Site icon KOSTNICA – POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

Funky Koval – Maciej Parowski, Jacek Rodek, Bogusław Polch

KOVAL SWOJEGO LOSU

„Funky Koval” – bezwzględny klasyk polskiego komiksu i jedna z najlepiej kultowych rodzimych serii. No i po części to rozumiem, po części w ogóle nie pojmuję – pierwszych kilkanaście, może kilkadziesiąt stron sprawia wrażenie nieco niewprawnych, zbyt szybko prowadzonych i bez mocniejszego wniknięcia w to, czego by się chciało, sporo też jest chaosu i archaizmów a od połowy poziom spada – ale wciąż to kawał niezłej oldschoolowej fantastyki, która, jak każda dobra fantastyka, elementy gatunkowe wykorzystuje, nie jako cel, a środek do przekazania bardziej ukrytych treści. No i jeszcze tu i tam puszcza oko do odbiorców, czy to obeznanych z popkulturą, czy doskonale świadomych autorów i ich otoczenia. Co prawda tu autorom nie udało się przekuć tego w coś naprawdę wielkiego i istotnego, a już na pewno nie głębokiego i ambitnego, ale doceniam, że chociaż trochę próbowali. Choć wielkim fanem Kovala nie będę.

Funky Koval… Miało być inaczej, wyszło inaczej i nagle nasz bohater zostaje agentem „Universs” – prywatnej agencji detektywistycznej. A że w tych czasach kosmos został podbity, teren do działania jest wielki. Więc działa ten nasz kowal swojego losu, zapobiega różnym aferom, w tym politycznym i…

Było to tak. W roku 1982 „Funky Koval” zadebiutował w „Fantastyce”. W odcinkach. Czarnobiałych (co potem zatoczy kółko, zrobi parabolę i w pewnym sensie się dopełni, ale nie uprzedzajmy faktów). Po paru latach, w roku 1987, wrócił już w kolorze, w albumach – wyszły dwa, po czterech latach powstał trzeci, a potem, niemal dwadzieścia lat później, czwarty, by wreszcie rzecz wróciła jeszcze jako zbiorcze wydanie, słuchowisko… I jeszcze bonus, sześciostronicowy, czarnobiały, wydrukowany w dodatku do „Nowej Fantastyki” (gdzie w tym samym właściwie czasie ten czwarty tom, popełniony po latach, też pojawiał się w odcinkach), ale już idący w inne klimaty, bo w realia stanu wojennego – bezpośrednio, bez zabaw w ukrywanie czegokolwiek, co nie wyszło serii na dobre, ale co tam, dodatek to zawsze dodatek, mam i fajnie, że dopełniłem sobie lektury tymi planszami.

No a jaka to jest lektura? Cóż, na pewno to kolejne dziecko swoich czasów. Z jednej strony „Bond” wrzucony w kosmiczną akcję, z drugiej bajka dla dorosłych, gdzie silny facet o szczęce kwadratowej, jak u kinowych twardzieli kina akcji, bierze udział w szalonych misjach, czasem ratując swoją „księżniczkę”, a i nie stroni od seksu, więc i erotyki nie brakuje na stornach. A wszystko to podane w sposób typowy dla tamtych czasów, ale i dla autorów – czyli z pewnym przerostem gadaniny nad treścią, bo gada się tu dużo, ale najczęściej niewiele z tego wynika. Ot jakby Parowski i Rodek rozsmakowali się w szafowaniu wymyślonym przez siebie nazewnictwem, detalami, których my nie ogarniamy, bo odnoszą się do ich wewnętrznych ustaleń odnośnie funkcjonowania (wszech)świata i aspiracji, by to jednak było coś więcej, niż ostatecznie jest. Bo najczęściej za ścianą tekstu kryje się bardzo niewiele, choć miało czaić się coś monumentalnego. Ale czasem jednak kryje się tam jakieś nawiązanie do ówczesnej sytuacji politycznej. Bo może i zaczyna się to wszystko, jako awanturnicza space opera, szybko zmienia się jednak w political fiction. Tyle, że niespełnione.

Kolejnym problemem tej serii jest pewna chaotyczność. Z jednej strony widać tu nadmiar pomysłów, które sprawiają, że akcja pędzi na złamanie karku, by zaraz urwać się, jak ucięta nożem. Z drugiej jest pewien brak kontroli nad czytelnością niektórych wątków, gdzie chaos i nadmiar dobrych chęci twórców zaburza klarowność opowieści – tu najmocniej odbija się zbędne gadanie w tym komiksie, bo są momenty infantylnego tłumaczenia tego, czego nie trzeba, a zaraz mamy sceny, w których z dialogów nic nie wynika, a przydałoby się dodać jakiś kontekst, bo motywacje wrogów, sens ich działań i w ogóle bywa rozmyte, zagubione same w sobie. Ot jakby twórcy albo nie panowali nad opowiadaniem za pomocą scenariusza, albo starali się zamaskować, że jednak nic poza widowiskową rozwałką się za tymi momentami nie kryje, a powinno, co sami wiedzą i czego zresztą chcieli. Poza tym widać, że brakuje tu pomysłu na to, co to właściwie miało być, być powinno i dokąd zmierza, za to nie brakuje wtórności, bo raz, że Bond, dwa, że tom trzeci i czwarty to rzeczy, jakby zerżnięte ze spidermanowej „Sagi klonów” (i pierwszej, i drugiej).

No ale i tak nieźle się to czyta. Akcje zdarzają się konkretne i nawet udane, jest na co popatrzeć – Polch jest tu w szczytowej formie (okej, w pierwszych dwóch albumach, bo potem popada w autoparodię), wszystko co robi, poza okładkami, z których tylko jedna jest udana, wypada doskonale, bo dynamicznie, bo widowiskowo i z realizmem, ale bez kiczu – i jest się czego doszukiwać, bo odniesienia są. Odniesienia filmowe, polityczne, ale i kto wie, dopatrzy się w postaciach samych twórców (aż za dużo ich, jakby chcieli się popisać, pobrylować we własnym dziele), ich bliskich i nie tylko. Doceniam więc, że za prostymi, niepotrzebnie zakręconymi i nie zawsze klarownie wyłożonymi przygodami płasko skrojonego gościa o kwadratowej szczęce (jakby tym usilnym komplikowaniem próbowali Parowski i Rodek ukryć tę prostotę), kryje się drugie dno, a i literackość dialogów też jest całkiem do rzeczy. I szkoda tylko, że im dalej, tym jest słabiej, jakby rzecz zatoczyła kolejne koło, od niewprawnych, niewyważonych początków, do przesadzonego finału, gdzie widać już wyraźnie przerost ambicji  nad umiejętnościami.

Nie zmienia to faktu, że wciąż to kawał niezłego komiksu z fajnie skrojonym światem przyszłości i kosmicznymi widokami, która broni się przede wszystkim dzięki swojej ujmującej oldschoolowości. Mogło być jeszcze lepiej, ale z drugiej strony mogło być też gorzej. A rzecz nadal, nawet po latach, choć wiadomo, trąci już myszką i żeby najlepiej się bawić, trzeba mieć albo sentyment, albo wiedzę o tamtych czasach, a najlepiej jedno i drugie (choć i wtedy to nie jakaś zabawa na wysokim poziomie, nie ma się co oszukiwać), daje radę i wciąż stanowi jedno z ciekawszych rodzimych dokonań z czasów PRL-u. Choć nadal dziecięca fantastyka, jak „Kajtek i Koko w kosmosie” wypada o niebo lepiej i ma w sobie wcale nie mniej satyry, ale to już temat na inną opowieść. A na razie dopełniłem czytanie kolejnej rodzimej klasyki, która od długich lat czekała na półce i nie żałuję, choć czasem mnie to męczyło i nużyło.

Michał Lipka

Exit mobile version