PRODUKT GROZY
„Produkt” miał być rzeczą, która w ten czy inny sposób, poza krótkimi drobiazgami, jak oniryczne czy absurdalne komiksy Janickiego albo gościnny występ Aurory, trzymać się miała ziemi. Szybko jednak, bo już w piątym numerze, okazało się, że jednak P-Crew nie zamierza iść jasno wytyczonymi przez siebie ścieżkami i będzie eksperymentować z rzeczami bardziej typowymi. A tym bardziej typowym,, choć akurat niekoniecznie dla polskiego komiksu, był horror „Dren” wymyślony przez Śledzia, a zilustrowany przez Myszkowskiego. I był to horror, jak się okazało, z całkiem niezłą akcją i klimatem. Ale po kolei.
Akcja dzieje się w mieście Sirena – mieście, jakich wiele. Strzeliste budynki, mieszanina ludzi, przemoc, śmierć, mrok zalegający w zaułkach. To właśnie tu pojawia się tajemniczy mężczyzna z zaszytymi ustami, którego zabijana, niewiadoma kobieta bierze za anioła. I ofiara ma w tym sporo racji, bo rzeczywiście jest bytem niebiańskim. Rzecz w tym, że nikt nie zna prawdy o tych stworzeniach. I nikt też nie ma pojęcia co on właściwie tu robi. Jego tropem podążają dwaj jego bracia – jeden z zaszytymi oczami, drugi z uszami również spętanymi nicią – wiedząc, że na odnalezienie go mają tylko 66 dni. Jeśli nie zrobią tego w ciągu tych dwóch miesięcy, ich pan się przebudzi, a wtedy najprawdopodobniej dojdzie do końca świata. A tymczasem w samej Sirenie zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy…
Opis mówi już wszystko. Przełom XX i XXI wieku to taki czas w kinie, gdzie mieliśmy horrory, ale nie skupiające się na sednie, czyli grozie, a połączeniu niemal sensacyjnego akcyjniaka, z krwią, klimatem i fantastyką. „Blade”, „Underworld”, „Spawn”, „Dracula 2000”, „Van Helsing”… Pamiętacie to pewnie, spotów tego było, mało które już wtedy się do czegoś nadawały, jeszcze mniej przetrwało próbę czasu. W komiksach takie rzeczy były już wcześniej, Marvel i DC od jakichś dwóch dekad bawiły się wówczas podobnymi elementami, ale w polskim komiksie? No właśnie, „Dren”, choć mało produktowy wtedy, był w zasadzie takim novum. Hollywoodzkim hitem kinowym z elementami grozy, ze scenografią rodem z kina Burtona i krwistością w stylu produkcji gore, pożenionych z jednak takim swojskim sznytem, zamienionym na polski komiks.
Fabularnie to poważna, jak na Śledzia, rzetelna robota. Tajemnice, akcja, dziwne wydarzenia, sporo wmieszanych w to wszystko postaci… Jest klimacik, jest nastrój. Śledziu już pokazywał nam w „Osiedlu”, że jednak pewne elementu fantastyki i horroru fajnie mu wychodzą, tu wyszły jeszcze lepiej, bo dosadniej, intensywniej. Może niekiedy ta wulgarność nie do końca tu pasowała, ale i tak fajnie się to czytało. I jeszcze fajniej oglądało, bo Myszkowski, wtedy na takim etapie przejściowym, gdzie miał już swój wyrobiony styl, charakterystyczne rzeczy, ale nadal pozostawał pod wpływem Millera i Mignoli, fajnie operuje tu światłem i cieniem, typową dla horrorów, bezzasadną właściwie erotyką i makabrą, a jednocześnie fajną dynamiką i lekkością.
W skrócie: niezła, nietypowa, jak na „Produkt” i ówczesny polski komiks, historia. Niby nic takiego, niby szybko poprowadzona i szybko zakończona, ale całkiem udana. Śledziu pokazał się od innej, nowoczesnej i iście zachodniej strony, a Myszkowski mógł poszaleć, robiąc to, co lubił najlepiej – metalowe bandy, seksowne dziewczyny, wielkie motory i równie wielkie budynki. I tyle wystarczyło.
MICHAŁ LIPKA