Bar był jedynym rozświetlonym miejscem w okolicy. Nawet o latarniach nikt tutaj nie pamiętał, bo i po co. Lokal lśnił żółtawym blaskiem pośród zamkniętych na głucho sklepów i przyciągał klientów obietnicami.
Przeszliśmy przez mokrą po niedawnych deszczach szosę nie szukając pasów – i tak nic tutaj nie jeździło – i weszliśmy do środka. Knajpa nosiła nazwę „Bar Celona” i wyglądała jak to knajpa; mroczna, pełna tkwiących przy swoich stolikach ludzi i nieco podkoloryzowana żółtymi i czerwonymi świetlówkami. Nastrojem przypominała pokój, w którym nocą lśni przesadnie wystrojona choinka.
Zasiedliśmy przy jednym ze stolików sporych rozmiarów. Kelner zjawił się niemal od razu i podał mi i Ryśkowi tablety z menu. Przywitał się przy tym, ale bez ukłonów i reszty podobnego służalczego asortymentu. W miejscach takich jak to wszyscy byli równi.
– Słyszeli panowie o ogłoszeniu żałoby narodowej? – zagadnął do nas, gdy naciskałem właśnie opcję „Polskie smaki”, przechodząc do zdjęć produktów.
– A co się stało? – zapytał Rysiek.
– Implozja systemu klimatyzacyjnego w „Burdelpeszcie”. Ośmiu klientów wraz z nogami straciło sami panowie wiedzą co – dłonią przesunął w okolicy fartucha na wysokości rozporka.
– Jezu… – jęknął Rysiek.
Zadrżałem.
– Zginał ktoś? – zadałem pytanie, odrywając się na moment ledwie od tabletu.
– Kilku obcokrajowców. Ale kto by się nimi przejmował jak tu taka tragedia. Ośmiu wykastrowanych, panowie! I to bezpowrotnie, że tak to ujmę.
Pokręcił głową.
Wróciłem do menu, w którym każda pozycja wyglądała tak samo niezwykle apetycznie i wybrałem szesnastoletnią szczupłą blondynkę o nieco pucułowatej twarzy i uroczych wiadomych strefach. Rysiek zdecydował się na o trzy lata starszą murzynkę, której zdjęcia nie zdążyłem nawet dobrze zobaczyć.
– Świetny wybór, panowie, już podaję.
Kelner wziął od nas tablety i zniknął na zapleczu.
Czekaliśmy przez chwilę słuchając rzężenia radia z najnowszym Top of the Dope przebojów. Przyszły oba gołe zamówienia, położyły się na podwyższeniach i nakierowały kroczami w nasz strony. Stół był spory, ale nie przesadnie wielki, więc z lewej miałem czubek głowy czekoladki mojego kumpla, z prawej zaś zamówiony towar, wilgotny, świeży i pachnący bez dwóch zdań apetycznie.
– Świetna – mlasnął Rysiek z głową pomiędzy udami murzynki.
Przysunąłem się do swojej pozycji z menu, idealnie gotowej do konsumowania, i oblizałem. Smak był jak zapach. Genialny bukiet jaki może prezentować tylko nastolatka z burzą hormonów. I zero posmaku moczu.
Nim więc oderwałem się, żeby zamienić kilka słów z przyjacielem, minęło dobrych pięć minut. Podobno kiedyś ludzie przychodzili do barów i toczyli rozmowy nad kuflami piwa, kieliszkami wódki, albo – w przypadku homoseksualistów – wina, ale to chyba musiał być żart. Co za skończeni idioci piliby coś, czym rozcieńcza się płyn do mycia szyb, wypala podlane tym ekskrementy albo, zmieszane z różnymi chemicznymi substancjami, zrzuca na domy Chińczyków panoszących się w Australijskiej Republice Ryżowej. Podobno nawet przed ustawą antycukrową dzieciaki latały za tym gównem, jak dziś biegają za cukierkami, starając się nabrać sprzedawców, że mają pełne szesnaście lat.
– Wybierasz się jutro na mecz? – zapytałem.
Rysiek spojrzał spomiędzy ud czekoladki oblizując brodę.
– A kto gra?
– Jacyś samobójcy.
– Też mi nowina.
– Więc idziesz?
– Może…
– Wiesz, że podobno kiedyś w ogóle nie można było zabijać graczy?
– Serio?
– Studiowanie historii do czegoś się przydaje.
Polizałem nieco, zassałem, połknąłem.
– To jak grali?
– Jakoś na punkty. Wykładowca nie wnikał, ale nie posiadali żadnej broni.
– Nawet noży?
– Nawet noży.
– Co za motłoch, zero cywilizacji.
Polizał swój produkt.
Gdzieś niedaleko przysiadł jakiś tłusty cipkocholik i w samotności zaczął obleśnie chłeptać rudą cycatą młódkę. Mlaskał niczym prosiak. Typowy frajer, który zamiast posiedzieć godzinkę nad sromem i delektować się jego smakiem, będzie zamawiał kolejne i kolejne, aż do zamknięcia lokalu, i tak dzień w dzień, ostatecznie lądując pod mostem, w kartonie po zestawie kina domowego, bez grosza przy dupie.
– Myślisz, że dobrze je myją po takich klientach? – zapytał Rysiek. – Nie chciałbym jeść z talerza po takim gościu, więc i lizanie niezbyt by mi się uśmiechało.
– Na pewno.
– Oby, oby…
Polizaliśmy trochę soczystych szparek. Blondynka ciekła jak marzenie, pachniała tak, jak ciekła i smakowała tak, jak pachniała.
Kelner podszedł do mlaskającego prosiaka.
– Mógłby pan ciszej spożywać towar? – zapytał.
– Nie mógłbym! Zapłaciłem, wolno mnie!
– Przeszkadza pan innym smakoszom.
– A ty nie wiesz, że w Brazylii mlaskanie uznaje się za komplement dla przygotowywacza?
– W Brazylii, proszę pana, może i się uznaje, ale zgodnie z prawem dostałbym pan tam do lizania co najwyżej penis. Poza tym jesteśmy w Polsce i przygotowywacz, który dołożył starań, aby srom trafił do pana idealnie wilgotny i rozgrzany, z pewnością nie byłby zachwycony pana zachowaniem.
– A pierdol się! Zapłaciłem! Za twoje nie liżę!
Kelner wyjął zapłatę prosiaka.
– Proszę, oto pańskie pieniądze. Niech pan opuści lokal.
– A takiego! – Piczkocholik wstał. – I co mi zrobisz?
Chrupnął pękający nos, gdy czoło kelnera się z nim zderzyło, i chwilę potem tłuścioch był już na dworze, kopnięty jeszcze w spasiony zad.
– Ale motłoch – westchnął Rysiek. Zarzucił sobie nogi mulatki na ramiona, ale coś było mu niewygodnie. – Wiesz, że w stolicy mają specjalne, takie z amputowanymi nogami? Dodatkowo jeszcze odchudzone, żeby lepiej się lizało.
– Słyszałem.
– No to musimy się kiedyś wybrać do Wrocławia.
Pokiwałem głową.
– Albo wiesz co? – Rysiek kazał czekoladce podciągnąć nogi do piersi i zassał odrobinę ciągnącego się przyjemnie śluzu. – Jedźmy najlepiej od razu do Holandii. Tam wybierasz sobie dziewczynę i jak chcesz odcinają jej na zamówienie nogi. Nawet przy tobie.
– Może kiedyś.
Nie byłem przekonany. Dziewczyny hodowane do menu może i były ludźmi w równym stopniu, co tajwańscy niewolnicy – albo, w kontekście historycznym, murzyni, jak opowiadał wykładowca – ale układ nerwowy jednak posiadały. I nie koniecznie wszystkie były idealnie wyprane z emocji i uczuć. Szczególnie w Holandii, gdzie białoruscy dostawcy towaru z Bliskiego Wschodu i Ameryki Łacińskiej najczęściej tak długo męczyli produkty, aż te zapominały, że się oddycha czy je. Czasem, jak informowały serwisy, przy okazji protestów środowisk abstynenckich, podawano nawet pocięte dziewczyny podłączone do kroplówek i respiratorów. A to nie była moja bajka, ja wolałem naturę.
– A słyszałeś o pomysłach rządu? – zapytał Rysiu błyszcząc się od czerwonych i żółtych świateł.
– Jakich? – wynurzyłem się na chwilę spomiędzy ud szesnastolatki.
– Wprowadzają właśnie możliwość aborcji rodziców.
– To znaczy?
Nie za bardzo orientowałem się w polityce; to też nie była moja bajka.
– No wiesz, tak, jak kobiety mogą usunąć ciążę, żeby dziecko nie zmarnowało im życia, tak dziecko, jak tylko osiągnie pełnoletność, będzie mogło usunąć rodziców, jeśli uzna, że marnują mu życie. Może są niepełnosprawni albo chorzy, albo coś tam. Po co mają mu się potem zwalić na głowę? Wiadomo tak, jak ze skrobanką i z tym trzeba będzie iść do sądu, przedstawić odpowiednie dokumenty, ale co to za problem?
Wzruszyłem ramionami i przysunąłem usta do mokrego krocza.
Gadaliśmy jeszcze sporo, lizaliśmy jeszcze więcej, w końcu jednak minęła Happy Hour, za którą zapłaciliśmy i trzeba było się zbierać. Pociągnąłem więc ostatniego liza i wyszliśmy w mrok nocy.
– Więc jak, idziesz jutro na mecz? – zapytałem.
Rysiek wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Myślałem wybrać się na rozmowę o pracę. W „Pornogazetce” mieli ofertę dla sprzątacza planu. Wiesz, zmyć krew, wynieść ucięte kończyny, wywieźć ciała lasek ze snuffów i takie tam. Nie za lekka robota, ale za to płacą całkiem nieźle.
– W skrócie: nie idziesz.
– Innym razem. Ale do baru wyskoczyć jeszcze możemy. Weekend jest w końcu, można sobie polizać.
– Pewnie, że tak. No to do jutra.
– Na razie.
I Rysiek zniknął w mroku gdzieś na prawo.
Westchnąłem, czując w ustach słonawy, lekko pomidorowy posmak sromu, ziewnąłem i potoczyłem się powoli w stronę swojego mieszkania.
Michał P. Lipka