Frankenstein – historia prawdziwa
– Memento Mori!
– Non omnis moriar.
Płonące lampy naftowe rozświetlały parter starej kamienicy. Kiedyś w tym mieszkaniu żyło wielodzietne małżeństwo, teraz natomiast było tu coś, co odważnie nazywano restauracją, ale to po prostu kolejna stara, zapluta knajpa. Wszędzie -w środku, na zewnątrz panowały zgiełk, harmider i brud połączony z codzienną dawką deszczu. Codziennie ta sama pogoda.
Znudzony czekaniem wstałem od drewnianego stołu i podszedłem do lady, przechodząc pomiędzy tymi, co już są doszczętnie pijani, a tymi, co dopiero będą. Usiadłem na wysokim taborecie i czekałem aż ten stary dureń łaskawie się podniesie i obróci, by podciągnąć swoje za szerokie spodnie.
-Witaj, Francis -rzuciłem szybko.
-Aaaaaa, witam, doktorze! – krzyknął, podciągając spodnie. – Czego ci polać, stary druhu?
Francis był człowiekiem po 40-stce i pracował jako barman oraz kelner. Znamy się już kilkanaście lat, ale nie powiem, żeby to była bliska znajomość, a tym bardziej przyjaźń. Zawsze gdy któryś z moich studentów chciał się ze mną spotkać, to nie wiadomo czemu wybierał to miejsce, a Francis robił za pośrednika. Przynajmniej wiedziałem, że nie spotkam tu nikogo z pracowników uniwersytetu.
-Nie przyszedłem się tu napić, jak doskonale wiesz – rzekłem ze zniecierpliwieniem.- Moje mieszkanie jest wyposażone w dostęp do czystej wody, więc jeśli odczułbym pragnienie, to tam bym się udał.
-Kiedy ty się zmienisz, doktorku?
-Już to zrobiłem.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu.
-Czy wiesz może, kiedy on ma zamiar się tu pojawić? -spytałem spokojnie.
-Dzisiaj zapewne – odrzekł z uśmieszkiem, drażniąc się ze mną.
Zacząłem rytmicznie stukać palcami po blacie tak, by odczuł, że dziś szczególnie nie mam ochoty na żarty.
-Opanuj się doktorku, tylko żartuję.
-I o to chodzi.
Znów chwila milczenia.
-On, on już jest i…
-I łaskawie mówisz mi o tym dopiero teraz.
-Hej! Ja też mam swoją pracę i muszę jej pilnować. Nie mogę latać od stołu do stołu za każdym, kto poprosi.
-Przecież taki jest twój zawód.
Ludzie nienawidzą, kiedy mam rację i mają do tego pełne prawo, a tym bardziej powody.
Znów się obrócił i zaczął ponownie szukać czegoś w dolnych szafkach, a spodnie opadły z jego bioder. Odwróciłem wzrok i wszedłem pomiędzy już w stu procentach pijanych ludzi, by dotrzeć do drzwi, za którymi były schody prowadzące do piwnicy. Złapałem za klamkę i nacisnąłem. Minimalnie drgnęły. Nie były zamknięte, tylko stare i spróchniałe. Drewno napęczniało od panującej wszędzie wilgoci. Przełożyłem swoją laskę do lewej ręki i naparłem na drzwi prawym barkiem. Zawiasy głośno zaskrzypiały, a drewno wydało odgłos pękania. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi, a z resztą, po co by kogokolwiek miał obchodzić cel, z jakim profesor fizyki wchodzi do piwnicy, kiedy to jest jeszcze tyle do wypicia. Zszedłem dwa stopnie niżej i lekko przymknąłem za sobą drzwi, tak bym wracając nie musiał używać siły do ich otwarcia. Schodziłem powoli, lecz pewnie. Moje dwucentymetrowej grubości obcasy stukały o kamienne schody. Nadepnąłem na coś i usłyszałem dziki, przenikliwy pisk. Energicznie przestąpiłem na drugą nogę, a szczur uwolnił swój ogon i uciekł gdzieś w ciemność. Wytarłem pot z czoła i szedłem dalej coraz ciemniejszym, zimnym tunelem. Czułem się tak, jak ktoś, kto schodzi 20 metrów pod ziemię. Schodziłem. Zimno, ciemno i cicho tak, że w uszach zaczęło mi dzwonić. W końcu zobaczyłem migające światło świec. Wszedłem do piwnicy.
Było to duże pomieszczenie z trzema regałami, na których ustawiono beczki i słoje, wypełnione nie wiadomo czym, ale śmierdziało jak na cmentarzu. Trzy świece stojące na rogach stołu rozświetlały pokój. Pomiędzy nimi leżał jakiś wór. Wyglądał na wypełniony czymś przynajmniej wielkości zgniecionego człowieka.
Podszedłem bliżej, by się przyjrzeć. Otwór worka znajdował się z boku. Wyciągnąłem rękę i lekko szturchnąłem palcem zawartość. Miała konsystencję taką, jakby ktoś namoczył lekko w wodzie stary stwardniały chleb. Nic się nie stało. Dźgnąłem więc jeszcze raz trochę mocniej, a z worka poruszonego wywołanym przeze mnie bodźcem wysunęła się i opadła na blat ludzka ręka.
Boże… Dopiero teraz zrozumiałem, co ten straszliwy zapach.
Wtedy z jednego z ciemnych kątów pomieszczenia wyłonił się chłopak. Chudy brunet, około 22 lat. Ubrany w stary, obskurny sweter i nieprane od miesięcy spodnie. Na długim, garbatym nosie błyszczały okrągłe okulary.
-Dobry wieczór, profesorze. – powiedział, pokazując pokrzywione zęby.
-Możesz mi wytłumaczyć, co to do cholery jest ?! – oburzyłem się. – Coś ty zrobił?!
-Spokojnie, panie profesorze, nic mu nie zrobiłem, on już nie żył, a raczej oni – powiedział, sepleniąc i plując co drugie wypowiedziane słowo.
-Co… co ty wygadujesz? – nic nie rozumiałem. – Jesteś pijany?
-Nie, nie, panie profesorze. Ja nigdy nie piję, tak jak pan. Tak w ogóle to nazywam się Fitze, na pewno pamięta mnie pan ze swoich wykładów. Nie przegapiłem ani jednego.
-Nie, nie kojarzę cię – skłamałem. – Masz mi zaraz wytłumaczyć, czemu w worku ludzkie ciało!
-To nie jest jedno ciało, panie profesorze, ale kilka ciał, z których wybrałem najlepiej zachowane elementy i pozszywałem w jedno doskonałe.
-Co? Zaraz… To o tobie ostatnio pisali w gazecie. Te wszystkie splądrowane groby… To jest bardzo ciężka profanacja. Jesteś tego świadom?
-No tak, ale to wszystko dla nauki.
-Nie rozumiem.
-No, pamięta pan swój wykład sprzed dwóch tygodni, o przepływie energii elektrycznej przez żywe organizmy. Podłączył pan elektrody do martwej żaby, a ona zaczęła ruszać kończynami.
-Tak, ale powiedziałem wtedy wyraźnie, że efekt jest tylko chwilowy i potrzeba ogromnej ilości prądu, by choć na chwilę zaobserwować to zjawisko.
-A co pan powie na burzę? Ostatnio są każdej nocy. Jeśli błyskawica uderzy w ciało, to ładunek elektryczny powinien utrzymać się w nim przez długi czas, dając możliwość działania całemu organizmowi bez jakichkolwiek innych dostaw energii. Takie stworzenie nie musiałoby jeść, spać ani oddychać, a wszystko, czego mu potrzeba, to elektryczność.
Zaśmiałem się, choć nie miałem na to ochoty.
To nie zadziała – zacząłem myśleć – wszystkie mięśnie co do jednego musiałyby być pozszywane z idealną dokładnością, a poza tym jest szansa jedna na milion, że mózg zaskoczy i zacznie funkcjonować…
-Dobrze, a teraz powiedz mi, po co mnie tu ściągnąłeś?
-No, żeby to panu pokazać. To się uda, to moja przepustka do sławy i zaistnienia w świecie nauki. Zrobię to i wiem, że mi się uda. Że nam się uda.
-Co?! – oburzyłem się ponownie. – Jedyne, co mi na razie pokazałeś, to to, że wstęp na moje wykłady powinien być ograniczony.
Wyszedłem z piwnicy, a tuż przed trzaśnięciem drzwiami usłyszałem głośny krzyk pełen bólu, nienawiści i desperacji – Profesorze Frankenstein!
***
Była noc. Jak co wieczór siedziałem w fotelu przed ogniem z kamiennego kominka. W moim dwupokojowym mieszkaniu zawsze panował mrok. Lubiłem go i oswoiłem się z nim już dawno temu. Za oknem padał deszcz. Typowa dla naszego miasta pochmurna pogoda.
XVIII wiek, era rozkwitu. Jakoś tego nie widać. Wszędzie smród, brud, ulice spływają fekaliami i alkoholem.
Rozmyślałem. Robiłem to każdego wieczoru i miałem wrażenie, że to jedyna rzecz, która jeszcze trzyma mnie na tym świecie. Myślałem zawsze o czymś innym… O swoim życiu i podejściu do świata, o przyjaciołach, których nie mam. O mojej żonie, Annabelle, która spała teraz sama w drugim pokoju i już nawet nie próbowała na mnie czekać. No bo ileż można? Dwa dni, miesiąc, trzy lata?
Ona przestała po roku.
Zamknąłem oczy i otworzyłem je po chwili, bo usłyszałem krzyk. Ale tylko w mojej głowie. Krzyk chłopca, który już niczego nie ma, oprócz gnijącego truchła. „Profesorze!„
Nic nie poradzę, że jego idiotyczny, choć minimalnie błyskotliwy pomysł spalił na panewce.
-Burza… – powiedziałem szeptem.
Nie, nie, nie. To nie może się udać. Mięśnie musiałyby być idealnie pozszywane, a nawet ja tego nie potrafię.
Hyyy – głęboko odetchnąłem wilgotnym, chłodnym powietrzem wpadającym przez uchylone okno. Przypomniało mi się, jak skłamałem, twierdząc, że go nie pamiętam. Bzdura. Pamiętam wszystkich swoich uczniów. Co do jednej zachłannej gęby. Ale on… On był inny. Ciapowaty, ślamazarny, a wyniki w nauce miał, lekko ujmując, mierne.
Pamiętam też dokładnie jego ojca. Wysoki, umięśniony, długie czarne włosy. Sprawiał wrażenie typowego krawca. Był jednak bardziej bystry niż inni. Tak, on był inny. Zawsze poświęcony całkowicie temu, co robił, a trzeba przyznać był w tym dobry. Najlepszy krawiec w mieście. Jedno tylko bardziej go obchodziło niż szycie. Jego syn. Matka zmarła przy porodzie, z tego co pamiętam, więc cały ten czas tylko ojciec go wychowywał. Przedkładał on jego dobro nad wszystko. Chciał, by jego syn coś w życiu wreszcie osiągnął. Chciał być dumny…
Zaraz? Co on powiedział ? „Pozszywałem w jedno doskonałe ciało…„
O Boże… On, ten chuderlak by tego nie zdołał zrobić… Ale jego ojciec… A jeśli faktycznie mu się to udało? Jeśli on i ojciec stworzyli martwe ciało gotowe do ożywienia? Nie, to mu się nie uda. On nawet nie wie, jak należy zbudować urządzenie przekierowujące błyskawicę.
Zasnąłem w fotelu. Rankiem obudził mnie odgłos zamykanych drzwi.
Annabelle gdzieś poszła.
Przez kilka dni nigdzie nie wychodziłem. Tylko myślałem i planowałem…
***
Złapałem za klamkę i pchnąłem lekko. Drzwi zaskrzypiały przy zawiasach. Znalazłem się na ulicy. Zawiesiłem laskę na lewym nadgarstku i wyciągnąłem pęk kluczy z kieszeni płaszcza. Było ich około siedmiu. Kilka od sal na uniwersytecie, dwa od domu, a pozostałe są wspomnieniem dawnych pochmurnych czasów, które dotąd nie minęły. Wsadziłem jeden do dolnego zamka i obróciłem w prawo dwa razy. Naparłem na klamkę, by się upewnić, że dobrze zamknięte. Odłożyłem klucze do kieszeni, wziąłem laskę do prawej ręki. Idąc ulicą opierałem się na tym drewnianym kiju przy każdym kroku. Moja noga nie dawała mi chwili wytchnienia. Kuśtykałem, przekładając co chwilę ciężar na prawą zaciśniętą rękę. Mogłem oczywiście iść do lekarza, jak to nieraz doradzała mi Annabelle, żeby zdiagnozować to świństwo i jego podłoże. Nie miałem jednak najmniejszego zamiaru dyskutować z ludźmi, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy. Po prostu szedłem dalej wybrukowaną kamieniami ulicą. Nie patrzyłem na słońce, bo go nie było. Nigdy go nie ma. Ciągle tylko deszcz i mgła. I tak okrągły rok, z drobną przerwą na siarczysty mróz w zimie. Ludzie lubią zmiany, nawet gdy są niekorzystne dla innych. Dla mnie jest to po prostu kolejny argument przeciwko nim.
Gdy szedłem przez centrum miasta, jak zawsze spotykałem znanych mi ludzi, którzy znali mnie. Zawsze się kłaniali, mówiąc „Dzień dobry, profesorze”, „Proszę pozdrowić szanowną małżonkę”. A ci bardziej zuchwali pozwalali sobie na „Witaj, Viktor! Jak ci leci?”.
Jak to jak?! Tak jak zawsze… Pozycja społeczna nakazywała mi odpowiadać im wszystkim, lecz postanowiłem to ograniczyć do cichego pomrukiwania.
Stanąłem wreszcie przed knajpą. Choć w zasadzie nawet nie knajpą… Trudno opisać to miejsce. Było ono jeszcze gorsze niż „restauracja” Francisa. Nazwa jednak brzmiała jak największego i najdroższego lokalu na całym świecie- „Pod Złotą Gęsią”.
Odrażające złudzenie przepychu.
Nie było nawet drzwi. Zwykła zardzewiała, żelazna framuga. Postąpiłem krok naprzód i znalazłem się w środku. Podszedł do mnie gruby barman z brudną szmatą przewieszoną przez lewe ramię. Spojrzał pytająco.
-Jestem tu umówiony – rzuciłem szybko.
Wskazał mi stolik w kącie sali z dwoma krzesłami, z czego jedno było już zajęte.
-Już czeka na pana, panie…
Nie udzieliłem mu odpowiedzi, tylko poszedłem w wyznaczone miejsce. Usiadłem na starym, uginającym się krześle. Zazwyczaj w takich sytuacjach kładę ręce na blacie, lecz nie odważyłbym się tego zrobić na takim zaplutym stole. Człowiek siedzący naprzeciw mnie był chyba po trzydziestce. Ciężko było rozpoznać to na twarzy wśród wielu blizn i szram.
Dopiero teraz zauważyłem leżącą przede mną rękę wewnętrzną stroną ustawioną do góry. Spojrzałem na niego z wyrzutem, lecz ulegle położyłem średniej wielkości woreczek tuż koło jego dłoni. Z lekkim oburzeniem popatrzył na mnie. Udałem, że tego nie widzę.
-Pół stawki przed, a reszta po wykonaniu pracy – rzuciłem z lekkim wahaniem.
-Tak – powiedział głosem zachrypniętym od nadmiaru alkoholu.
-Kiedy zaczynasz? – spytałem.
Wstał i wyszedł. Złodzieje – pomyślałem.
Następnego dnia była niedziela i gdy wszyscy szli do kościoła, by jak najszybciej pozajmować ławki blisko ołtarza, ja chwiejnym lecz spokojnym krokiem udałem się na uniwersytet. Użyłem wszystkich potrzebnych kluczy i znalazłem się w swoim gabinecie. Już zaczynałem żałować tego, na co się porwałem. W pomieszczeniu odór był nie do zniesienia.
***
Podszedłem do worka leżącego w kącie pod kocem. Zerwałem narzutę. Faktycznie, był tam dokładnie ten sam worek, z którego parę dni temu… Zemdliło mnie na samą myśl. Trzeba przyznać, że warto było wynająć tamtego oprycha. Zrobił, co trzeba, nie zadając zbędnych pytań, i dostarczył mi to bezpośrednio we wskazane miejsce nie zostawiając, żadnych śladów wtargnięcia do budynku uniwersytetu czy mojego zaplecza.
Uda się…
Wpakowałem to coś do jeszcze dwóch worków, by ograniczyć zapach rozkładających się tkanek. Przez dobre pół godziny ciągnąłem go za sobą po podłodze i schodach aż znalazłem się na strychu. Strych jak strych. Wszystkie są takie same.
Przez następne dni zostawałem tu po wykładach aż do późnej nocy. Annabelle już dawno przyzwyczaiła się o nic nie pytać. W dni wolne od wykładów też tu pracowałem. Robiłem testy, pomiary, kalkulacje. Niestety nie mogę opisać dokładnie, jak próbowałem ożywić ciało, bo w niedalekiej przyszłości przyniosło to więcej strat niż korzyści i moje resztki sumienia oraz kręgosłupa moralnego nie pozwalają mi na udzielenie komukolwiek pomocy w odtworzeniu mego jakże nieudanego dzieła. Wtedy jednak nie myślałem o skutkach. Zrobiłem to. Ożywiłem martwe ciało. Po wielu próbach i nieprzespanych nocach. To coś żyło. Poruszało się co prawda jedynie na czworaka jak niedorozwinięte, wielkie, brzydkie dziecko. Ale żyło. Wieść szybko obiegła miasto. Ludzie nazwali mnie geniuszem i zabójcą śmierci.
Niedługo jednak trwała sława, bo mózg nie wytrzymał natężenia. Któregoś dnia znalazłem na strychu w klatce, którą dla niego zrobiłem, dwukrotnie martwe ciało. Czaszka eksplodowała. Potrzebny był mózg świeży, nowy, młody…
***
Podszedłem do drzwi mojego domu. Były uchylone. Przymrużyłem oczy, by lepiej widzieć w nocnym mroku. Mój dom był stosunkowo mały, parterowy. Nie było schodów, więc zagrożenie mogło nadejść wyłącznie z mojego poziomu. Na wprost kuchnia. Z lewej salon, a z prawej sypialnia.
Annabelle… -szepnąłem w duchu.
Chwyciłem pierwszy żelazny świecznik, jaki miałem pod ręką, i powoli, cicho podszedłem do drzwi sypialni. Były uchylone tak jak te wejściowe. Uniosłem rękę ze świecznikiem i z impetem wpadłem do środka, nie zważając na ból w nodze. W pokoju paliły się trzy świece. Na łóżku leżała ona. Moja Annabelle…
Leżała przyozdobiona ciemnoczerwonym, mokrym szalem wylewającym się z jej szyi.
Obok niej ktoś siedział. W ręce miał nóż. Na oczach okulary. A spomiędzy wyszczerzonych krzywych zębów kapała mu ślina, tak jak kapie niedźwiedziowi przed posiłkiem.
-Profesorze… – zaczął – dlaczego mnie pan okradł?
Znam go, pamiętam każdą zachłanną gębę.
Tuż koło drzwi stała mała szafka nocna. Powoli, ale zdecydowanie, nie odwracając wzroku od niego, sięgnąłem do pierwszej szuflady i wyjąwszy z niej broń wycelowałem, odwracając wzrok, by tylko się nie zawahać.
Runął z cichym łopotem na ziemię.
Podszedłem do bezbronnego juz człowieka.
Zachłysnąwszy się krwią wymamrotał – Do widzenia, papo.
Teraz dopiero ujrzałem siedzącego w kącie na jednym z krzeseł potężnego mężczyznę. Wstał, podszedł do mnie mimo wycelowanej w jego czaszkę broni, położył mi swoją ciężką rękę na ramieniu i powiedział – Dziękuję… To był dla mnie obłęd.
Po świszczącym głosie rozpoznałem szewca. Zrozumiałem, że to on musiał wyważyć zamek i to on pomógł włamać się do mnie swojemu synowi.
Po chwili milczenia wyszedł z domu i już go więcej nie widziano.
Odrzuciłem broń w kąt, byle dalej.
Klęknąłem na łożu śmierci Annabelle. Pocałowałem ją w czoło. Było chłodne. Niesforne jak zawsze kosmyki ciemnych włosów również teraz w bezładzie przykryły oczy, część twarzy. Jakby tylko one nie poddawały się nieuchronnemu.
Łzy. Pierwszy raz od lat. Tylko łzy mi pozostały. A co gorsza wiem, że była ona wtedy szczęśliwsza niż za życia. Szczęśliwsza beze mnie. Bez człowieka, który traktował ją jak współlokatora. Nic już nie mogę naprawić. Nic. Ani jednej sprawy, choć było ich tysiące.
Ból porównywalny jedynie z rozrywaniem ciała na części. Lecz ciało można pozszywać, a takiego bólu nie da się zdusić. On nie mija, u niektórych jedynie przekształca się w palącą chęć zemsty.
***
Odrąbałem mu łeb. Ciało wpakowałem do worka i wyrzuciłem do rzeki. Deszcz zmył ślad krwi ciągnący się za mną. Otworzyłem drzwi strychu. Podłączyłem wszystko jak ostatnim razem i czekałem. Bóg nie chciał, bym to zrobił… Ale łaskawie zesłał mi burzę. A może to nie On…
Czekałem.
Jeden piorun. Chybiony.
Drugi, trzeci. Chybione.
Czwarty trafił, lecz za słaby.
Piąty prawie go spalił.
Żyje. Znowu.
Chociaż on.
Zasnąłem.
Obudziło mnie zawodzenie dochodzące spoza żelaznej klatki.Dziwne, przecież wczoraj dokładnie ją zamknąłem. Klucze odłożyłem na stolik półtora metra dalej. A jednak. Istota siedziała na podłodze i pojękiwała cicho. Nie, to nie były jęki…
Litery. On mówił, a przynajmniej próbował.
Był ciekawy, ale ostrożny. Wstałem, a on odskoczył jak oparzony.
Zobaczyłem, że w klatce obok kilku kluczy leży też kij od miotły. Najwyraźniej użył go by przysunąć sobie klucze i się wydostać. Wiedziałem już, co teraz muszę zrobić. Miałem przed sobą w pełni żywą, inteligentną i zdolną do uczuć istotę, którą ktoś musiał się opiekować.
Resztę życia spędziłem na tym strychu. Wychodziłem oczywiście do miasta i na wykłady, by mieć pieniądze na chleb. Lecz przeprowadziłem się na to właśnie poddasze. Jest kilku ludzi na uniwersytecie, którym ufam i pomagają mi, gdy czegoś potrzebuję, oraz przymykają oko, gdy o to poproszę.
W mieście można było słyszeć różne historie. Że nie żyję. Że wyjechałem. Ale najbardziej popularna jest ta głosząca, że to właśnie mój twór zabił Annabelle.
Jak do tego doszło? Przypadek. Kilku studentów wkradających się na strych zobaczyło za dużo. Zrządzenie losu chciało, że zabójca mojej żony i mój podopieczny mają tę samą twarz.
Nie wierzcie w tamte historie. To nie on ją zabił. Zrobiły to moja zachłanność, próżność, ignorancja oraz desperacja pewnego chłopca, któremu zabrałem marzenia.
Teraz znów siedziałem z mym tworem. Przesiaduję z nim, jak tylko mam czas. Mówię do niego. Uczę go.
Nigdy stąd nie wyjdzie. Nie może.
Ludzie by go zabili. Jak na razie udało mi się rozpuścić plotkę, że postradałem zmysły, a moje dzieło uciekło poza miasto, a nawet kraj.
Nikt go nie będzie tu szukać. Kiedy moje dni będą dobiegać końca, wtajemniczę w opiekę nad nim któregoś z młodszych, bardziej otwartych profesorów.
Była noc. Płomienie świec rozświetlały poddasze. Jak zawsze czytałem mu książkę.
I wtedy to usłyszałem. Najpierw cichy pomruk. Parę liter.
-K… Kto ty? – wymamrotał.
-Twój ojciec – odrzekłem ze łzą radości i dziwnym, obcym ciepłem w sercu.
-A… A ja kto? – usłyszałem. Poczułem zimny, lodowaty, paniczny… strach.