LOBO: WYZWOLONY POWRACA
Jest nowy lobowy one-shot – „Lobo: Cancellation Special”. No i przyznam się szczerze, niewiele dobrego się po nim spodziewałem, bo to, co DC robi z Ważniakiem od długich lat jest po prostu nieśmiesznym żartem. Z drugiej strony, skoro wznowili klasycznego „Lobo” w omniaku, i skoro ma być więcej, jakieś nadzieję żywiłem i… No i całkiem nieźle jest. Wiadomo, to nie poziom komiksów Giffena czy najlepszych momentów Granta, którzy zmieniali historie o Ważniaku w satyrę, niosącą ze sobą coś więcej, niż tylko mocną, wulgarną i kontrowersyjną rozrywkę. Wiadomo, zostało tylko to, co rozrywkowe i zbytniej mocy nie ma, że już o dawnym szokowaniu nie wspomnę, ale zabawa była całkiem do rzeczy, coś na kształt starych, seryjnych „Lobo” z przełomu wieków.
Lobo miał pecha. Coś się stało z jego motorem, kiedy leciał sobie przez kosmos – a właściwie motor mu zniknął, a wraz z nim cały jego sprzęt, wszystko co miał i wszystko, co mogłoby mu pomóc uciec potem z zacofanej planety, na którą spadł. Niestety, Lobo spadł, z wściekłości zabił 90% mieszkańców tego świata, a niedobitki tak mają go dość, że chętnie by umarły, byle już przestał im ględzić, co ten robi od wielu już lat. Wkrótce jednak pojawia się statek, który może być ratunkiem dla niego. Statek z rasą chcącą wynająć Lobo do kolejnego zlecenia i… Właśnie, dokąd ten ratunek go zaprowadzi?
Kyle Starks. No nie za wiele miałem do czynienia z jego komiksami. Wiem, że pisał serię „Rick i Morty”, wiem, że był nominowany do Eisnera, ale czytałem jedynie jakieś nieznaczące drobiazgi od Marvela, które nie zrobiły na mnie większego wrażenia. I ten gość napisał scenariusz, który może i jest nieco zbędnie przegadany (jak te stare, regularne numery „Lobo” od Granta), ale jednocześnie jest całkiem zabawny i spoko pomyślany. Fabuła nieco przypomina mi „Wyzwolonego” z tym, że tam Lobo upadł, był cieniem dawnego siebie i nowe zlecenie mogło mu pomóc odzyskać dawną świetność i życie, a tu jest uwięziony na planecie i dzięki nowemu kontraktowi może wrócić do tego, co zostawił. I, podobnie, jak „Wyzwolony”, który wypełniał lukę w historii Lobo, wyjaśniającą brak jego obecności w ówczesnych komiksach, tak i ten wyjaśnia ten sam fakt odnośnie komiksów współczesnych. Mamy tu też coś z „Lobo: Powraca”, ot, choćby ten motyw kolejnego największego badassa, z którym nasz badass musi się zmierzyć, by udowodnić, kto jest Main Manem.
Jest tu kilka całkiem błyskotliwych momentów, jak choćby dopełnienie masakry przy użyciu korkociągu czy fakt powstania religii związanych z Lobo. Jest też całkiem spoko przypomnienie genezy Lobo, połączone z pewnymi wyjaśnieniami związanymi z delfinami i tym, czym dla Lobo jest samotność (myślę, że próba pogłębienia rysu psychologicznego Ważniaka w ten sposób była zbędna, acz wyszła całkiem do rzeczy), a całość to taka sympatyczna sieczka. Rzecz w tym, że dość zachowawcza, bezpieczna. Może i Lobo morduje z uśmiecham na twarzy, a krew chlapie wokoło, jednak wszystko stara się nie przekraczać granicy dobrego smaku, grubą kreską absurdu odcinając się od tego, co mogłoby telepnąć niektórymi czytelnikami. Trochę szkoda.
A jak to wypada graficznie? Akurat bardzo fajnie, ale… No właśnie, Hotz, którego doskonale pamiętam ze „Spider-Mana” i „Venoma” z czasów „Sagi klonów” (pamiętam, acz sentyment nie darzę akurat, bo cudów nie robił) akurat rysuje teraz fajnie, klimatycznie i… monotonnie. Nieważne gdzie trafiamy za Lobo, wszystko wygląda tak samo, te same barwy, te same odcienie, ten sam mrok. Bardziej by to pasowało do horroru. Okej, fajnie wygląda, ale tę monotonię przydałoby się przełamać. Tak czy inaczej jednak, o dziwo całkiem niezły zeszyt. Jak na współczesnego „Lobo” bardzo dobra rzecz, nadal jednak sporo mu brakuje do klasyki, którą pokochałem lata temu. Ale nie żałuję sięgnięcia.
Michał Lipka