi przebyłem pieszo.

 

         Wieki później dotarłem do wioski. Wbijając wzrok w asfalt, skręciłem na skrzyżowaniu w lewo. Dopiero wtedy podniosłem głowę.

         Z trudem rozpoznałem domy stojące po obu stronach ulicy. Ich kolejność się zgadzała: pierwszy był mały sklepik z czerwonej cegły, dalej trzypiętrowy moloch z pustaków, a za nim niepozorna, drewniana chatka, znowu dom z pustaków, ale mniejszy i tak dalej. Znałem te budynki, kojarzyłem ludzi, którzy w nich mieszkali. To była moja miejscowość, moja ulica! Tyle, że prezentowała się upiornie i złowieszczo, jakbym znalazł się wewnątrz sennego koszmaru...

         Ten świat był cienki, ledwie realny...

         ...ale przede wszystkim chory.

         Ziejące pustką i rozkładem, zaniedbane posesje bez wątpienia stały opuszczone od dawna. Nie dostrzegałem najmniejszego poruszenia, nie słyszałem najcichszego szeptu. Nic nie wskazywało, by znajdowała się tutaj jakakolwiek żywa istota poza mną, samotnym i wykończonym. Nad ulicą unosiła się śmierć – subtelnie cicha i nieruchoma, bezwonna i pozbawiona smaku.

         Wioska była martwa, ale choroba toczyła je dalej.

         Zawsze myślałem, że walące się budynki robią się niższe i szersze. Będąc dzieciakiem, widziałem jak potężny wicher zniszczył stodołę sąsiadów: dach z prostokątnych kawałków blachy zapadł się do środka, a ceglane ściany rozlazły się na boki i tylko pojedyncze, połamane krokwie sterczały do góry. Celując oskarżycielsko w niebo, wskazywały winnego.

         Domy, które mijałem niespiesznym krokiem, zamieniały się w ruiny – drewniane lub ceglane skorupy o wybitych oknach i wylatujących z zawiasów drzwiach. Jednak nie stawały się szersze i niższe. Destrukcyjny wpływ lat nie wciskał je w ziemię, tam gdzie miejsce gruzu, strzaskanego szkła i zbutwiałych, naszpikowanych rdzewiejącymi gwoździami belek.

         Działo się wręcz przeciwnie. Przecząc zdrowemu rozsądkowi i prawom fizyki, konające domostwa wyglądały na węższe i wyższe! Zupełnie jakby podtrzymywał je jakiś niewidzialny, ciasno zasupłany gorset, by mimo rozkładu nie straciły smukłych sylwetek.

         Posesje zdawały się stłoczone, ściśnięte...

         Zadrżałem.

         Puste okna gapiły się na mnie tępo. Śledziły każdy mój ruch, lecz nie okazywały żadnych uczuć. Były upośledzone, bezmyślne, skretyniałe – tak jak domy. Chore. Z zapadłych dachów, przypominających ludzkie klatki piersiowe, zmiażdżone oponami ciężarówek; z tych architektonicznych ofiar wypadków sterczały pod anomalnymi kątami poszczerbione kominy. Drzwi niektórych domostw trzymały się jeszcze na zawiasach, lecz groteskowo krzywo niczym inwalida, podtrzymujący się resztkami sił futryny, bo ktoś ukradł mu wózek.

         Płoty i ogrodzenia ginęły pośród chwastów. Podjazdy zdobiło rozbite szkło. Wraki aut i ciągników stały na sflaczałych oponach, co nie zadziwiło mnie w ogóle. Z blach pojazdów odpadały wielkie płaty rdzy.

         Za rzędami budynków z jednej i drugiej strony wznosiła się majestatyczna ściana skłębionej mgły, przez co odnosiłem wrażenie, jakby wioska była wysepką pośród niezmierzonego oceanu zjełczałego mleka.

         Na drodze, po której szedłem, czy raczej na tym, co z niej zostało – kałużach wybrakowanego asfaltu dryfujących pośród brązowego badyla – walały się pourywane przewody wysokiego napięcia. Przypominały długie, czarne węże. Martwe węże. Z rozszarpanych pysków wystawały metalowe druciki. Same słupy energetyczne wydawały się trwać niewzruszenie na swoich posterunkach. Przypominały niepokojąco krucyfiksy. I to skojarzenie było na miejscu, jak najbardziej.

         Najgorszy ze wszystkiego był jednak biały nalot. Grzyb, pleśń? Nie wiedziałem, lecz kojarzył mi się z kataraktą. Pokrywał dosłownie wszystko. Miejscami był ledwie widoczny, przepuszczał naturalną, choć wyblakłą od lat barwę budynków, a gdzie indziej tworzył grube narośle. Nie tyle mnie przerażał, co nieskończenie obrzydzał. Wydawał się wręcz żywy – żywy w prymitywny, skretyniały sposób jak pierwotniaki czy rozwielitki.

         Czy to jego panowanie nastało po śmierci ludzkości? Zatem tak wygląda rasa nowych Panów?

         Wyobraziłem sobie skryte w mroku ruin polipy. Gigantyczne, gąbczaste banie o setkach witek i szerokich, skretyniałych mordach. Ślepi idioci znający ledwie jedno uczucie – głód.

         Zwymiotowałem.

         Dołożyłem kolejną cegiełkę do upadku otaczającego mnie świata – cuchnącą alkoholem kałużę wymiocin, pośród której dryfowały nieprzetrawione kawałki kiełbasy.

         Poczułem na dolnej wardze rozmiękły tłuszcz i zrzygałem się po raz drugi.

         Towarzyszyło temu uczucie, jakby mój mózg ściskały tępe obcęgi.

         Padałem z wyczerpania. Nie pamiętam jak, ale dotarłem wreszcie opodal szkoły.

         Szkoły, w której spędziłem dziesięć długich lat. Szkoły, która od września do czerwca tętniła życiem tysiąca dzieciaków. Na parkingu stała zawsze cała wesoła hałastra, a autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały w smugach spalin. Z boiska słychać było wrzaski i odgłos kopanej piłki. Ktoś jarał fajki za kontenerem, nie bacząc na zaduch śmieci, a powietrze przecinał co trzy kwadranse ostry dzwonek, tak głośny, że słyszano go również we wszystkich okolicznych domach.

         To, co zostało ze szkolnego budynku, przypominało wrak statku zagrzebany w piaszczystym dnie oceanu i zarosły podmorskimi roślinami. Pod zdezelowanymi drzwiami, które prowadziły niegdyś do przedszkola, leżał wywrócony wózek dziecięcy. Kilka żelaznych rurek, pomiędzy którymi tkwił, rozpięty niby pajęcza sieć, postrzępiony materiał.

         Na siedzisku, zamiast dziecka, spoczywały zwłoki karalucha. A raczej pusty, chitynowy pancerz. Dorównywał rozmiarem kilkumiesięcznemu szczeniakowi.

         Nie miałem już czym wymiotować. W moim żołądku pozostała tylko twardniejąca ze stresu kula powietrza. Bolała.

         Spojrzałem na szkołę z szerszej perspektywy i zauważyłem ogromny napis, zdobiący cały front. Wysokie na dziesięć metrów, przypominające zabarwieniem skrzepłą krew, litery głosiły:

 

NYARLATHOTEP

 

         Myślałem, że zemdleję, a potem roześmiałem się jak obłąkany, co zabrzmiało w tym cichym świecie prawie jak szczekanie psa.

         Nie, kurwa, to jest sen. Musi być! Nadzwyczaj realny sen. Przecież, przecież...

         Przecież Nyarlathotep, ten szalony bóg bez twarzy, Wieczny Przybysz, który ma zgładzić całą ludzkość, tytułowany także Pełzającym Chaosem lub Myśliwym Ciemności, jest tylko wymysłem! Wymysłem, który doskonale znałem, bo czytałem o nim niejednokrotnie w opowiadaniach Lovecrafta, a teraz mój sfiksowany mózg sam sobie wygenerował złowieszczy napis na wraku szkoły!

         Trzasnąłem się w twarz.

         Raz, drugi, trzeci.

         Nie poskutkowało.

         Napis nadal tam był.

         Ostatnie sto metrów, jakie dzieliło mnie od ruiny rodzimego domu, przebyłem z szybkością olimpijskiego sprintera.

         Nie czując dotyku pokrzyw, wbiegłem na zachwaszczone podwórko. Minąłem roztrzaskaną budę. Do jednej z desek przybity był nadal łańcuch, lecz na końcu nie znajdowało się nic. Z oczami pełnymi łez, ledwie widząc cokolwiek, pognałem po kruszejących schodach do swego pokoju.

         Na środku pomieszczenia leżał płat betonu, który opadł ze stropu. Wszędzie walało się szkło i gruz, po meblach pozostały tylko drzazgi, a w najbardziej zacienionym kącie zbierała się pleśń, tworząc wzniesienie przypominające poduszkę.

         (Grzyb? Nalot? Katarakta? Polip – dziecię Nyarlathotepa?)

         W powietrzu wirował kurz wzniecony przez moje stopy.

         Kichnąłem.

         Zakręciło mi się w głowie i poczułem jak opadam w głąb siebie.

         Skrajnie wyczerpany zwaliłem się na podłogę niczym worek kartofli.

         Zasnąłem.

 

5

 

         Zbudziła mnie muzyka.

         Rozpoznałem w cudownych dźwiękach skrzypce.

         Otworzyłem oczy i przeciągnąłem się z uśmiechem na twarzy, nie zważając ani na zaciśnięty bolesnym skurczem brzuch, ani na skorupę zakrzepłej krwi, która oblepiała mój lewy nadgarstek i większość dłoni, co upodabniało ją do czerwonej szpony potwora.

         Nie martwiłem się już swoją sytuacją – liczyła się tylko muzyka, piękne dźwięki niemożliwe do opisania ludzkimi słowami, raz powolne i melancholijne, a za chwilę żwawe i skoczne.

         Nigdy w życiu nie słyszałem, by ktokolwiek grał tak wspaniale.

         Wstałem i podszedłem do wybitego okna. Musiałem przespać cały dzień. Zachodzące słońce barwiło niebo kolorem soczystego szkarłatu. Potężna mgła zniknęła, pozostały ledwie widmowe smugi obłoków, mieniące się na pomarańczowo.

         Budynki zdawały się czarnymi, wąskimi i wysokimi klockami. Ponad miasteczkiem górowała majestatycznie smukła dzwonnica kościoła. Zauważyłem, że wypadło z niej sporo kamieni, brakowało również samego dzwonu, przynajmniej ja nie mogłem go dojrzeć, lecz na szczycie wieży wznosił się nienadgryziony chorobą, metalowy krzyż. Krucyfiks odbijał blask zachodzącego słońca, przez co wyglądał, jakby płonął.

         Na krzyżu siedział zaś Skrzypek, opierając stopy na poprzecznej belce. Wokół czarnej jak noc sylwetki rozszczepiały się czerwone promienie. Wysoka postać wykonywała zamaszyste ruchy smyczkiem, trzymając w wyprostowanej ręce ogromne skrzypce, a cudowne dźwięki dobywające się z instrumentu wprawiały mnie w coś na kształt radosnego transu.

         Zachybotałem się, nieomal tracąc równowagę i ocknąłem się z tej dziwacznej hipnozy. Zreflektowałem, że stoję na okiennym parapecie, małe odłamki gruzu odpryskują mi spod butów i opadają w dół. Było to tylko drugie piętro, lecz torsja skrajnego przerażenia wstrząsnęła moim przewodem pokarmowym. Drżącą jak u paralityka dłonią złapałem za framugę i powoli, centymetr po centymetrze, począłem się wycofywać. Wreszcie zeskoczyłem z powrotem do pokoju, czując jak śmierć zdejmuje kościstą łapę z mojego ramienia.

         Skrzypek dalej siedział na krzyżu u szczytu kościelnej wieży i grał nieprzerwanie, lecz dźwięki nie były już przyjemne. Raniły, jakby gromada bezdomnych dobrała się do pił i szorowała po żelastwie jakimś innym metalem.

         Zalało mnie przeświadczenie, że lada chwila krew tryśnie mi z uszu, a bębenki popękają niczym podeptane czereśnie. Wepchnąłem palce wskazujące do uszu, lecz niewiele to pomogło. Potworna muzyka nadal napastowała mój mózg niby gwóźdź wbijany w drewno.

         Wtedy to ujrzałem widok najgorszy ze wszystkich. Obraz, który ujął mnie zgrozą tak wielką, że nie wiem, czy zdołam go opisać. Na wspomnienie tamtych chwil ołówek drży mi w palcach tak bardzo, że sam nie potrafię odczytać gryzmołów, które wyłaniają się spod niego, a zbyt mocno przyciskany do kartki rysik łamie się co kilka zdań.

         Ale spróbuję, Bóg mi świadkiem – jeżeli jeszcze jest, jeżeli go nie dopadli – spróbuję!

 

         Plugawy napis na szkole świecił wręcz nadnaturalnym blaskiem, odbijając krwawe promienie, a po ulicy szedł diabelski korowód, urzeczywistnienie moich najgorszych koszmarów i obaw, które nie pozwalały mi zasnąć, kiedy byłem dzieckiem.

         Na przodzie orszaku maszerowała dumnie Koza.

         (Iä! Shub-Niggurath! Czarna Koza z Lasu z Tysiącem Potomstwa!)

         Była ogromna, wysoka jak autobus albo i jeszcze wyższa. Sierść miała czarną jak węgiel, a onyksowe ślepia lśniły światłem zachodzącego słońca. Wokół długich rogów, przypominających parę szabli, formowało się krwiste halo na kształt bluźnierczej aureoli, wyśmiewającej zarówno dobroć jak i miłość. Za obrączką aureoli ciągnął się mglisty powidok, wyglądający jak płomienie, układające się niby w skrzydła. Wydawało mi się, że dostrzegam w tym ogniu piekielnym wirujące pentagramy.

         Zdałem sobie sprawę, że oto widzę w pełnej krasie stworzenie, na które wpadałem raz po raz pośród trzcin.

         Nabrałem pewności, że to ona jest winna moim problemom, temu, że zagubiłem się

         (pośród Wymiarów)

         i odnalazłem po drugiej stronie czegoś, gdzie nic nie jest dobre, a wszystko choruje.

         Za bestią kroczył korowód tysięcy ludzi. Wszyscy byli nadzy, tylko na głowach nosili czapki z wysuszonych, ludzkich skalpów. Tańczyli, podskakiwali i wili się w konwulsjach, rycząc przy tym jak opętani. Żarli białą substancję. Wpychali ją sobie do ust pełnymi garściami, rozsmarowując przy okazji po całej twarzy i ciele. Żarli i rzygali, a potem próbowali ponownie zjeść to, co zwymiotowali. I tak w kółko. Zachowywali się jak stado dzikich zwierząt, a ich twarze przedstawiały widok odrażający – wybałuszone oczy, rozszerzone nosy, cieknące śliną usta, z których wystawały pogryzione do krwi języki.

         Kopulowali każdy z każdym, nie bacząc ani na płeć, ani na wiek, ani na to, w co tak właściwie wkładają genitalia. Niektórzy próbowali nawet gwałcić ów biały, polipowy grzyb.

         Oglądałem orszak, który przeczył wszelkim człowieczym normom i zasadom, korowód nie ludzi, ale bezmózgich bydląt, bluźnierczą świty Czarnej Kozy.

         Na samym końcu pochodu szedł zaś On... Niewyraźne... thotep. Robił to... Niewyraźne... potem znowu... Niewyraźne... Idiota i Kobziarz... Niewyraźne... Chaos zniszczył... Niewyraźne... Wrzeszczałem, a On... Niewyraźne...

         Wrzeszczałem.

         Niewyraźne...

         Wrzeszczałem.

         Niewyraźne...

         Niewyraźne...

         Niewyraźne...

 

6

 

         Paweł wydmuchał papierosowy dym, po czym wrzucił do połowy wypalonego papierosa do filiżanki z herbatą, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co tak właściwie robi.

         Przekartkował pozostałe stronice. Oczy szczypały go od lektury i łzawiły od dymu. Zdołał dojrzeć kilka czytelnych liter, ale większość tekstu stanowiły po prostu niezrozumiałe szlaczki. Szkoda. Chciałby dowiedzieć się, jaki był finał tej historii.

         Pragnął poznać zakończenie, bo czuł, że ON SAM jest głównym bohaterem!

         W momencie, kiedy narrator zarzucał sobie tchórzostwo, Paweł poczuł się autentycznie dotknięty. Zdenerwował się tak bardzo, że omal nie rzucił lektury w diabły.

         Zabolało, bo było prawdziwe.

         Mimo to nie wierzył w słowa, które przeczytał. Nie wątpił, że pochodziły z jego podświadomości, zbyt wiele szczegółów się zgadzało, choć niektóre były zniekształcone niczym w sennym koszmarze, lecz nie wierzył, by coś tak szalonego miało mu się kiedykolwiek przydarzyć.

         Nie chciał wierzyć.

         Wiara w takie rzeczy to pierwszy schodek do przytulnego pokoiku, gdzie czeka kaftan.

         Zdrowemu człowiekowi nie wolno wierzyć w takie bzdury, jeśli chce pozostać zdrowym!

         Paweł postanowił żyć normalnie. Nie unikać dziewczyny, nie stronić od kumpli. Nie rezygnować z picia ani z ognisk, nawet tych nad Sokoliczem. Żyć jak gdyby nigdy nic! Odespać kaca. Odpocząć. Przywrócić się do używalności.

         Przepisać historię z kartek na komputer...

         Tego ostatniego nie zdążył zrobić.

         Manuskrypt ciągle leżał w szufladzie jego biurka w oryginalnej, nieruszanej wersji, kiedy Paweł zniknął.

 

7

 

         Policjant nie opowiedział słuchaczowi wszystkiego tymi dokładnie słowami: o wielu faktach nie wiedział nigdy, o kilku zapomniał, o paru nie chciał pamiętać, a na koniec wywód zamienił się w pijacki bełkot przerywany czkaniem i bekaniem.

         Dla starego nie miało to większego znaczenia, tak naprawdę obchodził go tylko jeden jedyny szczegół, który padł zresztą na samym początku. Reszty wysłuchał tylko dla niepoznaki.

         Minęła druga w nocy, kiedy funkcjonariusz skończył mówić. Wstał od stolika, wywalając przy okazji większość kufli i ruszył mocno niepewnym krokiem w kierunku stojącego na parkingu Seata, rzucając na odchodne coś, co brzmiało niepokojąco podobnie do: "jadę wpierdolić żonie". W drodze do auta wdał się w awanturę z innym pijaczyną rządnym przygód, lecz starca niewiele to obeszło.

         Usłyszał to, co chciał usłyszeć.

         Wpatrywał się spłowiałymi oczyma w klosz, o który obijały się owady i rozmyślał. Na dnie szklanej kuli spoczywała, niby pustynna wydma, pokaźna sterta martwych much. Nikt nie zastanawiał się nigdy, jakim cudem tam się dostały, stary także nie miał zamiaru rozwiązywać tej zagadki.

         Zginęli bez śladu.

         Nie odnaleźli się. Sami też nie powrócili.

         Wszyscy. Cała piątka zaginiona.

         Zatem pewnie Skrzypek miał rację, Czarna Koza zabrała ich na Dół. Fatalnie.

         Paweł westchnął, a spłowiałe ze starości oko wytoczyło gorzką łzę.

         Miał nadzieję, że tylko on przekroczył Wymiary. Że przyjaciele, a przede wszystkim Julita, są tutaj nadal, może zasmuceni po jego zaginięciu, lecz młodzi i żywi, nieskalani Złem.

         Po co to wszystko? Pół wieku nieustannej ucieczki i walki o przetrwanie, bezowocnych prób powrotu, by dowiedzieć się, że Czarna Koza strąciła ich w Otchłań?!

         Zacisnął pięści.

         Miał cichą nadzieję, że przynajmniej umrze tutaj, w swoim świecie, spokojnie. Skona jak przystało człowiekowi. Z godnością.

         Spojrzał na biały nalot pożerający z wolna barowe okno.

         Zadrżał z nienawiści.

         Nie umrze z godnością.

         Ani on, ani żaden inny człowiek na tym świecie.

         Nadchodzi Nyarlathotep.

         Nadciąga zagłada.

         Jest blisko!

         Paweł złapał za resztki rozbitego kufla i podciął sobie gardło.

         Na jego szyi wykwitł szeroki, czerwony uśmiech.

         Nadchodzi Nyarlathotep.

         Niech nadchodzi.

         On ma już dość.

         Obraz rozmazuje się przed oczyma.

         Poddaje się.

         Nadchodzi Nyarlathotep...

KONIEC