Boska czwórka
Jechał cały spięty, nie mogąc skupić się na prowadzeniu samochodu. Już od ponad miesiąca próbował umówić się na wywiad z Gabrielem Rodniewiczem i wreszcie udało się. Warto było czekać, ten artykuł mógł być jego biletem do sukcesu. To dlatego nie mógł opanować podniecenia, które go ogarnęło, jak artystę przed debiutanckim występem. Dawid Otrocki był początkującym dziennikarzem w niskonakładowym „Głosie”. Pragnął stać się kimś więcej niż tylko nic nie znaczącym nazwiskiem pod artykułem. Prawdą było, że jego zdolności i ambicje często przerastały możliwości. Ale, co tam, w końcu każdy ma przecież prawo do marzeń. A jedno z nich mogło się właśnie spełnić. Pytania przygotowywał już od chwili, gdy po raz pierwszy założył, że przeprowadzi ten wywiad. Miał je na kartce, ale nie była mu ona potrzebna. Każde doskonale wyryło się w pamięci, jak ślady dłuta w kamieniu, gdy zostało powtórzone ponad sto razy. Ale jak to się mówi: przezorny zawsze ubezpieczony. Był profesjonalistą w każdym calu. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Tak właśnie uważał, co niestety nie zawsze pokrywało się z prawdą.
Wjechał swoim nowym fordem focusem przez szeroko otwartą, kutą bramę. Spojrzał we wsteczne lusterko i zobaczył jak brama zamyka się automatycznie, co przywodziło na myśl wjazd do baśniowej krainy. Jechał drogą ułożoną z biało-czerwonej kostki brukowej, prowadzącej pod same drzwi domu. A co to był za dom! Czy w ogóle tak go można było nazwać? Wysokie, marmurowe schody wiodące do wielkich dębowych drzwi, kolumny, płaskorzeźby nad wejściem. Wszystko to razem wzięte bardziej przypominało pałac lub grecką świątynię, niż wiejską posiadłość arystokraty. U podstawy schodów stały dwa kamienne lwy, strzegące wejścia do przybytku swojego pana, jak niewzruszeni strażnicy. Całość, była taka wytworna. I stara. Wiele materiałów użytych do konstrukcji domu wyglądało jak oryginalne pamiątki starożytności.
Wysiadł z samochodu. Z zachwytem malującym się na twarzy oglądał przedziwną budowlę. Ona sama była równie tajemnicza jak jej właściciel. Rodniewicz był ekscentrykiem. Bogatym ekscentrykiem. Jego majątek szacowano na miliony złotych. Zajmował pierwsze miejsce na liście najbogatszych Polaków. Choć posiadał więcej złota jak niejeden smok, to nie pysznił się tym jak paw, był raczej jak sikorka wśród wróbli; skromny i tylko nieznacznie podkreślał w towarzystwie swoje ogromne bogactwo. Jego życie było owiane mgłą tajemnicy.
Dawid stanął na pierwszym schodku wielkich, marmurowych schodów. Dom był majestatyczny. Miał wrażenie, że lwy strzegące wejścia ożyją i rzucą się na niego z obnażonymi kłami i pazurami, rozszarpując na strzępy, aby po uczcie powrócić spokojnie na swoje postumenty. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi delikatny ruch jednej z czujnych bestii. Ale przecież to kamień, a kamień nie żyje. Prawda. Zadrżał mimowolnie.
Poprawił krawat i strzepnął niewidzialne okruszki z garnituru. Chciał sprawiać wrażenie profesjonalisty, którego nic nie jest w stanie zaskoczyć. Spojrzał na buty. Och, nie dobrze, przez drogę zdążyły stracić swój elegancki połysk. Poświęcił dziś ponad dwadzieścia minut, aby doprowadzić je do doskonałości. Kiedy skończył można było się w nich przejrzeć jak w lustrze. Nie chciał, aby coś teraz zepsuło ten efekt. Wytarł buty jednorazową chusteczką, którą wyją z kieszeni marynarki. Ruszył dalej po niewielkim wzniesieniu schodów. Miał wrażenie, że wspina się na szczyt swoich marzeń i ambicji; droga była okropnie męcząca. Kiedy dotarł na miejsce poczuł, że jest strasznie spocony; pot lał mu się z czoła, choć wcale nie było gorąco, wręcz przeciwnie, wokół panował kwietniowy chłód. Modlił się, aby zadziałał antyperspirant. Na ostatnim stopniu potknął się, ale w ostatniej chwili przed upadkiem zdołał złapać równowagę. Gdyby nie to, leżał by teraz jak długi, rozcierając potłuczone kolana, jak skoczek narciarski, który pomylił się przy lądowaniu.
– Jestem zbyt zdenerwowany. Muszę się uspokoić. Dobra, trzy głębokie wdechy.
Pierwszy…Drugi…Trzeci… Poprawił grzywkę, która wpadła mu w oczy kiedy się potknął. Stanął przed drzwiami. Po raz ostatni sprawdził wszystko, a potem zadzwonił. Nie usłyszał głosu dzwonka, ale po chwili w drzwiach pojawił się mężczyzna w średnim wieku o jedwabistym, czarnym wąsiku.
– Witam pana, proszę wejść. – rzucił do spiętego reportera.
Tym mężczyzną był Gabriel Rodniewicz, we własnej osobie. Miał gęste, zaczesane na bok czarne włosy i blade jak kreda policzki. Jego wąsy były przystrzyżone z geometryczną dokładnością. Nic dodać nic ująć, stu procentowy arystokrata. Ubrany był w bryczesy, oficerki, surdut i toczek.
– Przepraszam za mój strój, ale przed chwilą wróciłem z przejażdżki konnej i nie zdążyłem się jeszcze przebrać.
– Dzień dobry. Nic się nie stało. Pamięta pan, dzwoniłem wczoraj w sprawie wywiadu?
– Tak, pamiętam. Niech pan wejdzie, bardzo proszę.
Drzwi za plecami reportera zamknęły się z delikatnością, o jaką nikt by ich podejrzewał. Czy takie wielki stare drzwi nie powinny skrzypieć i zamykać się głośnym hukiem? – pomyślał Dawid. Przeszli prze hol do salonu, który jak cały dom był jednym wielkim muzeum. Wszędzie pełno było porcelany, obrazów i rzeźb. W rogu salonu pod wielką pokrywą ze szkła leżała w sarkofagu mumia. Dawid nie mógł uwierzyć własnym oczom.
– Czy ona jest prawdziwa? – zapytał.
– Oczywiście, tak jak wszystkie eksponaty w mojej kolekcji.
– Pewnie są sporo warte? – zapytał, licząc na konkretną odpowiedź.
– Nie chciałby pan wiedzieć. Proszę mi wierzyć. Zapali pan?
– Nie, nie dziękuje. Rzuciłem palenie. Sam je pan zebrał?
– O nie. Te pamiątki kolekcjonował mój dziadek, później ojciec, a teraz ja. Taka rodzinna tradycja. – wyjaśnił i uśmiechnął się lekko.
– Są piękne – stwierdził reporter zauroczony widokiem starożytnych skarbów. Czuł się jak uczniak, który znalazł się w muzeum archeologicznym i patrzy na wszystko z rozdziawioną buzią, przyciśniętą do szyby.
– Miło, że pan tak uważa. To pasja mojego życia. Drugą są konie.
– A tak, to właśnie o nich chciałbym z panem porozmawiać – rzekł wyrwany z transu Otrocki.
– Dobrze, tylko proszę chwilę poczekać zaraz się przebiorę i porozmawiamy.
Rodniewicz poszedł na górę po szerokich drewnianych schodach, które z każdym krokiem lekko skrzypiały. Dawid nie mógł wyjść z podziwu obserwując zgromadzone przez lata skarby rodziny Rodniewiczów. Nie zauważył nawet kiedy właściciel powrócił. Stanął za jego plecami, jak zjawa, ubrany w elegancki czarny garnitur. Palił długie, brązowe cygaro, z którego unosiła się chmura aromatycznego dymu. Wokół niego roztaczała się aura wyższości, jak ciężki opar unoszący się nad bagnem.
– Proszę, niech pan pójdzie ze mną.
Reporter drgnął wystraszony nagłą obecnością właściciela.
– Jeśli mamy rozmawiać o koniach, powinniśmy to robić w ich obecności. To są moje dzieci.
Wyszli na zewnątrz, a potem podążyli do ogromnej stajni, leżącej jakieś dwieście metrów za niezwykłym domem. Za nią rozciągały się olbrzymie powierzchnie żywo zielonych pastwisk. Były ogrodzone tysiącami metrów sosnowych bali, a całość dodatkowo otaczał wysoki mur obiegający posiadłość arystokraty. Kilkaset hektarów odizolowanych od świata zewnętrznego za pomocą pionowej ściany. Wówczas reporter zauważył stado koni biegających za ogrodzeniem. Były piękne, różnej maści o doskonałych kształtach i proporcjach. Nie znał się na koniach, ale czuł, że te zwierzęta są wyjątkowe. Poruszały się z taką gracją i swobodą, pełną gwałtownych i precyzyjnych ruchów, że człowiek, patrząc na nie zastanawiał się czy są realne. Wyglądały jak cienie przeniesione z magicznego świata.
– Czy są wśród nich pana czempioni?
– Nie, teraz są w stajni. Zaraz je pan zobaczy.
Gdy dochodzili do budynku Dawida zdziwiło, że nie czuje tak charakterystycznego dla stajni zapach siana, zmieszanego z końskim potem. Pomieszczenie było idealnie czyste, jak sterylna sala szpitalna przygotowana do chirurgicznej operacji.
– Tu jest czyściej niż w moim mieszkaniu. – stwierdził reporter, nie kryjąc zdziwienia.
– Nad końmi czuwa trzydziesto osobowy personel doświadczonych pracowników, w tym dwóch najlepszych weterynarzy w kraju. Moje konie są dla mnie jak dzieci, a w szczególności, te cztery tutaj. – powiedział Rodniewicz wskazując na boksy koni, przed którymi właśnie się zatrzymali. – Oto one.
Konie były piękne, czarne jak węgiel, o doskonale błyszczącej sierści. Wyglądały na zdrowe i silne oraz pełne dzikiej, nieposkromionej energii. W ich oczach czaiło się wyzwanie i pragnienie wolności. Kiedy tylko poczuły ludzi zrobiły się niespokojne. Przestępowały z nogi na nogę, głośno przy tym prychając i rżąc.
– Dlaczego stały się takie nerwowe?
– Zbliża się pora karmienia – wyjaśnił spokojnie arystokrata.
Dawid wyciągnął rękę, chcąc pogłaskać najbliżej stojącego konia. Wtedy Rodniewicz złapał gwałtownie jego rękę, wędrującą powoli w kierunku zaciekawionego tym ruchem zwierzęcia, pociągnął, a potem puścił łagodnie.
– Proszę tego więcej nie robić. Te konie są bardzo nieufne. Boją się obcych. A ja nie chce żeby stała się im się jakaś krzywda.
Dziennikarza bardzo zdziwiło takie wyjaśnienie, gdyż konie wcale nie wyglądały na przestraszone, wręcz przeciwnie, były bardzo zaciekawione tym, co działo się wokół nich. Zdecydował, że nie będzie zadawał w tym kierunku żadnych pytań. Z ekscentrykami lepiej nie zaczynać – pomyślał. Zawsze mają nieźle pokręcone w głowach. Nie chciał przecież stracić swojego wywiadu, na którym tak bardzo mu zależało. Przyjrzał się uważnie koniom, chcąc odczytać ich intencje, ale ich zachowanie nie zdradzało nic ciekawego. Wówczas pomyślał, że gdyby nie tabliczki z imionami na boksach nie byłby w stanie ich odróżnić. Przygotowując się do wywiadu zbierał informacje na temat tych zwierząt. Wszystkie wyglądały w jego oczach identycznie; cztery potężne ogiery o niespożytym potencjale energii. Od trzech lat wygrywały wszystkie najbardziej prestiżowe wyścigi w Europie i na świecie. Ludzie podziwiali ich fenomen, nie mogąc uwierzyć w to wyjątkowe zjawisko, zasługujące na miano cudu. Podagros, Ksanton, Lampon i Dejnos stały się najsławniejszymi końmi na świecie. Nikt nie był w stanie ich pokonać. Pędziły jak burza gnana niewidzialnym wiatrem zniszczenia. Pokonywały przeszkody z taką gracją, że wielu porównywało je do szykujących się do lotu pegazów. „Gdyby tylko miały skrzydła, zapewne poleciałby pod samo niebo” – mówili ludzie, szeroko otwierając usta. Ich historia okryta była mgłą tajemnicy. Ludzkość stawiała cztery znaki zapytania nad głowami tych wyjątkowych zwierząt. Nikt nie znał ich pochodzenia. A ich właściciel nic nie chciał zdradzić na ten temat. Do dziś. Nadszedł czas, aby świat poznał prawdę, a Dawid będzie tym który ją wyjawi. W duchu cieszył się jak dziecko, snując rożne wizje przyszłej kariery.
– Piękne, prawda? – zapytał Rodniewicz.
– Przyznaje, są wyjątkowe. – odparł dziennikarz, nie kryjąc zdziwienia.
Ale im więcej wśród nich przebywał tym bardziej czuł się nie swojo, jak na przyjęciu na które przybyło się bez zaproszenia. Konie emanowały dziwną, tajemniczą mocą, jakimś rodzajem mrocznej siły, która wywoływała nieprzyjemny dreszczyk lęku. Cieszył się, że są zamknięte za solidnymi drzwiami. Poczuł na sobie spojrzenie ich czarnych oczu, głębokich jak bezdenne studnie. Włosy zjeżyły mu się na karku. Różne myśli plątały się po głowie, jak pies szukający miejsca do spania, szukając wyjaśnienia tego zjawiska. W pewnym momencie pomyślał nawet, że te zwierzęta pochodzą z zaprzęgu samego księcia piekieł. Zrobiło mu się słabo, jakby jakaś pompa pozbawiła go wszystkich sił. Rozluźnił krawat, aby poczuć się lepiej.
– Czy coś się stało? Strasznie pan zbladł. – zapytał arystokrata z nieukrywanym przejęciem w głosie.
– Nie, wszystko w porządku. To pewnie jakieś uczulenie. – skłamał Dawid ocierając chusteczką pot z czoła. Kręciło mu się w głowie. Myślał, że zaraz zemdleje. – W młodości sporo chorowałem.
Odetchnął głęboko i opanował się. Starał się przypomnieć pytania jakie miał zadać. Był jednak tak przytłoczony tym, co działo się wokół, że nic nie mógł sobie przypomnieć. Obmacał kieszenie w poszukiwaniu kartki, na której miał listę pytań, gdyby przydarzyła mu się sytuacja taka jak teraz. Przezorny zawsze ubezpieczony – powtarzał sobie często, przygotowując się do wywiadów. Ale kartki nie było. Zostawił ją w samochodzie na siedzeniu pasażera pewny, że nie będzie mu potrzebna. Zaklął pod nosem zły na swoją niekompetencję.
– Coś się stało? – zapytał szlachcic, podejrzliwie zerkając na reportera.
– Nie. Przepraszam. Czy możemy przejść do pytań? – zamierzał improwizować Dawid.
– Oczywiście.
– Wszyscy pragnął wiedzieć skąd pochodzą pana konie. Jaka jest ich historia? Jak trafiły w pana ręce?
– Och, historia tych pięknych zwierząt sięga daleko do początków ludzkiej cywilizacji. Chciałbym się dowiedzieć jak dobrze zna pan grecką mitologię?
– Zeus, Posejdon te sprawy… Coś o tym czytałem w szkole, ale niezbyt dobrze to sobie przypominam – odparł, nie rozumiejąc intencji Rodniewicza.
– Rozumiem. Widzi pan, ludzie traktują mitologię za bajkę stworzoną na potrzeby cywilizacji. Ja, tak nie uważam. Twierdzę, że wiele rzeczy w niej zawartych jest prawdą łącznie z bogami, herosami i potworami, o których świat już dawno zapomniał, ignorując ich istnienie.
– Ale co to ma wspólnego z tymi czterema końmi. Chyba mi pan nie powie, że pochodzą one ze starożytnej Grecji.
– Oczywiście, że nie. Zaraz panu opowiem skąd one pochodzą i jak je zdobyłem. I proszę mi wierzyć, wszystko, co teraz pan usłyszy, choć będzie trudno w to uwierzyć jest prawdą.
Uśmiechnął się widząc wyraz ogromnego zaciekawienia na twarzy Dawida, który z kieszeni wyjął drżącą dłonią, mały, czarny dyktafon. Wcisnął guzik nagrywania, gdy tylko arystokrata rozpoczął swoją opowieść.
– Będzie to tylko pobieżne przedstawienie faktów. Liczę, że jako reporter posiada pan dobrą wyobraźnię i resztę dopowie sobie sam. Ostrzegam pana nie jestem dobrym mówcą. – Dawid skinął głową, aby arystokrata kontynuował – Pewnego razu całkiem przypadkiem natrafiłem w domowej bibliotece na dzienniki mojego dziadka. Był on zagorzałym archeologiem amatorem, który skolekcjonował większość eksponatów, które widział pan w moim domu, łącznie z mumią. W dziennikach dziadka odnalazłem wiele ciekawych informacji, które uważałem początkowo za wymysł fantazji. Jedna z nich dotyczyła czegoś, co bardzo mnie zainteresowało. Była to wzmianka potwierdzająca istnienie tabunu trzydziestu koni, jakowe miał posiadać heros imieniem Diomedes. Ósmą pracą Heraklesa było zdobycie tych koni. Przybył on do Tracji, gdzie znajdowały się zwierzęta i tam zdobył konie w walce z Diomedesem, zabijając przy tym herosa. Zwierzęta te trafiły później do pewnego pasterza imienia, którego mój dziadek nie wymienia. Tam niestety, ślad się urywa. Na szczęście pojawia się kolejna wzmianka o tych rumakach, pochodzi ona z czasów prawie tysiąc lat późniejszych, a dokładnie ze średniowiecznej Anglii. Ciężka angielska konnica używała potomków tych koni, rozgramiając oddziały armii francuskiej w wojnie stuletniej. Jeźdźcy, którzy ich dosiadali byli jak demony, które przybyły z najgłębszych poziomów piekieł. Ich obecność wzbudzał strach i panikę w szeregach wroga, obniżając jego morale. Ich samych otaczał mgła tajemnicy i grozy, która wywoływała u ludzi przypływ szaleństwa. Do dziś w wielu francuskich wioskach straszy się dzieci opowieściami o diabelskich koniach z Anglii. Przez setki lat mój dziadek prześledził historię potomków starożytnych zwierząt. Niestety ponownie stracił ich ślad, ale odnalazł go – i tu rozpoczyna się najciekawsza część historii – na ziemiach sarmackiej Polski. Nie udało mi się niestety ustalić w jaki sposób tam trafiły, ale przypuszczam, że mogły zostać zakupione przez jakiegoś polskiego arystokratę. Prawdopodobnie był to ktoś z rodziny Kozakiewiczów, która w tamtych czasach bardzo lubowała się w angielskich tradycjach i obyczajach. Mój dziadek odnalazł te konie w Polsce w Książu, w stadzie hodowlanym jednych z najlepszych ogierów w kraju.
Reporter przytaknął głową. Był wstrząśnięty opowieścią jaką usłyszał, nie mógł w nią wprost uwierzyć. Ukryty racjonalista burzył się, gdy jego umysł powoli zaczynał w nią wierzyć. Cztery dowody potwierdzające fantastyczną historię miał właśnie przed sobą. Nie sposób było nie uwierzyć. Wszystko to potęgowała tajemnicza aura, którą te zwierzęta roztaczały wokół siebie.
– To, co pan mówi, jest takie niewiarygodne.
– Rozumiem pana. Laikowi trudno jest uwierzyć w coś, czego istnieniu zaprzeczał całe życie. Ale to jeszcze nie koniec historii. W stajniach w Książu potomkowie moich koni przetrwali do naszych czasów. Nie odkryto tam jednak ich zadziwiających zdolności i ukrytego głęboko potencjału niespożytej energii. Konie były tak agresywne, że nie udało się ich ujeździć. Pojawiły się nawet propozycje, aby je uśpić, ale zrezygnowano ostatecznie z tego potwornego planu. Mojemu dziadkowi udało się dotrzeć do tych zwierząt i wykupić je za niezwykle niska cenę. Przez lata próbował wyzwolić tkwiącą w nich moc i siłę. Do końca swego życia nie udało mu się odkryć jak tego dokonać. Z polecenia dziadka, ojciec utrzymywał konie, rozmnażał je i z równą pasją jak jego ojciec próbował rozgryźć tajemnicę, której poznanie było kluczem do sukcesu. Obaj nie wiedzieli jednak tego, co ja. Ksanton, Podagros, Lampon i Dejnos są moimi dziećmi. To ja odkryłem, co im brakuje, aby znowu poczuły się wolne. Zaczęły wygrywać wyścigi i szybko stały się najpopularniejszymi końmi na świecie o jakich marzy każdy hodowca. Ta cała popularność trochę mnie irytuje ze względu na wyjątkową naturę moich koni.
– Czy zdradzi pan na czym polega ten sekret? – nie mógł się doczekać rozwiązania zagadki podniecony Otwocki.
– Wszystko w swoim czasie. Rozgłos jak już mówiłem, trochę mnie drażni.
– Dlaczego postanowił pan go wyjawić światu?
– A kto powiedział, że zamierzam go wyjawić.
– Przecież udzielił mi pan wywiadu, teraz wszyscy dowiedzą się prawdy o pańskich koniach i nie ważne, jak miałaby być dziwna i niewiarygodna. Chyba pan nie myśli, że zamierzam zatrzymać taką historie tylko dla siebie? To może być mój bilet do sukcesu. Czy pan wie, co to dla mnie znaczy? – powiedział Dawid zirytowany grą szlachcica.
– Domyślam się, ale zapewniam pana, że nikt oprócz pana o tym nie usłyszy.
– Jak to? Przecież nie może mi pan zabronić napisania o tym artykułu. – oburzył się reporter.
– Ależ oczywiście, że nie. Żyjemy w końcu w demokratycznym kraju.
– Właśnie. Zamierzam już iść. Dziękuję za wywiad i żegnam pana. Do widzenia. – powiedział, wyciągając w kierunku Rodniewicza trzęsącą się dłoń.
– Nie zamierza pan zostać na najciekawszą część?
– Jaką? – był coraz bardziej zniecierpliwiony, ale i przerażony.
– Porę karmienia.
– Po co? – zadrżał.
– W końcu jest pan daniem głównym. – rzekł arystokrata z szyderczym uśmiechem, który jak za pociągnięciem niewidzialnego pędzla wymalował się na jego twarzy.
Dziennikarza ogarnął strach, słysząc te słowa. Nie wiedział, co sobie o tym myśleć. Spokój i opanowanie Gabriela Rodniewicza jeszcze bardziej odbierały mu pewność siebie i spowijały umysł mrocznym cieniem grozy. Zastanawiał się, co miały znaczyć te słowa, może były tylko żartem rzuconym na pożegnanie, przez znudzonego życiem arystokratę?
Wówczas trzech pracowników, którzy przez cały czas trwania wywiadu przebywali w stajni, czyszcząc boksy, ruszyło w kierunku dziennikarza, któremu resztki krwi odpłynęły z twarzy; wyglądał jak wyrzeźbiony w alabastrze posąg, nieruchomy i śmiertelnie blady. Stał jak sparaliżowany, kiedy chwycili go pod pachy i zaciągnęli w kierunku czterech demonicznych koni. Zwierzęta czuły, co się działo. Zbliżał się czas posiłku. Nerwowo tłukły kopytami w drewniane drzwi boksów, domagając się posiłku. Głośno rżały, wyrażając w ten sposób swoje zniecierpliwienie, chciały zakosztować ludzkiego mięsa. Obudził się w nich pradawny instynkt, tak długo tłumiony w ich mrocznych umysłach.
– Co pan robi. To szaleństwo. Proszę natychmiast przestać! – krzyczał Dawid i zapierał się nogami, starając się wyrwać swoim katom.
– Myślę, że teraz nadeszła odpowiednia chwila, aby wyjawić panu tajemnicę mojego sukcesu. Te konie są potomkami zwierząt, które były karmione ludzkim mięsem. Dzięki temu stają się niezwyciężone. Na tym polega cały ich fenomen. Teraz sam pan widzi, że nikt nie może się o tym dowiedzieć. A poza tym coraz ciężej zdobyć bezpiecznie pokarm dla moich dzieci. Nawet pan nie wie jak się ucieszyłem, gdy zadzwonił pan wczoraj, że przyjeżdża. – zaśmiał się głośno Rodniewicz, odsłaniając rząd białych jak śnieg, drobnych zębów.
– Proszę niech pan mnie puści, obiecuję, że nikomu nic nie powiem. Będę milczał jak grób. – złapał się na tym, że wybrał niezbyt fortunne porównanie dla sytuacji, w której się znalazł.
– Rzeczywiście nikomu nic pan nie powie. – skończył, a potem skinął na pracowników stajni.
Trzech mężczyzn na ten gest, przerzuciło wierzgające w ostatnich próbach ratunku ciało dziennikarza, do boksu Dejnosa. Koń wierzgał i parskał, ja w szaleństwie, rozszarpując w ślepej furii reportera. Jego błagalne krzyki długo dobiegały z boksu, nie znajdując jednak odpowiedzi. Był pożerany żywcem, rozszarpywany na strzępy, jak stare ubranie w rękach znudzonej modą kobiety. W całym w swoim życiu nie doznał czegoś tak okropnego. Po pewnym czasie przestał reagować na ból, jakby wszystkie jego nerwy zostały w jakiś dziwny sposób wyłączone lub zablokowane. Jedyne co czuł, to pieńkowate zęby, zanurzające się w jego parujących wnętrznościach. Ostatkiem sił podniósł głowę, a potem zapytał, całkowicie nieświadomy komizmu swojego pytania:
– Jak ci smakuje, koniku?
Umarł z uśmiechem na twarzy.
Koń szybko skończył z ciałem Dawida. Z jego pyska kapała gęsta czerwona krew, która mieszała się z białą pianą, osiadłą na chrapach podnieconego zwierzęcia. Resztki martwego reportera wyciągnięto z boksu i podzielono pomiędzy pozostałe konie, które czując krew wpadły w szał. Tylko ludzkie mięso mogło je uspokoić. Dejnos stał spokojnie, zaspokoiwszy swój głód, jak po zaryciu środka uspokajającego, kiedy jego bracia jeszcze długo rozrywali resztki ciała Dawida, chcąc zaspokoić swój odwieczny głód.
– Jedzcie moje dzieci. Jutro czeka was wielki wyścig. – powiedział Rodniewicz opuszczając stajnię.
Rosomak