EVANGELION: ENDGAME
Na ten film widzowie czekali niemal dekadę. Najpierw produkcję przesuwano, bo bossowie woleli, żeby Anno skupił się na „Shin Godzilli” (swoją drogą naprawdę świetnej części serii, chyba najlepszej od czasu klasycznego filmu z lat 50.), a potem, kiedy w końcu wydawało się, że obraz wkroczy do kin, pandemia wymusiła kolejne opóźnienia. Ale teraz, w końcu ósmego marca, „Evangelion 3.0 + 1.0: Thrice Upon a Time” zagościł w azjatyckich kinach i… Z jednej strony jest to wyśmienity film, z drugiej na kilku polach zawodzi. Ale – a to najważniejsze – w dobrym i godnym stylu wieńczy opowieść ciągnącą się od długich lat i splata w jedną całość wszystko, co do tej pory widzieliśmy.
Akcja zaczyna się w tym samym momencie, w którym skończył się poprzedni film. Po znanej internautom akcji w Paryżu (studio udostępniło pierwsze dwanaście minut filmu w sieci – ale to inna scena niż ta pokazywana jakiś czas temu), przenosimy się do Shiniego, Asuki i klona Ayanami, którzy w końcu docierają do spokojnej osady. Załamany ostatnimi przeżyciami Shinji nie może jednak odnaleźć spokoju, pogrążając się w katatonii. Ale nie będzie miał na to czasu, bo wkrótce nadchodzi pora ostatecznie konfrontacji z Gendo, który dokonał na sobie zmian, jakich nikt się nie spodziewał. Konfrontacji, która ukaże Shinjiemu tajemnice przeszłości i poprowadzi ku przyszłości… Ale jaka ona będzie?
Przyznam, że jak na jedno z najdłuższych anime w dziejach (w Japonii, gdzie niczym dziwnym nie są filmy kinowe trwające nawet poniżej godziny, ponad dwu i pół godzinny seans może robić wrażenie), zadziwiająco niewiele tu wątków. To, co napisałem powyżej, to bardzo ogólne, ale jednak streszczenie większości filmu. Ale jednocześnie twórcom udało się zaserwować satysfakcjonujące zwieńczenie sagi, która od dekad rozpalała wyobraźnię i fascynowała kolejne pokolenia odbiorców.
Zacznę jednak od tego, co w filmie kuleje. Ale uwaga, nie obędzie się bez spoilerów! Czytacie więc na własną odpowiedzialność. Problem, jaki mam z tym filmem, niewielki, ale jednak, to zakończenie. Siłą „Evangeliona” zawsze były depresyjne, ponure klimaty, tymczasem w końcu całość dostaje swój happy end. Drugim problemem jest to, że fabuła zbyt mocno przypomina pod wieloma względami „Avengers: Endgame” (nie chcę zbyt wiele zdradzać, ale teorie łączące tytuł „Thrice Upon a Time” z powieścią SF o podróżach w czasie po części się sprawdziły). Na szczęście na tle całej reszty są to niewielkie minusy.
Jeśli chodzi o plusy fabuły, doceniam powrót do powolniejszego tempa i szansę skupienia się na postaciach, co w przypadku Ayanami wyszło naprawdę świetnie. Dobrze wypadły też zaskoczenia (co zrobił ze sobą Gendo, co kryje opaska na oko Asuki) i odpowiedzi na pytania (dlaczego Kaworu mówił tak, jakby pamiętał Shinjiego z innego życia). Plusem jest także to, że wciąż wiele rzeczy pozostało niedopowiedzianych, wiele wątków fascynuje, a przedstawione wydarzenia korespondują nie tylko z poprzednimi filmami, ale też i serialem, „End of Evangelion”, a nawet… mangą. W tych dwóch ostatnich przypadkach najlepiej widać to w finale, który pod wieloma względami przypomina finał mangowej wersji (różny od anime, a zarazem podsycający przecież teorie o pętli – kto czytał, wie o czym mówię), a w scenie, gdy dostajemy fabularną wstawkę, z miejsca przypomina się nam analogiczna sekwencja z „End”.
Poza tym rzecz jest naprawdę dobrze zanimowana (nawet CGI jest na poziomie) i ma świetny klimat. do tego mamy dynamiczną akcję, kilka uroczych scen, dobrą treść i… kolejne uczucie niedosytu. Bo chociaż to już koniec, ostateczny przecież, to wciąż chciałoby się więcej. I chociaż przez niemal dekadę czekania na ten film, nie spełnił wszystkich pokładanych w nim nadziei i oczekiwań, to jednak „Evangelion 3.0 + 1.0: Thrice Upon a Time” pozostaje satysfakcjonującą rozrywką z ambicjami i godnym, sentymentalnym zwieńczeniem opowieści, którą pokochały miliony. Szkoda tylko, że do polskich kin film nie zawita…
Michał Lipka