DRUGIE ŻYCIE SMOCZYCH KUL
Znam wiele mang lepszych od „Dragon Balla”, jeszcze więcej znam komiksów lepszych od przygód Son Gokū i jego przyjaciół, ale nie zmienia to faktu, że to właśnie „Smocze Kule” są najważniejszym komiksem w moim życiu. Komiksem, do którego nie wiem ile razy już wracałem i wciąż wracam. Teraz, wraz z niedawną publikacją dziewiątego tomu serii „Dragon Ball Super” i zapowiedzią anime comics „Dragon Ball Super: Broly”, postanowiłem wrócić do mangi i przyjrzeć się jej samej, jej historii i przyszłości. Gotowi?
Fabuła „Dragon Ball Super” nie toczy się po wydarzeniach ostatniego tomu kultowej serii, a dziesięcioletniej luce czasowej między przedostatnim a ostatnim rozdziałem czterdziestego drugiego tomu „DB”. Gokū po walce z Buu wiedzie nudne życie. Wszystko zmienia się, gdy po dekadach snu budzi się bóg zniszczenia Piwus i przypomniawszy sobie legendę o Super Saiyaninie Bogu przybywa na Ziemię odnaleźć go. Na ziemskich herosów czeka nie lada wyzwania, bo nikt nie może stawić mu czoła, a ten obiecuje zniszczyć naszą planetę, jeśli poszukiwany przez niego wojownik się nie pojawi. Problem w tym, że nikt taki nie istnieje…
To jednak tylko początek. W kolejnych opowieściach dojdzie do turnieju wojowników wybranych przez dwóch konkurujących bogów zniszczenia, powróci Trunks z przyszłości, by prosić o pomoc w walce z niejakim Blackiem, a w końcu zorganizowany zostanie turniej, w którym zmierzą się najpotężniejsi herosi z wszystkich wszechświatów – kto przegra, tego rzeczywistość zostanie zniszczona. A to tylko część tego, co dzieje się na łamach serii.
Klasyczny „Dragon Ball” ukazywał się w latach 1984-1995. Anime w telewizji obecne było dłużej, bo ostatnia seria, nieoparty na żadnej mandze „Dragon Ball GT”, skończyła się w roku 1997. Były jeszcze filmy kinowe, gry, próba stworzenia filmu fabularnego (lepiej ją przemilczmy) itd., ale wszystkie pozostawały tworami niekanonicznymi. I takim dziełem wydawał się też film „Dragon Ball Z: Bitwa bogów”, który zadebiutował w 2013 roku. Wprowadzał bowiem nowy poziom SSJ, który w późniejszych chronologicznie opowieściach nie istniał, kłócił się też z wątkami serii „GT”, zawierał trochę nielogiczności… Fani się cieszyli, ale nikt chyba nie brał tej produkcji za nierozerwalną część sagi. Co prawda współscenarzystą całości był Akira Toriyama, ojciec pierwowzoru, ale tylko dlatego, że zajął się poprawianiem gotowego już scenariusza i zaprojektował postacie. Dwa lata potem na kinowych ekranach (oczywiście nie w Polsce, gdzie anime nie mają się najlepiej) zadebiutował kolejny obraz, „Dragon Ball Z: Odrodzenie ‘F’” – i tym razem scenariusz napisał już osobiście Toriyama, który oznajmił, że rzecz jest zarówno kontynuacją jego mangi, jak i poprzedniej kinówki. To już było trudno zignorować. Tym bardziej, że wkrótce na ekranach telewizorów pojawił się serial „Dragon Ball Super”.
Co to była za produkcja, wie każdy fan, ale dla formalności należy powiedzieć, że serial miał ostatecznie wypełnić wspomnianą już lukę w „Dragon Ballu”. Twórcy na nowo opowiedzieli w nim fabułę pierwszych dwóch filmów, a potem kontynuowali całość, aż ostatecznie zamknęła się na 131 odcinkach – swoją drogą wyemitowanych w Polsce w niezłej wersji dubbingowej. Część opowieści wymyślił sam Toriyama, niestety porzucił serial po „Sadze Trunksa z przyszłości”, co wyraźnie widać w fabule. Zagłębiać się we wszystkie detale nie zamierzam, bo to nie miejsca na omawianie anime, ale serialowi zabrakło oryginalności. Twórcy powielili znane wcześniej wątki, spłycili postacie, a w ostatniej sadze, gdzie walczą wszystkie wszechświaty, walki rozciągnięto tak bardzo, że stały się nudne i pozbawione emocji. Może gdyby pomagał przy niej Toriyama, wyszłoby lepiej, on jednak ograniczył się w tym przypadku do wymyślenia kilku postaci. Zresztą wiele jego wcześniejszych pomysłów scenarzyści albo odrzucili, albo zmienili, co też nie wyszło anime na dobre. To co nas jednak najbardziej w tym momencie interesuje, to fakt, że jednocześnie z emisją kolejnych odcinków, postanowiono wydać także ich mangową adaptację i…
Właśnie, jaka jest to adaptacja? Podobna poziomem do serialu, nie ma się co oszukiwać. Do napisania jej scenariusza zaangażowano Toriyamę, który mógł powrócić do swoich pomysłów, jednak i tak musiał trzymać się tego, co już nakręcono. Stronę graficzną tej opowieści powierzono Toyotarou, niegdyś fanowi „DB”, który porwał się na stworzenie własnej kontynuacji serii – sławnego „Dragon Ball AF”, który był tylko plotką, ale ostatecznie dał życie fanowskiej mandze. Problem w tym, że zainteresowanie wszystkich skupiło się na serii telewizyjnej i to się czuje. Goniąc opowieść telewizyjną Toriyama wycina całe wątki. Z „Bitwy bogów” zniknęło kilka mniej istotnych elementów, ale zaraz potem okazało się, że brakuje całej „Golden Frieza Saga” i „Copy-Vegeta Saga” i to widać. I to również zgrzyta, bo cięcia te są bolesne dla fabuły, tym bardziej, że wcześniej twórcy wprowadzają nas do konkretnych wątków, by porzucić je na rzecz streszczenia ich jedynie w jednym zdaniu. A to przecież były jedne z nielicznych autorskich opowieści Toriyamy. Na szczęście kiedy do akcji wkracza Trunks z przyszłości, takich cięć już nie ma, manga rozkręca się, a całość ostatecznie zaczyna coraz bardziej przypominać starego, dobrego „Dragon Balla”.
I to się ceni. Manga graficznie wygląda, jak prace Toriyamy i jedynie zagęszczenie kadrów wykazuje pewne różnice względem kultowego pierwowzoru. Ale i fabularnie trzyma niemal dawny poziom. Jest dynamiczna pełna walk, humoru, akcji… Starzy bohaterowie wracają, pojawiają się nowi, powracają też znane motywy. Bywa to wtórne, ale ma swój urok i czyta się bardzo przyjemnie i bez chwili nudy. I nawet „Saga Przetrwanie Wszechświata” w wykonaniu Toriyamy i Toyotarou wypada jakoś lepiej. A to przecież nie koniec. Serial „DB Super” skończył się właśnie po tym turnieju, potem był film „Broly” (też stworzył go Toriyama, ale o dziwo wątek ten w mandze został w całości wycięty, choć mamy jedną ilustrację przypominającą nam o nim), manga trwa dalej.
I tu dostajemy kolejną rozbieżność. Anime bowiem ma swoją kontynuację w postaci serialu „Super Dragon Ball Heroes”, będącej adaptacją gry o takim samym tytule. Manga idzie podobną ścieżką fabularną, podejmując zbliżone tematy, ale jej treść nie ma nic wspólnego z „SDBH” (który, by było śmieszniej, też doczekał się mangowej adaptacji) dając nam alternatywny ciąg dalszy. Czy lepszy, czy gorszy niż serial, po tym co widzimy w tomie dziewiątym trudno jest oszacować, ale i tak ciszy fakt, że opowieść komiksowa trwa i nic nie wskazuje na to, by prędko miała się skończyć.
Ale na tym też przecież nie koniec. Ponieważ są odbiorcy wolący mangi od anime, postanowiono wypełnić luki fabularne publikując anime comics „Bitwa bogów”, „Zmartwychwstanie ‘F’” i – zapowiedziany w Polsce na wrzesień – „Broly”. Czym one są? Komiksami złożonymi z filmowych kadrów, którym dopisano tekst w chmurkach i onomatopeje. I chociaż zazwyczaj podobne rzeczy nie są udane (pamiętacie wydawane w Polsce magazyn „Czarodziejka z Księżyca” czy „Pokémon: Film pierwszy”?), tu wyszły naprawdę dobrze. Co prawda kolor jest dość krzykliwy – na co zwraca też uwagę sam Toriyama – całość nie ustępuję mandze i dobrze ją uzupełnia. A że polski wydawca nie pominął tych publikacji w swojej ofercie, oferując nam w pełni kolorowe, 350-stronicowe tomy o powiększonym formacie (i w dobre cenie), czytelnicy nad Wisłą nie mają powodów do narzekań.
I co zostaje powiedzieć mi na koniec, jak nie to, że warto „Dragon Ball Super” poznać? nie jest to tak wybitne dzieło, jak stare „DB”, ale nie oszukujmy się, kogo to obchodzi? Fani chcą kolejnych przygód Gokū i to dostają. I to na dobrym poziomie. Czego chcieć więcej? Chyba jedynie deseru, ale ten też dostaliśmy – mowa oczywiście o mangach „Odrodzony jako Yamcha”, pokazującej losy fana DB, który po śmierci odradza się jako tytułowy bohater właśnie i przezywa wszystkie najważniejsze wydarzenia serii z jego perspektywy, zmieniając jego losy oraz „Jaco z galaktycznego patrolu”, prequelu „DB” stworzonym przez Toriyamę. Jak więc widać na brak wrażeń miłośnicy narzekać nie mogą. Wręcz przeciwnie. Oby taka dobra passa, oby to drugie życie „Smoczych kul” trwało jak najdłużej.
Michał Lipka