Kasia żwawo szła przed siebie, wymachując koszykiem i kucając co kilka minut. Wyciągała z kieszeni nóż i, po wyjęciu grzyba z gleby, odcinała mu korzeń. Uwielbiała chodzić po lesie. Jej ojciec był leśniczym, więc znała teren jego leśnictwa jak własną kieszeń; żadne drzewo, żaden korzeń ani żaden kamień nie był jej obcy. Choć sama wybrała inną ścieżkę kariery i nie związała się z zawodem trzech pokoleń mężczyzn w rodzinie, to las darzyła ogromnym szacunkiem i uwielbieniem. Chętnie zbierała grzyby, wciągała w płuca mokre, pachnące próchnicą powietrze, oczyszczała umysł, spacerując po niewidocznych dla nikogo innego ścieżkach. Miała dryg do zbiorów, zawsze wracała z pełnym koszem, a niejednokrotnie i wypełnioną po brzegi dodatkową reklamówką, którą nosiła w pogotowiu. Nigdy nie wiadomo, czy nie natrafi na zbyt wielki dla kosza urodzaj.
Gdy tak szła, od grzyba do grzyba, pozwalała swoim myślom toczyć się swoim własnym torem. Wsłuchiwała się w dźwięki lasu, które dla jednych mogły być złowieszcze, zaś dla niej brzmiały jak najcudowniejsza muzyka. Skrzypienie wysokich sosen, posadzonych tu przez jej dziadka czterdzieści lat temu, działało kojąco; tu, na poziomie gruntu, wiał lekki wiaterek, zaś w koronach drzew wiatr był tak silny, że targał ciężkimi strzałami sosen. Korony ocierały się o siebie, wydając głuchy odgłos, rozchodzący się po spokojnym lesie. Skrzypienie szczytów przywodziło na myśl dźwięk wydawany przez słabo naoliwione drzwi i rozchodził się na wszystkie strony. Las nigdy nie milkł.
Skrzyp, skrzyp, skrzyp. Ku-ku-ku. Hu-hu.
Żadna onomatopeja nie jest w stanie nawet w przybliżeniu odtworzyć odgłosu lasu.
Kasia szła, trzymając w ręku coraz cięższy koszyk. Wpatrywała się w swoje buty, z każdym krokiem coraz bardziej zroszone na czubkach przez poranną rosę, która opadła na miękkie, mszyste poszycie lasu. Zapadając się w mchy, ze zdziwieniem obserwowała, jak naciśnięte jej butem zielone podłoże prędko powraca do swojego pierwotnego kształtu, odradza się. Zupełnie, jakby nikt tędy nie przechodził.
W pewnym momencie ujrzała przed sobą złom. Zmarszczyła brwi i przestąpiła z nogi na nogę niepewna, dokąd dalej iść. Coś ją ciągnęło do miejsca, którego wrota obecnie strzegła wiekowa brzoza, złamana wiatrem na wysokości metra i tamująca przejście. Spostrzegła, że ciężko byłoby ją ominąć – z jednej strony podszyt był zbyt gęsty; niewielkie drzewka walczyły o powierzchnię i światło. Tutaj podłoże było inne, żyźniejsze – sosny porastały najbardziej ubogie gleby, wręcz piaszczyste, zaś przed sobą widziała mnóstwo drzew liściastych, preferujących nieco bardziej urozmaicone siedliska. A tam mogły rosnąć kozaki i rydze. Druga strona złomu wpadała do głębokiego rowu, w którym zebrało się trochę wody. Jedyne, w miarę bezpieczne i łagodne przejście do drugiego drzewostanu przebiegało właśnie tutaj. Poprzez złamane drzewo.
Ostrożnie przestąpiła między wciąż ulistnione gałęzie i przeskoczyła przez powalony pień. Poszło zadziwiająco łatwo, nie potknęła się, nie pośliznęła o śliskie liście. Otrzepała spodnie i spojrzała przed siebie.
Przed oczami miała prawdopodobnie fragment prywatnego lasu. Jej ojciec zarządzał terenami lasów państwowych, między którymi było wiele drzewostanów pozostających w rękach prywatnych, zwanych chłopskimi lasami. Nie znała tego lasu, więc zdecydowała, że się wycofa; gdy jednak miała już zamiar odwrócić się na pięcie, ujrzała pięknego, ogromnego prawdziwka, z błyszczącym w lekkich promieniach słońca kapeluszem. Przeszła dwadzieścia metrów i schyliła się po grzyba. Po podniesieniu głowy ujrzała dwa podgrzybki, rosnące nieopodal. A za nimi kolejne.