Większość filmów z Kinowego Uniwersum DC to albo produkcje złe, albo po prostu takie guilty pleasure – podobać się nie powinno, no ale jednak fajnie się nam to ogląda. I takim guilty pleasure jest właśnie „Black Adam”, najnowsza kinowa produkcja z tej stajni. Produkcja, która ambicji żadnych właściwie nie ma, ot oby dobrze wyglądać i dostarczyć rozrywki i to właśnie robi.
Od zamierzchłej przeszłości, do czasów obecnych. Taką drogę przebywa Black Adam. Pięć tysięcy lat temu w Starożytnym Egipcie dostał moce, wielkie moce, ale wszystko szybko się skończyło, a on sam został uwięziony… I teraz wraca i jest gotów pokazać, na co go stać i jak według niego wszystko powinno wyglądać. Ale czy powinien? I czy ktoś go powstrzyma?
„Black Adam” to nie druga część „Shazama!”, chociaż komiksowo to postać właśnie z tej serii, ale spi-off tamtej jakże udanej produkcji. No a że „Shazama!” lubię, że to było dla mnie duże, pozytywne zaskoczenie po tych wszystkich filmach przed, i że jednak brnę przez DCEU, obejrzeć „Czarnego Adama” po prostu musiałem. I? I całkiem spoko jest. To takie kino, co wyłączasz myślenie i patrzysz na kolejne starcia, błyski energii i tym podobne elementy przelewające się przez ekran. I potrafisz nawet przyjemnie się bawić.
Czyli w skrócie, to taki film, do jakich The Rock nas przyzwyczaił. Szybko, widowiskowo, bez nadmiaru myślenia. Nie ma co tu szukać sensu, nie ma co doszukiwać się czegoś ponad – wątpię, by ktoś próbował, ale dla formalności wspominam – po prostu trzeba usiąść, wziąć w rękę paczkę popcornu, coś niezdrowego do popicia i bawić się. Samemu, w gronie znajomych, co kto lubi. I przy okazji macie okazję poznać bohatera, który w komiksach jest od 1945 roku, ale jak dotąd ani nie podbił jakoś filmowej taśmy (pojawia się tu i tam od lat 80., ale przede wszystkim w animacjach pokroju „The Kid Super Power Hour with Shazam!”), ani też nad Wisłą zbyt często w komiksach nie gościł.
A o obejrzeć śmiało można, jeśli blockbustery lubicie. Aktorsko to to zachowawcze, no ale Ther Rock to The Rock, nie stworzy nagle kreacji na miarę Phoenixa w „Jokerze”, a partneruje mu ekipa podobnie jakościowo stojąca, ale jest na czym oko zawiesić, jeśli chodzi o wizualną stronę produkcji. Dynamika też jest dobra, akcja, konkretnie, budżet gdzieś w okolicy 200 milionów widoczny jest na ekranie. Zdjęcia też są całkiem niezłe, a po wszystkim…
No cóż, nadal czekam na drugiego „Shazama!”, ten film nam go nie zastąpi, ale apetyt pobudzić może. Tym bardziej, że mamy tę scenę w trakcie napisów, gdzie wraca… Nie no, spoilerować nie będę, choć to pewnie żaden już spoiler, bo w sieci było o tym głośno i rozlegle, ale jednak zdradzać nie ma tu co. Ale fajny to akcent, przyjemny come back i chociaż pewnie nic z niego nie wyniknie, bo ostatnie doniesienia odnośnie DCEU zbyt optymistycznie nie brzmią (cała ta zmiana warty i obieranie nowego kierunku), ten drobiazg należy do najlepszych w całym filmie. I nadal pozostawia w nas nadzieję, że mimo wszystko, coś z tego będzie. Oby.
Michał Lipka