Przygodę z powieściami pani Mead zaczęłam już dawno, gdy w
moje łaski wkradła się seria „Akademii wampirów”. Nic, więc
dziwnego, że przy byle okazji mam ochotę wracać do jej
książek i bohaterów. Dlatego też, gdy tylko usłyszałam, że
szykuje się ich wielki powrót w nowym cyklu „Kroniki krwi” z
miejsca nastawiłam się na niesamowitą przygodę z nimi.
Nastawiłam się i przeliczyłam. Dzięki nowej serii już wiem,
co oznacza stwierdzenie „odgrzewany kotlet”. Przykro mi to
mówić, ale tak, jak w pierwszym tomie jakoś jeszcze zniosłam
upadek autorki, licząc, że całość nabierze tempa tak przy
tomie drugim po prostu nie dałam rady na optymizm.
Naprawdę uwielbiam czytać o przygodach Dymitra, Rose, Lissy
i chociaż tutaj są oni bohaterami drugoplanowymi, to
myślałam, że dziać się będzie o wiele, wiele więcej.
Oczywiście nie twierdzę, ze nie ma tutaj fabuły, co to, to
nie. Akcja jest. Ciekawa, to fakt, ale nie jest to cos, co
bym z miejsca poleciła każdemu. W „Złotej lilii” główna rolę
odgrywają alchemicy, a raczej jeden – Sydney. Osobiście do
końca nie wiem, czy autorka bardziej chciała się skupić na
jej mniej lub bardziej udanych romansach, czy na owych
„wojownikach światła”, a może na eksperymentach z magią… Za
dużo wątków, za mało działania. Gdyby, chociaż jeden z nich
został wyeliminowany w zamian za rozwinięcie innego, to już
by była zupełnie inna bajka. Na korzyść powieści oczywiście.
To samo się tyczy bohaterów. Z jednej strony Jest Dymitr,
Sonia, czy chociażby Adrian, których wręcz uwielbiam i mogę
wychwalać ponad niebiosa (zwłaszcza Adriana!). Wydają mi się
oryginalni, niebanalni i realistyczni, co jest ważne. Z
drugiej strony jest sama Sydney i jej problemy miłosne, jak
i służbowe. Co do tych pierwszych, to chwilami miałam ochotę
ją pacnąć za to, że nie widzi tak oczywistych sygnałów. Nie
wiedziałam, czy jest taka… niedomyślna, czy tylko taką
udaje. Zwłaszcza, że chyba nie znam osoby, która by
zachowywała się tak po omacku, jak ona, – dlatego tez było
to trochę na przymus i sztucznie wykonane.
Jeśli chodzi o styl i język powieści, to nie zmienił się od
poprzedniego tomu, ani o jotę. Książka po prawdzie sporo
nadrabia okładka, ale wiadomo wygląd i doznania wizualne nie
liczą się tutaj tak, jak treść. Treść, która raz nabierała
tempa i już miało się wrażenie, że zaczyna się dziać coś
poważnego, gdy nagle wszystko upada i czytelnik zostaje z
niczym innym jak zażenowaniem, zniesmaczeniem i coraz to
większym zniechęceniem do czytania kolejnych rozdziałów.
Czy żałuję, że ją przeczytałam? I tak i nie. Żałuję tego, że
wiem, iż autorkę stać na dużo więcej, zwłaszcza po tym, co
pokazała w „Akademii…” Jedyne, czego nie żałuję to faktu, że
mogłam ponownie spędzić czas na czytaniu o przygodach moich
ulubionych bohaterów. Książka ogólnie dobra, czyta się w
miarę łatwo, chociaż na początku jest strasznie nużąca. Jak
dla mnie akcja zaczyna się rozkręcać dopiero po przeczytaniu
3/4 całej książki, a szkoda. Gdybym miała ją przyrównać do
"Kronik krwi" to wypadają prawie tak samo, jednak w
porównaniu do "Akademii..." to trochę blado.
Osobiście ciężko jest mi ją ocenić w skali punktowej.
Książka ma i wady i zalety, a sama do końca nie wiem, co
góruje, dlatego też daję ocenę zrównoważoną. Zobaczymy, co
przyjdzie nam przeżyć w kolejnym tomie pt. „Magia indygo”,
bo jestem pewna, że teraz już sobie nie odpuszczę, by
przeczytać tę serię do samego końca niezależnie od treści i
tego, co przygotuje dla nas autorka.
Moja ocena: 5/10 pkt.
Lilien