TWITTER BLOGGER  SKULLATOR       PLIKI COOKIES  KANAŁ YOU TUBE    KOSTNICA FACEBOOK  NAWIEDZONA MAPA

nasz serwis EOPINIER.PL

RECENZJE FILMOWERECENZJE KSIĄŻEKWSPOŁPRACAOPOWIADANIAPUBLICYSTYKANAPISZ DO NASPROSTO Z PIECAZŁOTY KOŚCIEJ

KRĘGI NA WODZIE POPKULTURY

 

Kiedy w roku 1998 w Japonii swą premierę miał film „Ringu”, wydawało się, że będzie jednym z wielu horrorów, jakie kraj kwitnącej wiśni wypuścił do kin. Filmy grozy twórców pochodzących z tego specyficznego narodu nie zdobywały dotychczas wielkiej sławy poza granicami, a jeden z nielicznych głośnych przykładów, „Guinea Pig 2: Flower of Flesh and Blood” okazał się tak szokujący i realistyczny, że FBI musiało zbadać czy nie doszło na jego planie do prawdziwej zbrodni. Nadejście milenium zmieniło ten fakt. Stany Zjednoczone, dla których kino spod szyldu horroru jest przecież częścią kultury, przeżywało poważny kryzys na tym polu. Scenarzyści i reżyserzy nie tylko wyczerpali pomysły, ale nawet stracili zapał do prezentowania tego samego po raz nasty w ramach ciągnących się od dwóch, trzech dekad serii. Potrzebne było odświeżenie, tego zaś postanowiono szukać za granicą. I tak oto producenci natrafili na „Ringu”, który w Japonii bił rekordy popularności, i postanowili zaszczepić ten bazujący na popkulturowych lękach obraz na swój grunt, tworząc wysokobudżetowy remake. Wtedy też zaprezentowano oryginał i tak, jak bohaterów, tak i widzów na całym świecie dopadł nagle wirus kręgu.

Fabuła filmu był prosta, acz skuteczna. Oto czwórka studentów umiera nagle w jednej chwili. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że każdy był wówczas w innym miejscu i robił coś innego, a przyczyną śmierci wydaje się… przerażenie. Na trop całej sprawy wpada młoda reporterka samotnie wychowująca syna i wkrótce odkrywa przerażającą prawdę… Chyba nie ma sensu ukrywać, że winna wszystkiemu jest kaseta wideo, na której zarejestrowano niezwykłe obrazy niepochodzące z naszego świata, a także mordercza dziewczyna, Sadako, która wychodzi z telewizora. Motyw ten tak przeniknął do popkultury, że każdy z pewnością o nim słyszał.

Film z miejsca stał się hitem, podbił serca rzeszy widzów, a co za tym idzie musiał opanować także inne media. W Japonii był już w końcu serial, mangi, gadżety… Był także powieściowy pierwowzór autorstwa Kojiego Suzuki, a że do autora przylgnęła łatka „japońskiego Stephena Kinga”, szybko pojawiły się przekłady „Ringu”. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że to powieść była genezą całości. Wręcz przeciwnie. Za jej powstaniem bowiem stała całkiem inna historia – prawdziwe wydarzenia, które rozegrały się na przełomie XIX i XX wieku.

By je poznać, musimy cofnąć się do roku 1886, kiedy to w prefekturze Kumamoto na świat przychodzi Mifune Chizuko, dziewczynka, która potem stać się miała pierwowzorem Shizuki Yamamury, matki głównej antagonistki serii, Sadako. Dziecko wydawało się zwyczajne, aż pewnego dnia podczas medytacji ujawniły się jej jasnowidzące zdolności. Plotka o mocach szybko rozeszła się wśród mieszkańców prefektury a także wydostały poza jej granice. Chizuko miała już wówczas 23 lata i nie wiedziała, że niedługo umrze.

W tym samym czasie na Uniwersytecie Tokijskim, jednej z najbardziej prestiżowych uczelni w Japonii, niejaki Fukurai Tomokichi (pierwowzór Heichachiro Ikumy), wiódł żywot asystenta profesora psychologii, w wolnych chwilach całe swoje zainteresowanie ukierunkowując nie na tym przedmiocie, a czymś zgoła odmiennym – zjawiskom nadnaturalnym. Fascynował się nimi do tego stopnia, że prowadził własne badania mające udowodnić raz na zawsze ich istnienie. Kiedy do jego uszu dotarły plotki o Chizuko, uznał to za swoją wielką szansę i dotarł do młodej kobiety. Badając jej zdolności w końcu zdecydował się także na zaprezentowanie ich ludziom, w wyniku czego 15 września roku 1910 zorganizował publiczny pokaz.

Każdy kto oglądał tą scenę w „The Ring”, tę czarnobiałą retrospekcję, na pewno doskonale ją pamięta. Chizuko zademonstrowała swoje moce, ludzie okrzyknęli ją szarlatanką, a plama na honorze doprowadziła do samobójstwa kobiety w roku 1911. Chizuko, w odróżnieniu od Shizuko, nie wskoczyła do wulkanu, a połknęła truciznę – efekt jednak był ten sam.

Porażka nie zniechęciła jednak Fukuraia i wkrótce przygarnął on kolejną posiadaczkę niezwykłych zdolności – Ikuko Nagao. Nagao nie była jasnowidzką, potrafiła za to przenosić na kliszę czy podobną rzecz obrazy, które nie istniały. Zdolność ta, nazywana nensha, także nie przekonała publiki, która znów okrzyknęła kobietę oszustką. Efekt był podobny jak w przypadku Chizuko – upokorzenie i wściekłość doprowadziły Nagao do gorączki, która po prostu ją zabiła.

Fukurai pozostawał jednak uparty i pod swoje skrzydła wziął następną niezwykłą młodą kobietę – Sadako Takahashi.

Sadako, podobnie jak Chizuko, ćwiczyła medytację i w ten sposób, w roku 1910, odkryła w sobie zdolności jasnowidzenia. Fakt ten zapewne stał się przyczyną, dla której w powieści i filmie przerobiono je na matkę i córkę. W roku 1911 Sadako rozwinęła się jeszcze bardziej, opanowując umiejętności nenshy, w czym ćwiczeniami pomagał jej mąż. Dwa lata później spotkał ją Fukurai, którego badania chyliły się ku upadkowi, a który w niej pokładał całe pozostałe mu nadzieje. Tak też się stało i badacz opublikował w tym samym roku książkę o nensha, niestety nic, co robił, nie cieszyło się popularnością. Efekt tego był taki, że choć teraz istnieje Instytut Psychologii Fukurai, w roku 1919 musiał opuścić Uniwersytet Tokijski.

W tym miejscu kończą się fakty, który inspirowały autora, a wkracza sam Koji Suzuki, miłośnik ćwiczeń fizycznych, motorów i jachtów, literat z wykształcenia, my zaś przenosimy się do wczesnych lat 90. Trzydziestokilkuletni Suzuki miał już na koncie swoją debiutancką powieść, „Rouken” („Raj”) i, jak każdy pisarz, zastanawiał się nad kolejną. O tym, że zaczął pisać, zadecydował fakt bycia nauczycielem. Jego uczniowie uwielbiali bowiem, kiedy snuł dla nich opowieści, a miał do tego wielki talent. Jak to w życiu bywa, najchętniej zasłuchiwali się w historiach grozy, legendach miejskich – najczęściej naprędce wymyślanych przez młodego pedagoga zresztą – a Koji potrafił ich wystraszyć. Lęk zaś postanowił przenieść na karty powieści.

Bliższego pomysłu na drugą powieść nie posiadał żadnego. Nagłe olśnienie także nie zaoferowało konkretnej fabuły. Ot wizja wywołana pytaniem, co by było gdyby cztery osoby zmarły nagle w tej samej chwili, ale w różnych miejscach? Próba odpowiedzi na to pytanie pociągnęła własne śledztwo w tej sprawie. Co mogło być powodem? Wirus? Zatrucie? Duch? To ostatnie Suzuki odrzucił z miejsca – w tych czasach, nawet w tak skrajnie paradoksalnym kraju, jak Japonia, gdzie stare lęki żyją w industrialnym, technicznie zaawansowanym środowisku, nie miało to sensu.

Koji siedział więc nad notatkami i myślał. Praca nad książką bez rozplanowania fabuły była jego metodą na zaskoczenie czytelników. Bo skoro autor nie spodziewa się co za chwilę się zdarzy, czytelnik tym bardziej nie będzie tego wiedział. I nagle jego wzrok spoczął na kasecie wideo, która leżała tuż obok jego edytora tekstu. Eureka! To było to. Czwórka młodych ludzi obejrzała kasetę a równo tydzień potem, co do sekundy, już nie żyła! Zaczął spisywać ten pomysł, opracowywać co znalazło się na nagraniu (rzeczy te w powieści skrajnie różnią się od filmowych), a potem te dziwaczne wizje analizować. Skąd się tam wzięły? Obrazy jak z koszmarów… W jaki sposób można je było zarejestrować? Nensha. Suzuki nie chciał plątać w opowieść wątków nadprzyrodzonych, ale nie miał wyjścia. Zaczął więc czytać o utrwalaniu obrazów na kliszy i taśmie za pomocą umysłu i w ten oto sposób dotarł do historii Chizuko, Ikuko i Sadako oraz Fukuraia. Dodał do tego historię o En no Ozunu, historycznej postaci religijnej z siódmego wieku, która potrafiła wywoływać duchy, chodzić po wodzie i latać, i dała początek sekcie Shugendo łączącej różne nauki (aktywnej zresztą do dziś – jej świątynię Ryoanji UNESCO wpisało na listę dziedzictwa światowego), połączył z faktem, że En no Ozunu osiadł w wieku lat 66 na wyspie Izu, gdzie wraz z rodziną mieszkała książkowa i filmowa Sadako, podlał popkulturowym sosem i zaoferował to danie czytelnikom, pod wieloznacznym tytułem „Ring”, w pełni wykorzystującym zarówno czasownikowe jak i rzeczownikowe znaczenia tego angielskiego słowa.

 

Tak oto powstała opowieść o Kazuyukim Asakawie, dziennikarzu japońskiej Daily News, który trafia na zagadkę śmierci czwórki młodych ludzi, wśród których znajduje się także jego siostrzenica. Wkrótce odkrywa, że zginęli równo tydzień po obejrzeniu dziwnej kasety VHS – tej samej, którą i on właśnie obejrzał! Razem z przyjacielem, Ryujim Takayama, nieco szalonym matematykiem o autodestrukcyjnych skłonnościach (postaci, którą autor wzorował na sobie), zaczyna walkę z czasem by ocalić życie swoje i bliskich…

„Ringu” ukazał się w roku 1991 i szybko stał się wielkim hitem, sprzedając się w 3 milionach egzemplarzy. O sukcesie przesądziło nie tylko dość nietypowe przecież podejście, ale też i fascynacja Japończyków tym co Zachodnie, a pisarstwo Suzukiego takie właśnie było. Klasyczna literatura kraju kwitnącej wiśni różniła się bowiem od wszystkiego, co oferowała w tej materii reszta świata – m.in. fakt, że zamiast konkretnego rozwoju fabuły, treść stanowiła najczęściej opowieść bez wyraźnego początku i końca. „Ring” doskonale wpasował się w nastroje i swój czas, i zrobił to tak brawurowo, że zapoczątkował w Japonii modę na ignorowane dotychczas horrory. Szczególnie, że mnóstwo nastrojowych scen (choćby film na taśmie VHS i wnioski jak go zarejestrowano – jak dla mnie horrorowy majstersztyk, który wyłamuje się z ram faktu, że słowem pisanym trudno jest przestraszyć) przeniknęło do świadomości czytelników.

Nim jednak Koji zdecydował się kontynuować historię, minęły 4 długie lata. Autor jednak doszedł do wniosku, że w historii w wielu momentach zabrakło logiki i postanowił wyjaśnić wszelkie nieścisłości w najbardziej medyczno-naukowy sposób. I choć popadł przez to w jeszcze gorsze nielogiczności, powieść „Rasen” („Spirala”), stała się hitem, który docenili nawet krytycy.

„Rasen” zabrała czytelników do momentu tuż po finale części pierwszej, zmieniając głównego bohatera. Tym razem nie był nim dziennikarz, a lekarz sądowy, Mitsuo Ando, na stół którego trafia, znany nam z „Ringu”, Ryuji Takayama. Mitsuo, zmagając się ze stratą syna, który utonął, i rozpadem własnego związku, szansę na zajęcie czymś myśli znajduje w śledztwie. Ryujiego znał bowiem ze studiów, jego zgon zaś wydaje się tak nietypowy, że trudno jest go zignorować. Nie wie jednak jakiego koszmaru doświadczy i z czym przyjdzie mu się zetknąć…

Książka przez dwie trzecie swojej objętości, w pełni spełniła oczekiwania fanów. Groza aż wylewała się z kart mrocznym klimatem, sceny z wężem, w windzie czy opuszczonym mieszkaniu były absolutnie rewelacyjne. In plus okazał się także fakt podważenia wielu spraw, które dotychczas wydawały się oczywiste. Niestety sam finał wykonał wielki skok z dusznej, klaustrofobicznej atmosfery, w kiepską i niezamierzona autoparodię. I, choć wiąże się to ze spilerowaniem, nie mogę nie wspomnieć, że wśród tych wydarzeń znalazło się to, w którym zmartwychwstała Sadako, która kiedyś była aktorką przecież, staje na casting do roli samej siebie w filmie opartym na opublikowanych notatkach Asakawy – dzięki samej książce, a teraz filmowi, może bardziej rozprzestrzenić ring virus.

Drugim minusem była kwestia ciągłych powtórzeń tego, co rozegrało się w pierwszej części. Wprawdzie dla czytelników, którzy na ciąg dalszy czekać musieli 4 lata nie stanowiło to bynajmniej przeszkody, nie mniej nie do końca mnie ten zabieg przekonał.

Powrót Suzukiego do „Ringu” stał się natomiast wstępem do rozprzestrzenienia się tematu na inne media. I tak oto jeszcze w tym samym roku powstał bardzo wierny literze pierwowzoru film telewizyjny „Ring: Kanzenban” (Krąg: Wersja pełna) oraz słuchowisko radiowe, które w eter trafiło w następnym roku. Wtedy też powieść doczekała się mangowej adaptacji, scenariusz której napisał sam Suzuki, dodając kilka wiadomości o postaciach, a wkrótce autor zaczął myśleć nad następnym tomem powieści, który wyjaśniłby nielogiczności, jakich namnożyła tylko „Spirala”.

Nim jednak powieść ujrzała świtało dzienne, producenci filmowi postanowili przenieść na duży ekran „Ringu” i „Rasen”. Jednocześnie. Wiedzieli, że film będzie hitem, po co więc czekać z sequelem, i w ten sposób oba filmy trafiły do kina jednego dnia, 31 stycznia 1998 roku. Niestety, o ile na „The Ring – Krąg” (w którym Asakawa przemianowany został na kobietę, a Ryuji na jej byłego męża) do kin waliły tłumy, pod względem frekwencji ostatecznie pobił nawet „Matrixa”, na „Rasen” poszło niewielu, bo… nie zadbano o kampanię reklamową i widzowie nie mieli pojęcia, że film jest kontynuacją „Ringu”.

Za to, że powieść „Rupu” (Pętla) stanowi sequel „Rasen” i domknięcie trylogii Kręgu, wiedzieli już wszyscy, którzy mieli wiedzieć. Po trzech latach oczekiwania dostali wreszcie to, czego chcieli. I szybko odkryli, że choć za nimi już prawie dwie trzecie powieści, nic w niej nie nawiązuje do dwóch poprzednich.

Bohaterem „Pętli” był Kaoru Futami, którego poznajmy jako genialne dziecko. Dziesięć lat później, dwudziestoletni wówczas Kaoru zajmuje się badaniami nad wirusem MNL, który przypomina połączenie raka z AIDS. W ten sposób poznaje piękną Reiko, której syn choruje na tę przypadłość. Zostaje korepetytorem chłopca, a wkrótce wiąże się z kobietą. Ale kwestia samego wirusa nie daje mu spokoju. Szczególnie, że powoli umiera na niego jego ojciec. Poszukując ratunku, Kaoru odkrywa, że wirus MNL może mieć związek z projektem Pętla, przy którym pracował jego ojciec; projektem sztucznego życia. Wszyscy, którzy mieli w nim swój udział, nie żyją albo chorują. Jaka tajemnica skrywa się za badaniami? Kaoru wyrusza do Ameryki, gdzie trafia do siedziby projektu Pętla. To, co jednak tam odkrywa, na zawsze go odmieni…

Cóż ta fabuła ma wspólnego ze znaną nam doskonale kasetą wideo i morderczą Sadako? Sam wirus, choć pewien trop może stanowić, wydaje się zbyt małym nawiązaniem. Co więc takiego kryje się jeszcze na kartach powieści? I znów muszę spoilerować…

Odpowiedź na te pytania brzmi przede wszystkim tak: nawet nie wiedzieliśmy, że czytamy o dalszych losach pewnej postaci z „Ringu”. „Pętla”, która odeszła od horroru, ciążąc ku czystemu SF – bardzo matrixowemu, a że powstała rok przed dziełem Wachowskich, a bracia o swojsko brzmiącym dla nas nazwisku mocno Japońskimi hitami się inspirowali, można założyć, że sporo z „Rupu” zapożyczyli – pokazała nam, że to, co widzieliśmy w dwóch poprzednich powieściach, wcale nie było prawdą. A może inaczej – było rzeczywistością wirtualną. Projekt Pętla polegał bowiem na próbie stworzenia komputerowej symulacji ewolucji. Poszło tak dobrze, że wykształciła się tam cala ludzkość żyjąca, myśląca, posiadająca własną kulturę, języki i historię bardzo korespondującą z naszą. I to właśnie tam powstała anomalia Sadako i wirus kręgu! Założenie autora, z którego wynikła cała ta koncepcja, polegało na tym, że sam wirus zachowywał się przecież tak, jak wirus komputerowy. Kaoru zaś był nie kim innym, jak znanym nam już Ryujim Takayamą, z którego komputerowego DNA stworzono chłopca. Jedni takie wyjaśnienie zaakceptowali, więcej jednak osób było rozczarowanych. Na dodatek wielki ostateczny finał, jak to w przypadku wielkich ostatecznych finałów bywa, okazał się bardzo otwarty.

Pomimo niezbyt gorącego przyjęcia „Pętli”, rok 1999 można śmiało nazwać rokiem „Kręgu”. 23 stycznia do kin trafił „The Ring – Krąg 2”, który ignorując książki i „Rasen” niezależnie kontynuował wątki z jedynki, pokazując jedną z pomniejszych bohaterek części 1, Mai, prowadzącą śledztwo w sprawie śmierci Ryujiego, tydzień później zaś w księgarniach pojawił się zbiór opowiadań pomyślany zarazem jako powieść, „Bâsudei” (Narodziny), domykający luźne wątki i uzupełniający akcję wszystkich dotychczasowych powieści. Tym razem pożegnanie naprawdę wydawało się ostateczne, choć nie wszystko zostało w pełni dopowiedziane.

W trzech historiach czytelnicy dowiedzieli się, co działo się z Mai po zniknięciu w „Rasen” (opowiadanie „Trumna wzlatująca ku niebu”), poznaliśmy młodość Sadako w teatrze („Cytrynowe serce” – Koji Suzuki pracował kiedyś jako dźwiękowiec w teatrze, więc główny bohaterem uczynił dźwiękowca właśnie, który na taśmę nagrywa przypadkiem dźwięki, które nie powinny istnieć) i epilog całości, „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin”, pokazujący Reiko, która choć w ciąży, jest na skraju samobójstwa, dopóki nie trafia do projektu Pętla poznać prawdę o Kaoru. Epilog spajał całość, pokazując poprzednie historie jako część tego, co Reiko widzi w Pętli. I choć pojawiło się kilka dodatkowych pytań, na tym zakończyła się powieściowa przygoda Suzukiego z Sadako. Wydawało się, że na zawsze. Wydawało.

Kolejne miesiące tego roku schyłku tysiąclecia nie zwolniły tempa. Japończycy otrzymali 4 nowe mangi (2 tomy adaptacji filmu, jeden adaptacji części 2, adaptację „Rasen” oraz „Bâsudei”, gdzie ze względu na brak adaptacji „Pętli” zmieniono „Wszystkiego najlepszego…” na „Sadako” rozwijając wątki jej związku z Toyamą i genezę wirusa ze strony tej bohaterki właśnie), dwa seriale tv oparte na „Ringu” i „Rasen”, w maju Koreańczycy zaś przygotowali własny remake „Ringu”, „The Ring Virus”, zmieniając imiona bohaterów (zamiast Asakawy – Sun-Ju, zamiast Sadako – Park Eun-Suh), miejsce akcji (z Japonii na Koreę Południową), a nawet nieco pochodzenie kasety (wybierając wersję bliższą powieściowej i tej z „Kanzenban” niż filmowej). Całość zwieńczyło natomiast otwarcie parku rozrywki poświęconego „Kręgowi” i publikacja przewodnika „Loopkai”, poniekąd kontynuującego podobną publikację sprzed roku.

Rok 1999 to także rok pewnego reportażu telewizyjnego, który niósł wieści z planu „Kręgu 2”, brzmiące nie mniej fantastycznie, jak fabuła samej serii. Wszystko zaczęło się od tego, że w scenie z Asakawą i Ryujim na szybie pomiędzy nimi wypatrzono twarz. Dziwna, widmowa twarz według oficjalnej wersji nie powinna się tam znaleźć, bo nie mogła należeć do żadnej z będących na planie osób. Reportaż w ramach programu „Nie do wiary” (jak brzmiałby jego polska nazwa) zaprezentował jeszcze m.in. głos nagrany, kiedy rejestrowano dźwięki morza. Tu także ustalono, że nie mógł on należeć do nikogo z ekipy,  a ekspert od analizy dźwięku doszedł do wniosku, że głos dobiegał z wnętrza nadmorskiej jaskini, a wypowiadającym słowa był ktoś w wieku ok 20 lat, wysoki na ok 165 cm, o szczupłej linii szczęki, ewidentnie ranny w okolicach brzucha, jako że jego głos brzmi słabo. Po dokładniejszym zbadaniu sprawy, okazało się, że w tej jaskini na plaży Arasaki półwyspu Miura w prefekturze Kanagawa, od lat młodzi ludzie popełniali samobójstwa, a pewien licealista został znaleziony nabity na barierkę mostu niedaleko wejścia do jaskini – nabity brzuchem.

Ile kryje się prawdy w rzekomych paranormalnych zdarzeniach na planie, to już kwestia tego, kogo o to spytać. Moim zdaniem nie przypadkiem jednak emisja programu nastąpiła na półtora tygodnia przed premierą „Kręgu 2” w kinach, podsycając atmosferę roztoczoną wokół samego obrazu.

Kult i marketing zrobiły swoje, „Ring 2” stał się hitem, a w dalszej kolejności powstała filmowa adaptacja „Cytrynowego serca”, „The Ring – Krąg 0: Narodziny”, potem jego mangowa wersja, a wreszcie album „Sadako” zawierający komiks o takim samym tytule, oraz dwie gry komputerowe „Ring: Terror’s Realm” i „Ring: Infinity”, w których gracz musiał znaleźć sposób by przeżyć klątwę Sadako.

Na tym szaleństwo „Kręgu” się zakończyło, przynajmniej do momentu, kiedy to Amerykanie szukając horroru do zaadoptowania na własny grunt, nie przypomnieli sobie o kraju, który przecież już wcześniej zaoferował im „Godzillę” czy filmy Kurosawy, że nie wspomnę już o bijających rekordy popularności serialach anime pokroju „Dragon Balla”.

Amerykański „The Ring”, choć filmem był nienajgorszym, oryginałowi nie dorastał do pięt, opowiadając w zasadzie tę samą historię, uzupełnioną o niewielkie zmiany, jak temat koni. Ciekawe było za to wydanie DVD, które oferowało w dodatkach przeklęty film. Niby nic niezwykłego, ale kiedy już się go wystartowało, nie dało się wyłączyć przed obejrzeniem do końca – taka drobna namiastka tego, co przeżyła główna bohaterka.

Na szczęście w ten oto sposób cały świat mógł poznać „Ring” (a zarazem rozpocząć modę na japońskie horrory i odświeżyć przy okazji także amerykański rynek modą na remake’i również rodzimych produkcji), bowiem zanim remake wszedł na ekrany, widzowie mogli obejrzeć oryginał. I wtedy zrodziła się kolejna legenda „Kręgu” znana pod nazwą – wersja brukselska. Co się za tym kryje? Opowieść jak żywcem wyrwana z samej opowieści – film, który nie istnieje.

Podobne przypadki nie są wcale wyjątkiem, każdy kto interesuje się historię kina słyszał pewnie o obrazie z 1971 roku „Requiem for a Vampire”, o którym krążyły opowieści jakoby istniała wersja bez cenzury. Wersja dłuższa, brutalniejsza, krwawsza. Jak to w miejskiej legendzie bywa, znajomy znajomego znajomego widział ją, ale nigdzie nikt nie mógł jej znaleźć. I nawet kiedy kilka lat temu film wyszedł w takiej właśnie wersji, widzowie nadal upierali się, że wielu rzeczy z tej legendarnej jednak zabrakło.

Podobnie rzecz ma się z „The Ring”. W maju 2002 film miał swą europejską premierę w Brukseli właśnie. Kiedy potem wszedł do kin w Stanach, ludzie twierdzili, że widzieli inną wersję: straszniejszą, nie stroniącą od ukazywania ciał, z dodatkowymi scenami itp. Pytany o to reżyser odpowiadał – po uprzednim udowodnieniu, że doskonale wie o jakie sceny chodzi – że inna wersja nie istnieje, dolewając tym samym oliwy do ognia. Prawda zaś, jak zawsze, okazała się prozaiczna. Rzeczywiście nie istnieje inna wersja „Kręgu” – to tylko Amerykanie otrzymali wyłagodzoną wersję japońskiego hitu. W Europie i Japonii wersja był bez cięć, dlatego legenda ta nie przeszczepiła się na nasz grunt.

Oczywiście, jak się można było spodziewać, „The Ring” z Naomi Watts stał się przebojem i zaczęto pracować nad sequelem, który powierzono reżyserowi japońskiego oryginału. Poprzedzono go krótkometrażówką „Rings”, opowiadającą o tym, jak przeklęta kaseta staje się ogólnoświatowym hitem, a młodzież ogląda ją i licytuje się, kto wytrzyma dłużej bez przekazania jej komuś innemu, by ocalić życie, rejestrując jednocześnie dziwne zjawiska dziejące się wokół nich.

„The Ring 2” wszedł do kin w roku 2005, ale przyjęcie nie było już tak entuzjastyczne. Historia wydawała się powtórkowa, dalsze zmagania bohaterki z Sadako nie straszyły już ani trochę. W samej Japonii o „Kręgu” niemal już zapomniano, Koji Suzuki zaś przerzucił się na pisanie innych powieści i nic nie zapowiadało zmiany.

I wtedy nadszedł rok 2012, od premiery „Ringu” minęło 21 lat, od „Narodzin” natomiast 12, i nagle w Japonii pojawiła się nowa powieść Suzukiego, „Essu” („S”) – początek tzw. Powieści Nowego Kręgu.

Bohaterem „S” jest 28-letni spec od badania obrazu, Takanori Ando, w ręce którego wpada pendrive z nagraniem samobójstwa mężczyzny. Ma zbadać jego prawdziwość, ale kiedy potwierdza, że nagranie nie jest ani efektem komputerowym, ani oszustwem, pojawia się pytanie po co ktoś je pozostawił. Szybko odkrywa także przerażający fakt – z każdym kolejnym obejrzeniem film ulega drobnym zmianom; a kiedy odnajduje mieszkanie, w którym go nagrano, przekonuje się, że jest śledzony. Wszystkie tropy prowadzą Ando do Ryujiego Takayamy, który zmarł ćwierć wieku temu, zabity przez kasetę, ale nie raz już powrócił do życia. To on bowiem jest samobójcą z filmu, ukochana Takanoriego, Akane, zaś… córką Ryujiego i kobiety posiadającej DNA Sadako…

Powrót Suzukiego do „Ringu”, choć niezbyt oryginalny (zmieniający się  film mieliśmy choćby w komiksie „Silent Hill: Dying Inside”, czy w pewnym sensie w japońskim filmie „Nieodebrane połączenie”, a wcześniej w formie zdjęcia w noweli Kinga, „Polaroidowy pies” – zresztą sam „Ring” też nie był odkrywczy; lęki z tv wykorzystano już dwie dekady wcześniej w „Duchu”), odbił się echem tak głośnym, że jego filmowa adaptacja weszła do kin 12 maja 2012 roku – tego samego dnia, którego premierę miała powieść! Frekwencja dopisała, choć oceny film zebrał nienajlepsze. I nic w tym dziwnego, skoro tym razem zabrakło logiki, a jego fabuła opowiadała inną historię niż „S”. Oto młodzi ludzie popełniają samobójstwo podobno w wyniku obejrzenia pewnego filmu. Tymczasem nad dziwnymi zdarzeniami unosi się widomo równie dziwnej zbrodni – tajemniczy mężczyzna zabija kobiety podobne do Sadako, wrzucając je wciąż żywe do studni… Z racji powiązań jednak kontynuowano nie „The Ring – Krąg 2” a zapomniane już „Rasen”. Całość zaś dobrze podsumowały słowa padające w dodatkowej scenie filmu umieszczonej tuż po napisach: „Here we go again”.

Wkrótce potem do kin trafiła kontynuacja „Sadako 3D”, „Sadako 3D 2”. Tu na świat przychodzi córka Takanoriego Ando i Akane Ayukawy, bohaterów poprzedniego filmu – Nagi. Niestety Akane umiera przy porodzie. Jednocześnie widzimy tajemniczą kobietę, która opętana przez moc z laptopa popełnia samobójstwo. Kiedy mija 5 lat, małą Nagi opiekuje się siostra Ando, Fuko. Dziewczyna szybko odkrywa, że wokół dziecka dzieją się dziwne rzeczy, a sama dziewczynka ciągle znajduje się na miejscach popełnianych samobójstw. Fala ludzi odbierających sobie życie sprawia, że detektyw z „Sadako 3D” zaczyna badać sprawę tak podobną do tego, co wydarzyło się 5 lat temu…

Filmowi wyraźnie jeszcze bardziej zabrakło inwencji i pomysłów niż poprzednikowi, a próba odwracania wszystkiego, była równie nieudana jak zwroty akcji, które niczym nie zaskakiwały.  Z drugiej jednak strony, to nadal był „Krąg” i Sadako, które fani przecież uwielbiają, a dodatkowe smaczki choćby w postaci słów: „Czyż to wszystko nie jest nieprawdziwe?” przywołujące wspomnienia „Pętli”, nie były przecież in minus.

Sam Koji natomiast miesiąc później zaserwował czytelnikom kontynuację „S”, „Taido” („Przypływ”), opowiadając o Seijim Kashiwie, matematyku, który żyje w Pętli. Zaszczepiona w nim informacja biologiczna sprawia, że nękają go wspomnienia życia Ryujiego Takayamy (jak i Kaoru). Pewnego dnia jego uczennica prosi go o pomoc – jej przyjaciółka zapadła w śpiączkę po tym, jak miała kontakt z liczącą kilka tysięcy lat figurką dogu przedstawiającą kobietę. Seiji uznaje to za wiadomość dla niego i kierowany przez niezwykłą siłę, przechodzi przez wydarzenia znane z „Ringu”, by odkryć więcej szczegółów przeszłości Sadako, a także tajemnicę narodzin Ryujiego…

Czy to ostateczny koniec „Ringu”, odpowiedź przyniesie czas. Trudno jednak oczekiwać od autora, by całkowicie odciął się od dzieła swojego życia, opus magnum, które zapewniło mu międzynarodową sławę, pieniądze i spełnienie, a które pomimo ćwierćwiecza od jego powstania wciąż jest żywa w sercach fanów, niosąc się kręgami na wodzie popkultury. Podobnie trudno spodziewać się, że producenci filmowi porzucą temat – nie zażyna się przecież kury znoszącej złote jajka, a jak udowodnili to autorzy np. „Piątku 13” czy „Halloween”, serie można ciągnąć w nieskończoność. Jedyne na co pozostaje więc mieć nadzieję, to to by „Ringu” nie udławił się własnym ogonem, czego i sobie i Wam z całego serca życzę.

 

Michał P. Lipka

Za pomoc nad artykułem i materiałami składam serdeczne podziękowania mojej lepszej połowie, Agnieszce Przybysz J

 

 

 

 

 

MENU

INDEKSY SOCIAL MEDIA NOWOŚCI LINKI
LITERATURA INDEKS KSIĄŻEK FACEBOOK KONKURSY DRUKARNIA
FILM INDEKS FILMÓW TWITTER KINO ZAPOWIEDZI PREMIERY WSZYSTKO DO BIURA
KOMIKS INDEKS KOMIKSÓW BLOG KOSTNICA PROSTO Z PIECA PUKASPER.PL
GRY INDEKS GIER YOU TUBE KOSTNICA NOWOŚCI KSIĄŻKOWE EOPINIER.PL
SERIALE INDEKS FIGUREK SKULLATOR NAPISZ DO NAS DRUKARNIA  NAJTAŃSZE NISZCZARKI
OPOWIADANIA INDEKS GALERII      
DVD i BLU RAY INDEKS OPOWIADAŃ KRWAWNIK    
PUBLICYSTYKA

INDEKS KOSTNICA TVd

WSPÓŁPRACA    
TEORIA INDEKS SERIALI REDAKCJA    
HOBBY INDEKS FRAGMENTÓW LINKI    
GALERIA INDEKS CYTATÓW ZŁOTY KOŚCIEJ    
AUDIOBOOKI