CUDÓW NIE MA
„Marvels”, ostatnia finansowa klapa MCU (film przy budżecie niemal 275 milionów, zarobił ledwie dwieście) – ale nie ostatnia klapa Marvela, bo „Madame Web” właśnie udowadnia, że można o wiele gorzej – trafił właśnie do sprzedaży na nośnikach kina domowego. No i to dobra okazja by albo sobie przypomnieć, jeśli widzieliście i nie należycie do tej grupy, która na produkcji wiesza psy, albo po prostu obejrzeć i przekonać się, czy warto i w ogóle. A czy warto? Cóż, MCU od paru lat bardziej zawodzi i nudzi niż bawi, a ten film do najlepszych nie należy, ale tragedii też nie ma i jeśli podchodzić do niego, jako do czystej rozrywki, w której nie ma co doszukiwać się konkretnych wartości, zbytniego sensu czy tym podobnych rzeczy, można bawić się całkiem nieźle.
Tajemniczy portal, pokręcenie mocy i… No i tak to się w skrócie dzieje. Kiedy Kapitan Marvel w końcu udaje się uporać z problemem, jaki jest Kree, skorzystanie z portalu doprowadza do sytuacji, gdzie moce bohaterki zostają pomieszane i poplątane z mocami jej fanki, Kamali i astronautki Monici Rambeau i… No i wiadomo, od teraz się zaczyna!
Produkcja filmu kosztowała niemal 275 milionów dolarów (albo 220, różne źródła różnie podają), co czyni ją jedną z najdroższych w dziejach kina (zależnie od faktycznego budżetu znalazłby się na 16 albo 45 miejscu najdroższych filmów) i piątą (albo dziesiątą) w MCU. Liczby robią wrażenie, ale powiem szczerze, że nie do końca rozumiem na co poszły te pieniądze. Ale to bolączka produkcji Marvela i kinowych, i telewizyjnych, od kilku długich lat – budżet setki milionów, a na ekranie dzieje się dość ubogo. Bo te efekty specjalne, które widzimy, nie zwalają z nóg i wyglądają gorzej, niż parę lat temu w o wiele tańszych filmach (zresztą znajdę filmy z lat 70. i 80., które wizualnie robią większe, bardziej naturalne i przekonujące wrażenie), a obsada etc. nie wskazują na aż takie koszty.
Co do tej obsady to też jest, jak jest. Samuel L. Jackson jak zwykle gra bezbłędnie i dla niego warto, ale reszta… Jak uwielbiałem kiedyś role Brie Larson (choćby wyśmienity „Pokój”, gdzie pokazała na co ją stać), tak teraz mam wrażenie, że Marvel i komercja zabiły cały jej aktorski talent. Wypada nieprzekonująco, sztywno, z czasem przesadzoną mimiką, jakby grała w slapstickowej komedii. No nie jest dobrze. Wcielająca się w Monicę Teyonah Parris też mnie nie kupiła, a wcielająca się w Kamalę Iman Vellani od początku jej wsytepów w MCU mi nie leży i nie umiem się do niej przekonać, bo ani nie przypomina komiksowej Kamali z wyglądu, ani zachowania, ani nie umie oddać jej charakteru czy niuansów. I ja wiem, że tamto to komiks, a to film, i że Marvel do dekad zmienia postacie, ale zawsze robił to w taki sposób, że wypadły znakomicie, że nie żal był utraty dawnego charakteru, a tu mając naprawdę świetnie skrojoną, urzekającą bohaterkę, zamiast użyć jej, jak powinien, sprowadził do roli płaskiej, nijakiej i często głupiutkiej dziewczyny, która w zasadzie niczym, poza mocami się nie wyróżnia. Zmarnowany potencjał.
Ale sam film ogląda się całkiem całkiem. Nieco ponad półtorej godziny akcji, gdzie czasem jest na co popatrzeć, z humorem, który momentami jakiś rodzaj uśmiechu przywołuje na naszej twarzy (dość nikły, ale jednak) i kilkoma fajnymi momentami – powrót kota, wprowadzenie paru postaci czy zapowiedzi na przyszłość. Cudów nie ma, choć tytuł sugeruje coś innego (tak swoją drogą filmowe „Marvels” z genialnym komiksem o tym samym tytule nie mają nic wspólnego), ale tragedii też nie. Więc fani mogą, a w zasadzie nawet powinni, bo pewne zmiany ta produkcja wprowadza, na razie w formie zapowiedzi, ale dobre i to.
Michał Lipka