I: GUMA DO ŻYCIA
Co za cholerny dzień.
Rzuciłem dwie kromki czerstwego chleba na stół, przesmarowałem topionym serkiem, przełożyłem wymacaną na ślepo wędliną i klapnąłem ciężko na krzesło. Jaka to była cholerna niesprawiedliwość, żeby przesiedzieć w szkole osiem lekcji, zaliczyć dwie kartkówki, brnąć przez śnieg w trakcie biegów na WF-ie, a potem wrócić do domu i przekonać się, że nie ma prądu. Szare miasto, ciemniejsze jeszcze wnętrze domu. Zero telewizji, zero komputera, nawet bateria komórki była na granicy śmierci, więc odpadały gierki na nią.
Żeby chociaż dali ten prąd do wieczora, bo miałem już zaplanowane dwa seanse. Najpierw „Powrót do przyszłości”, potem horror, którego tytuł wypadł mi z głowy. Do szkoły jakoś się wyśpię, jak zawsze.
Zjadłem kanapkę i rzuciłem okiem na zegarek. Rodzice, starzy, powinni już wrócić z pracy, przywieźć zakupy. Pewnie przez brak prądu utknęli gdzieś w sklepie z na wpół odbitymi na kasie produktami, ale przez chwilę na myśl o nich poczułem się dziwnie.
Kanapkę popiłem colą, odpocząłem chwilę i wyszedłem na dwór. Mróz, pomimo ubrania na cebulkę, zaszczypał, śnieg zaskrzypiał pod nogami, a białe niebo zapowiedziało kolejne opady. Ale kilku osobom w niczym to nie przeszkadzało i zawzięcie grały w piłkę nożną wśród zasp naszej uliczki.
– Jednak się zdecydowałeś! – krzyknął do mnie Bodziu.
– Tylko popatrzeć.
– To pieprz się. – Kopnął wytartą piłkę, Karp nie trafił w nią nogą i piłka strąciła z porastających jedną z posesji świerków deszcz śniegu.
– Kurwa! – zaklął grający z nimi Szubi, a Nati się skrzywiła.
Nati, słodka Nati.
Wszyscy zamarli. Chodzący ze mną do jednej klasy Bodziu, jego rok starszy brat, Szubi i Karp, który uczył się w równoległej do naszej klasie. W tym samym dzienniku co ja, znajdowała się także Natka, obok której przebierała właśnie nogami jej siostra. Tylko one dwie nie obawiały się starego Ślepały, który miał już wprawę w wybieganiu na ulicę i wydzieraniu się za zbyt głośną grę albo niszczenie jego roślinności.
Wszyscy zamarli i czekali, ale czas mijał, a emeryt ciągle ubierający się w ten sam sweter w kratę, nie pojawiał się na ulicy.
– Fart – stwierdził Szubi, plując obłoczkiem oddechu.
– Co się dziada boisz – parsknął jego brat.
– Jakbyś sam dupą nie trząsł.
– Wiesz czym se trząśnij?
Karp wydobył piłkę ze śniegu, gdzie upadła pod siatką, i wrócili do gry, a ja stanąłem obok Natki.
– Od kiedy interesuje cię piłka? – zapytałem.
– Nie ma prądu, ogrzewanie w domu też nie działa, więc wyszłyśmy na trochę.
Piłka wbiła się w zaspę, Szubi ją wygrzebał i gra toczyła się dalej. Nie przeszkodził w niej żaden przejeżdżający samochód, nie przerwał ani jeden przechodzień i tylko wieczór nadciągał coraz szybciej.
Kiedy dziewczyny poszły do domu, sam parę razy kopnąłem cholerną piłkę, wyżywając się na niej za spieprzony dzień, ale w końcu spojrzałem na zegarek. Minęła 16.
– Coś długo nie ma starych. – zauważyłem.
– No i? – zapytał Bodziu.
– Chyba się, kurwa, nie martwisz – parsknął jego brat.
Karp znalazł trochę lodu pod śniegiem i zaczął się ślizgać. Na gumowych podeszwach nie wychodziło mu to najlepiej, ale daleki był od zniechęcenia się.
– Pewnie, że nie.
Oczywiście…
– No to czego? Rusz dupę i włącz się porządnie do gry, a nie stoisz jakbyś na klienta czekał.
– Spadam do domu. Piździ tutaj.
Wróciłem do pustych czterech ścian i, już bez butów, kurtki i czapki, rzuciłem się na łóżko. Przez szybę docierały do mnie przytłumione dźwięki gry w piłkę. Ziewnąłem, w końcu wyjąłem telefon, żeby zadzwonić do matki, ale baterię trafił szlag i na martwym wyświetlaczu zobaczyłem tylko własne odbicie.
– W dupie to mam – warknąłem. Nie zabrzmiałem przekonująco; nawet dla siebie.
Czekałem dalej, ale ponieważ rodzice nie wracali, zagłuszyłem ssanie w żołądku dwiema kolejnymi kanapkami. Kiedy po ciemku grzebałem w szafkach szukając zapasowej paczki chipsów, rozległo się pukanie. Za drzwiami stała Natalia i jej przypominająca z wyglądu małpę siostra.
– Hej, masz może telefon stacjonarny? – zapytała Nati wchodząc do środka.
– Już dawno nie, a do czego potrzebujesz?
Obie usiadły, wyraźnie zmęczone.
– Chciałam zadzwonić do rodziców. Pytałam chłopaków, ale też nie mają, a sąsiadów nie ma chyba w domu.
– Wasi też nie wrócili? Może… A nie macie komórki?
Nati podała mi swój telefon. Nie był różowy, ta blondynka nie znosiła kiczowatego różu, jego kolor był jasnym błękitem dżinsów, które miała dziś na sobie.
– Zero zasięgu.
– Próbowałaś złapać gdzieś parę kresek?
– Pewnie, że próbowałam, nie jestem idiotką. To pewnie przez ten śnieg. Szkoda, że nie masz stacjonarnego, będziemy musiały przejść się do pracy rodziców. Może coś się stało.
– Stawiałbym na wypadek – powiedziałem, chociaż myślałem o mniej wesołych opcjach. – Zakorkował drogę i nie mogą przejechać.
– Chcesz iść z nami?
– Mogę się przejść.
Znowu się ubrałem i ruszyliśmy w stronę centrum miasta. Uliczki pełne klockowatych domów i porośniętych śniegiem posesji szybko ustąpiły miejsca typowym drogom i blokom, i sklepom. Ale bloki i sklepy, wszystkie, bez najmniejszego wyjątku, były jak latarnie – zgaszone. Brak świateł w oknach, brak świateł na wystawach, lampki gwiazdkowych dekoracji wyglądały na kablach jak stryczki.
Nasze kroki skrzypiały zdecydowanie zbyt głośno, gdy wiatr nawiewał śnieg na pustą szosę.
Szliśmy nie odzywając się do siebie, marznąc w dłonie, policzki i nos, i nie dostrzegliśmy nikogo poza nami. Pieszego, kierowcy – nikogo. Rozglądaliśmy się wokoło, ale nawet żaden wychudzony pies nie przebiegł obok w poszukiwaniu jedzenia, choć psów zawsze w naszym mieście było dużo. W końcu dotarliśmy do celu.
Rodzice Nati i jej siostry, w odróżnieniu od moich, nie pracowali razem. Ojciec harował w firmie metalurgicznej na obrzeżach miasta, matka w centrum stała za ladą kwiaciarni. Sklep z kwiatami, choć otwarty, okazał się pusty. W środku prawie nic nie było widać; rozmazane zarysy, cienie. W nos gryzła ostra woń roślin, od której zawsze robiło mi się niedobrze. Smród pogrzebów i dnia nauczyciela, kiedy trzeba było odwiedzać podobne przybytki, żeby kupić coś za drobniaki ze zrzutki.
– Dzień dobry! – krzyknąłem, bo dziewczyny tylko stały z otwartymi ustami. Miałem okazję im
(jej)
zaimponować, pokazać jaki twardy ze mnie gość i zaradny przy okazji. Ale nie odpowiedział mi nikt.
– Mamo! – pisnęła sistra Nati, Monika.
Jednak kwiaciarnia była zbyt mała, żeby odezwało się chociaż echo.
– Mamo!
– Halo!
– Jest tu ktoś?
Zwiedziliśmy wnętrze, zajrzeliśmy nawet na zaplecze, gdzie odór foli, w które zazwyczaj pakowano bukiety, dosłownie ściskał za gardło, ale nie spotkaliśmy nikogo. Nie mówiłem nic, starałem się nic nie czuć, dziewczyny zrobiły podobnie, bo Natalia oznajmiła tylko:
– Chodźmy do ojca.
I ruszyliśmy dalej.
Zreflektowałem się jednak dość szybko. Byliśmy w centrum, niedaleko Urzędu Miejskiego, a skoro tak…
– Może najpierw zajrzyjmy do moich – rzuciłem.
– A gdzie pracują?
Jak widać, Natalia nie interesowała się mną tak, jak ja skupiałem się na niej.
– W Urzędzie Miejskim.
– Oboje?
– Oboje.
Tam się w końcu poznali; ona odpowiadała za listy w biurze podawczym i ksero, on odbierał telefony piętro wyżej, asystując skarbniczce. Żadne z nich nie awansowało do tej pory, ale zarabiali całkiem nieźle i – jak to oni mówili – weekendy i święta mieli wolne.
Urząd miał do zwiedzenie więcej pomieszczeń niż kwiaciarnia. Piętro, parter, piwnica. Także i tutaj wszystkie były otwarte, w większości czuć było zapach kawy i starych papierów, ale nie znaleźliśmy nikogo. Pozostawione torebki, ubrania na wieszakach – jedno było chyba ocieplanym płaszczem mojej matki, ale zbyt dużo osób nosiło takie same, żebym miał pewność – talerzyk z niedojedzonym pączkiem, tyle zobaczyliśmy.
Rzuciłem w myślach soczyste „kurwa mać” i wyjrzałem przez wychodzące na rynek okno. Czarna choinka spojrzała na mnie kulistymi, ciemnymi żarówkami, szarpana przez wiatr.
Dziewczyny nie pytały o nic. Po prostu wyszliśmy z urzędu i ruszyliśmy dalej, brnąc przez nieuprzątnięty, nieudeptany śnieg zalegający na chodnikach. Ciemność zapadała szybko, niebo stało się odrobinę jaśniejsze od otoczenia, ale kłębiły się na nim chmury, przez które nie było widać nawet księżyca. Wędrowaliśmy przez dobre dwadzieścia pięć minut, zanim wykwitł przed nami trzypiętrowy budynek zakładu metalurgicznego. Do tego czasu z chmur zaczął sypać śnieg pogarszając widoczność.
Jako pierwsze przekroczyliśmy olbrzymie wrota hali, w których bez trudu mogłyby się minąć dwa wozy dostawcze. Pełno było tutaj maszyn i fragmentów blach, gotowe części nie wiadomo właściwie czego, czekały w skrzyniach. Wyszliśmy, znaleźliśmy drzwi prowadzące do biur, weszliśmy, minęliśmy puste stanowisko sekretarki i zwiedziliśmy gabinety prezesów. Wróciliśmy na dwór, znaleźliśmy drugie drzwi, za którymi czekały schody na wyższe piętra. Weszliśmy po nich na ślepo, po omacku, w zupełnych ciemnościach – na poszczególnych kondygnacjach wcale nie było lepiej – i przemaszerowaliśmy przez różne działy.
Kiedy wyszliśmy, Monika płakała.
– Co tu się dzieje? Gdzie oni są? Przecież… Przecież…
Jej dużo ładniejsza, niewiele starsza siostra, trzymała się nieco lepiej.
– Chodźmy do domu – powiedziała tylko, obejmując się ramionami.
Ale wracając inną nieco drogą, zauważyliśmy komisariat, a policja powinna przecież coś wiedzieć, a przynajmniej być. Oni byli zawsze, wkurzali czepiając się cholernych głupot, ale tym razem zostały po nich tylko puste biurka, zamknięte pokoje i martwa dyżurka. Pomyślałem, że brakuje tylko kurzu. Zalegających warstw szarego pyłu i wiatru gwiżdżącego w korytarzach.
Podobnie było w usytuowanym niedaleko Pogotowiu Ratunkowym. Nie, nie podobnie – identycznie. Dziewczyny chciały wyjść, bez świateł nie widzieliśmy nic, ale mi coś zaświtało w głowie. Jedna z tych oczywistych myśli, które przychodzą na samym końcu bo są zbyt… oczywiste, żeby wpaść na nie od razu.
– Zaczekajcie.
– Po co? Tutaj jest jak w jakimś grobie.
– Daj mi na chwilę swoją komórkę.
Prawie widziałem, jak Nati wzrusza ramionami, ale chwilę potem miałem już w dłoniach jej Nokię. Ekran nie dawał wiele światła, rzucał tylko mdły, niebieski blask tapety, ale nie potrzebowałem nic więcej.
– Dokąd idziesz?
– Zaraz wracam.
Wszedłem do dyżurki lekarzy, rozejrzałem się, dołączyły do mnie dziewczyny, w końcu znalazłem oczywistą oczywistość. Radio CB. Pstryknąłem, ale nie zadziałało.
Natalia westchnęła, Monika jęknęła. Powstrzymałem się od bluzgu, bo wiedziałem, jak ta ładniejsza z sióstr na to reaguje. Szukałem dalej. Chińskie zupki wypełniały szafki, niedomyte miski zdobiły blat obok mikrofalówki, dalej kilka sportowych gazet, na gazetach butelki napojów, wódka z łapówki stała w kącie na podłodze. A w końcu, tak! Walkie-talkie przykryte brukowcem. Krótkofalówka łącząca się z karetkami, radiowozami i szpitalami – przynamniej tak mi się wydawało. Z kimś łączyła jednak na pewno.
– Umiesz się tym w ogóle obsłużyć?
– Zabytek, ale nie może być trudny, nie?
Włącz, wyłącz, nadawanie. Włączyłem, zaszumiało, kiedy nacisnąłem klawisz nadawania, przestało, więc mogłem stwierdzić, że działa.
– Halo, słyszy mnie ktoś?!
Szszszszszszszszszszszsz…
– Halo!
Szszszszszszszszszszszsz…
– Halo!!
Szszszszszszszszszszszsz…
– Czy ktoś…
Rzuciłem walkie talkie w cholerę, aż chyba pękło i po prostu wyszedłem. Pieprzyć to wszystko. Pieprzyć i tyle.
Wróciliśmy na naszą ulicę, zmarznięci i zasypani śniegiem, jak bałwany. Oczy mnie piekły, chciało mu się pić, pęcherz dawał we znaki.
– Idziesz z nami powiedzieć chłopakom? – Nati spojrzała na mnie wyczekująco.
Ale ja miałem dość. Nawet dla niej.
Pokręciłem głową.
– Dlaczego?
– A co mamy im powiedzieć?
– Że… – zamilkła. – To, co widzieliśmy.
– Muszę się położyć.
– Jak chcesz – fuknęła i odeszła.
Kurwa mać!
Wróciły pół godziny później, kiedy przysypiałem, waląc do drzwi. Wyrwałem się z tego stanu pomiędzy i otworzyłem. Wpadły do środka, jak oparzone. Dyszały, a ich oddechy pachniały świeżością i zimą.
– Co się stało?
Co jeszcze mogło się stać?
– Nie ma ich!
– Kogo?
– Chłopaków. – Bodzia, Karpia, Szubiego. – Zniknęli, jak reszta. – W końcu padło to magiczne słowo – Zniknęli!
– Może gdzieś… – tarłem zlepione snem oczy.
– Nie! Chodziłyśmy, wołałyśmy. Nigdzie ich nie ma! Byłyśmy w ich domach, widziałam ich kurtki, buty… oni… oni… !
Ryknęła płaczem, ale zamiast przytulić się do mnie, objęła małpowatą siostrę. A ja tylko starałem się nic nie myśleć ani nie czuć.
Ta noc była chyba najgorszą w moim życiu. Spałem i nie spałem, przewracając się z boku na bok i męcząc jakimiś bezsensownymi, urywanymi półsnami. Czułem się jak w gorączce. Jak prezerwatywa, którą kiedyś z kumplami rzuciliśmy na patelnię. Świat i czas ciągnęły się, jak tak guma do zapobiegania życia, dymiąca pod wpływem temperatury.
Zaczęło mnie drapać w gardle. Głowa rwała niemal nie do wytrzymania.
Śniła mi się Nati. Ta sama, która liczyłem, że ze strachu zostanie u mnie na noc, a która poszła z siostrą do siebie. Nie chciał spać u faceta, który mógłby jej pomóc, ochronić może, podejrzeć tylko trochę. Wolała swój dom i ryzyko zniknięcia.
Wolała.
Czułem się, jakbym złapał grypę.
Rano drapanie w gardle pozostało, ale nie drażniło za bardzo. Znalazłem w lodówkach i szafkach jakieś resztki, chociaż nie byłem głodny, i pomyślałem, że gardło nigdy nie zaczyna męczyć w dzień. Zawsze budzi w nocy, przychodzi z otworzeniem oczu. To tak, jak z burzą – nie pamiętałem, żeby kiedykolwiek atakowała o świcie, choć w dzień i noce potrafiła bić piorunami.
Umyłem siebie, umyłem zęby, ubrałem się i zastanowiłem, co właściwie teraz zrobić. Śnieg nie sypał, ale mróz pokazywał siedemnaście kresek na niebieskiej skali termometru. Słońce świeciło za oknem.
Dziewczyny wpadły za dwadzieścia ósma, ubrane cieplej niż na cebulkę i z plecakami zarzuconymi na ramiona.
– Wybieracie się do szkoły? – zapytałem, krzywiąc się z politowaniem.
– A co według ciebie mamy robić? – Nati była w bojowym nastroju.
– Ale do szkoły?
– Ubieraj się i chodź.
– Serio? Chyba…
– Nie narzekaj, tylko chodź.
Cholera by ją… Miała szczęście, że była taka śliczna, bo inaczej zacząłbym się śmiać, rechotać do bólu brzucha. A tak wciągnąłem buty, kurtkę i czapkę, dla szpanu nie założyłem rękawiczek ani szalika i poszliśmy.
Od wczoraj zmieniło się tylko to, że na dworze było widno. I że ulice i szosy zniknęły pod zwałami nieodgarniętego śniegu. Biały puch pokrywał wszystko, obrysowywał siatki ogrodzeń i linie energetyczne, i jeszcze gorzej chrzęścił pod nogami. Nie wiem kiedy dotarło do mnie, że zasypane drogi znaczą coś więcej. Że nie tylko samochody z naszego miasta nimi jeździły, a teraz nie było nawet ich. Ale kiedy dotarło, poczułem się jakoś niepewnie.
To tylko ból gardła…
Zza zakrętu wyrósł budynek „Biedronki”, przypominając mi o pustej lodówce, więc pociągnąłem dziewczyny w jego stronę. Drzwi na fotokomórkę stały otwarte, wnętrza nie pilnował nikt. Złapałem kilka produktów i…
– Masz czym zapłacić? – Nati popatrzyła na mnie, jakby nagle została moja matką.
Chciałem jej pokazać niedziałające kamery, ale zamiast tego westchnąłem:
– Jakbyś nie zauważyła, nikogo nie ma, a jeść przecież coś chyba muszę.
– Ale nie musisz kraść. Zapłać.
– Za co? Skąd mam wziąć pieniądze?
– Rodzice na pewno mieli jakieś w domu.
– Więcej na koncie. W chacie trzymają tylko drobniaki na pilne sprawy.
– Powinny ci wystarczyć, dopóki…
I cisza.
– Dopóki? Dopóki co?
– Masz przy sobie jakieś pieniądze?
– Mam… – Przeliczyłem zawartość portfela, z którym nigdy się nie rozstawałem. – Sześć czterdzieści.
Nati wyjęła mi je z ręki i rzuciła na taśmę. Spojrzała co mam, odrzuciła chipsy i batona i stwierdziła, że teraz jest dobrze. Teraz jest fair.
– Możemy iść – dodała.
II: IGLOO W STOGU SIANA
Wiosna tego roku była mglista, jakiej nie widziałem nigdy w życiu. Wszystko wydawało się w niej niższe i odleglejsze, dużo bardziej miękkie. Widzieliśmy tylko na góra dwa metry w przód, reszta była wiszącym wokoło mlekiem.
Ale było ciepło, gorąco wręcz, i nie dało się chodzić inaczej, niż z krótkim rękawem. A wrażenia z jazdy rowerem w taką pogodę były niezapomniane.
Zatrzymaliśmy się przed drugą „Biedronką” w naszym mieście i weszliśmy przez wybite okno wystawowe. Kiedy rozbijaliśmy je cegłą kilka miesięcy temu, bo rozsuwane drzwi okazały się zamknięte, nie myśleliśmy, że jedzenia wystarczy na tak długo. A jednak. Tylko dział z alkoholem pozostawał nietknięty, odkąd Natka upiła się różowym słodkim winem i rzygała przez połowę nocy, żeby rano chcieć już tylko amputować głowę i odkryć czym jest papier ścierny zamiast powiek i śluzówki jamy ustnej.
Monika bawiła się w ogrodzie w sadzenie i pielęgnację kwiatów, kiedy my zaczęliśmy robić zakupy. Świeży chleb mieliśmy wtedy, kiedy w piecyku gazowym upiekła go Nati. Parę pierwszych prób nie wyszło jej najlepiej, ale potem nauczyła się przygotowywać chrupiące bochenki wystarczające na tydzień.
– Skończyła się mąka – zauważyła obecnie najpiękniejsza dziewczyna na świecie.
– Chodźmy gdzieś indziej, sklepów jest dużo, a to dopiero drugi, w którym zabrakło.
– Niby tak, ale…
– Ale?
– Ja bym jednak te bliższe zostawiła na gorsze chwile. Może będzie marna pogoda, może zachorujemy albo coś, wtedy będziemy mieli wszystko pod ręką.
– Jednym słowem chcesz się wybrać za miasto.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi i dodała:
– Pogoda jest ładna.
Monika i tak nie spodziewała się naszego szybkiego powrotu, bo zawsze wykorzystywaliśmy czas do maksimum.
Wyszliśmy z „Biedronki”. Ciągle pamiętałem czasy, kiedy strach było zostawić rower pod sklepem, kiedy byli ludzie mogący ci go ukraść i kiedy właściciel sklepu opieprzyłby mnie za rower rzucony na schodki. Teraz nikt nawet nie przesunął mojego pojazdu, który wieki temu ozdobiłem puszczonymi wzdłuż kierownicy chińskimi znaczkami. Sam namalowałem każdą jedną, wytartą już znacznie kreskę.
– Prowadź – powiedziałem do Nati.
Wskoczyła pięknymi, miękkimi pośladkami na siodełko, od tyłu wyglądając tak, jak wyglądała także od przodu – idealnie, i potoczyliśmy się na północ. Jechaliśmy we mgle przez miasto, wydostaliśmy się za jego granice i pedałowaliśmy dalej, szosą otoczoną lasami, z tym, że lasów nie było widać. Czasem zza mlecznej zasłony wyrastały samotne gałęzie czy konary, innym razem z naprzeciwka gwałtownie wybiegał znak ostrzegający przed możliwymi zwierzętami na drodze. Ale zwierząt także nie było. Nie spotkaliśmy żadnego od czasu… odkąd tylko… od tamtego zimowego dnia bez prądu. Nawet owadów, chociaż jakimś cudem kwitły rośliny i zieleniły się drzewa.
Patrzyłem na Nati i trafiał mnie szlag. Myślałem, że skoro zostaliśmy tylko my i jej siostra, łatwiej będzie ją poderwać, albo najlepiej bycie parą wyniknie samo z sobie, ale … Cholera, ale… Kurwa no! Byliśmy sami, a więc nie istniał nikt na wszelki wypadek. Byliśmy na siebie skazani i gdyby mnie wyśmiała, jak wyglądałaby potem cała pieprzona reszta?
– Może zajrzymy przy okazji do biblioteki albo księgarni – oznajmiła Natka.
– Ciekawe, jak się z tym wszystkim zabierzemy.
– Oj nie marudź, to tylko kilka książek.
– Przecież nie marudzę.
– Marudzisz.
Ale kiedy się z nią zrównałem, uśmiechnęła się słodko.
Książki były teraz naszą główną rozrywką. Czytane dopóki wystarczyło światła dnia, czasem pod latarkami albo w towarzystwie płonących świeczek. Wcześnie się kładliśmy, wcześnie wstawaliśmy – ja w swoim, one w swoim domu – spotykaliśmy, gadaliśmy, robiliśmy te nasze zakupy. We trójkę wybieraliśmy się na przechadzki, odwiedzaliśmy te wszystkie budynki, na które nigdy wcześniej nie zwracaliśmy uwagi. Sami, jak jakieś igloo w stogu siana – igloo, bo igła wydawała się za mało popieprzona – bezsens na bezsensie, potrafiliśmy wdrapać się na dach naszej szkoły i czytać oparci o martwe dymniki, zajadając ciasto. Nie było filmów, nie było muzyki, więc po zmroku gadaliśmy, jeżdżąc rowerami wokół miejskiego zalewu, grywaliśmy w planszówki rozłożone na podłogach sklepowych alejek, puzzle układaliśmy w sportowej hali.
Do najbliższego miasta dotarliśmy po dwudziestu minutach umiarkowanie szybkiej jazdy. Chyba po dwudziestu minutach – nie miałem ze sobą zegarka. Mgła była tutaj rzadsza, ale nadal obecna, słońce świeciło mocniej.
Kiedy byliśmy tutaj ostatnim razem, w zimę, szukając ludzi poza naszą mieściną, niemal padaliśmy ze zmęczenia. Dwie i pół godziny brnięcia w śniegu dałoby się we znaki każdemu. Wtedy trząsłem się z zimna, walczyłem z gorączką i bólem gardła, zalewałem się potem. Teraz czułem się świetnie, ale jedno nie uległo zmianie – pustka.
– Chodźmy tu. – Nati pokazała ręką biały budynek Tesco.
Wybiliśmy szybę, odtrąciłem nogą ostre kawałki szkła, wyrastające z ram jak zęby i zaczęliśmy zwiedzanie. Wewnątrz sklep był ciasny, ciemny i śmierdział psującą się zawartością lodówek.
– Chyba zaraz… – Nati zasłoniła usta i nos, podciągając do nich dekolt bluzeczki, przez co odsłoniła brzuch i gumkę majteczek wystającą nad materiał spodni na prawym biodrze. – Ale śmierdzi…
Mięsa i nabiał włącznie z rybami w naszych sklepach nie doczekały się takiego stanu.
Pospieszenie zapakowaliśmy do toreb kilka kilogramów mąki, znaleźliśmy parę innych, ciekawych produktów, udałem nawet, że nie widzę, jak Natka wstydliwie pakuje paczkę czy dwie podpasek – żenada, ale trudno – i już jechaliśmy dalej, oczyszczając płuca głębokimi oddechami.
– Szkoda, że nie ma już mięsa – westchnęła Nati. – Zjadłabym pizzę albo zapiekankę. I mleka, bo tym w proszku już rzygam.
– Spójrz na to z drugiej strony: mamy szczęście, że w ogóle jest co jeść.
– Ale w końcu i tak będziemy się musieli przenieść w inne miejsce, bo w okolicy zabraknie jedzenia.
– Albo zajmiemy się zwożeniem zapasów do naszego miasta. – odparłem, bo zaczynało mnie drażnić, że kiedy nie panowały nad nią emocje, wpadała na lepsze pomysły od moich.
– Mało praktyczne.
– Chyba, że – ha! – nauczymy się prowadzić. Samochodów nigdzie nie brakuje.
Samochody stały wszędzie, większość na parkingach albo pod domami, sporo tkwiło także na ulicach, jakby ich kierowcy wyparowali w jednej chwili. Drogi nie były szczególnie zablokowane; cokolwiek się wydarzyło, wydarzyło się przed godzinami szczytu, dlatego szosy w naszym niewielkim przecież mieście czekały niemal zupełnie opustoszałe.
– Niezły pomysł.
Wypatrzyliśmy księgarnię przed którą ktoś ustawił kolorową makietę krowy. Drzwi były otwarte, książek jednak nie naruszyły warunki pogodowe. Wybór był duży, większy niż w naszej mieścinie i zdecydowanie bardziej zróżnicowany. Nie spieszyliśmy się, na półkach i stolikach grzebaliśmy powoli, zajrzeliśmy do działu z tanią książką i stoiska z wydaniami dostępnymi w kiosku.
Nati wybrała coś Moniki Szwai, Marty Obuch i jakiejś niemieckiej pisarki. Nie czytała zmierzcho-podobnej tandety, jak sama mówiła, ale ja nie widziałem różnicy pomiędzy Meyer, a tymi autorkami.
– Wybrałeś coś sobie?
Pokazałem więc Wyndhama i Strossa i Kosika i Barkera na dodatek. Nic, co przypadło by jej do gustu.
– Więc wracamy.– rzuciła wesoło, pokazując zdobycze.
Torbę z książkami podała oczywiście mnie.
Zapakowaliśmy się na nasze rowery i ruszyliśmy przed siebie, w drogę powrotną. Jedna z toreb drażniąco obijała mi się o koło, grożąc przetarciem i zgubieniem zawartości. Odsunąć nie miałem jej jednak gdzie, więc pozwoliłem drapać przednią oponę.
– Musimy się kiedyś wybrać gdzieś dalej – oznajmiła Nati.
– Dali czyli dokąd?
Dalej już byliśmy, zimą zwiedziliśmy dwa miasta na północny zachód stąd.
– To się okaże. Oglądałeś kiedyś program „.pl”? prowadzący jeździł po Polsce, unikając dużych miast, pokazując za to ciekawe rzeczy w tych małych.
– Nie miałem okazji.
– Żałuj. Raz zrobili fajny odcinek specjalny. Parę dni przed emisją pokazali kilka miejsc i dali widzom wybór, które zwiedzi tym razem. To nie były tylko miasta, do wyboru mieliśmy prowadzące nie wiadomo dokąd dróżki, jakieś zagajniki, niczyje pola i tak dalej. I w końcu pojawił się odcinek specjalny, ale emitowany na żywo.
Słuchałem, patrząc jak się uśmiecha. A uśmiechała się wspaniale.
– Tylko, że całość polegała na tym, że widzowie SMS-ami, przez Internet i aplikację, mówili prowadzącemu dokąd ma się udać i tak dalej.
– Ciekawe.
– Pewnie, że ciekawe! Odcinek trwał cztery godziny, ale super było decydować i kierować.
– Też głosowałaś?
– Oczywiście, i parę razy poszedł tam, gdzie chciałam.
– Wymarzone sterowanie facetem.
Uśmiechnęła się.
– Zapowiadali też ciąg dalszy – tym razem nocą – ale…
Samochód osobowy przemknął drogą prostopadłą do naszej, kierując się w głąb miasta. Samochód. Samochód! SAMOCHÓD!!! I to z żywym kierowcą za kółkiem! Zatkało mnie, jakbym wpadł do lodowatej wody.
– Samochód!
Mgła była coraz rzadsza, więc widziałem oddalający się pojazd prawie jak na dłoni. Nie czekałem, nie myślałem, zacząłem po prostu kręcić pedałami, tak szybko jak tylko byłem w stanie.
Samochód. Ludzie. Prawdziwi ludzie, nawet jeśli była to tylko jedna osoba.
Cholera!
Nogi zaczęły mnie boleć, płuca piec tak samo, jak twarz, ale mimo to starałem się przyśpieszyć, pedałować mocniej, szybciej, kiedy samochód tak po prostu zniknął. Rozwiał się jak cholerna mgła.
Ocierająca się o koło torba w tej samej chwili zaplątała się w szprychy, a ja straciłem poczucie kierunków, Gdzie góra? Gdzie dół?. Oparcia także nie miałem, dopóki moja ręka nie pękła z trzaskiem, uderzając o asfalt. Rower upadł na mnie, ale nie poczułem go chyba wcale. Prawe przedramię, to wygięte w dziwaczny kształt, bólem odebrało mi dech i sprawiło, że poczułem się miękki jak z gumy. Aż pociemniało mi przed oczami.
Ale dopiero po dłuższej chwili, naprawdę długiej chwili, zauważyłem, że nigdzie nie ma Nati.
III: NA DOBRE I NA ŁZĘ
Szliśmy. Deszcz to siąpił, to zacinał, to znowu po prostu wisiał w powietrzu, a my szliśmy. Ręka zawsze rwała mnie w taką pogodę, napieprzała niemal bez przerwy. Szczęście, że prowizoryczny gips pomógł jako tako ją poskładać i usztywnić.
Monika milczała. Kichała tylko przez cały czas i ciągała zaczerwienionym od tarcia o chusteczkę nosem. Czasem odchrząkiwała jeszcze i ocierała pot i łzy.
– Na pewno dasz radę iść? – zapytałem.
Pokiwała w odpowiedzi głową.
– Może chcesz odpocząć? – upewniła się Natka.
Jej siostra zaprzeczyła.
Pogoda była marna, bure niebo wisiało nad szarym wszystkim i czarnymi kikutami roślin. Pod nogami mieliśmy kałuże i złotopolskojesienne liście barwy zgniłych jabłek.
Ale było także światło, które promieniowało nad dachami domów ostrą łuną. Światło bez prądu. Pojawiło się nagle, lśniąc w półmroku, i trwało wbrew wszystkiemu. Dostrzegłem je zapalając świeczkę ustawioną na stole, kiedy szykowałem się do lektury, po pierwszej połowie dnia spędzonej na przygotowywaniu opału. Ale zanim zapłonął knot, na horyzoncie zapłonęło światło i nie zniknęło.
Monika kichnęła raz i drugi. Mieszkająca z nią Natka jakimś cudem pozostawała jednak zdrowa.
– Co to może być? – zapytała Nati.
– Wolę nie mieć nadziei – odpowiedziałem. – Dojdziemy, zobaczymy, wszystko się okaże.
Jeden samochód sprzed poł roku – samochód, a może tylko cholerna halucynacja – wystarczył, żeby zniszczyć wszystko. Znów mieliśmy po co wypuszczać się coraz dalej, szukać, nawoływać, czekać… Znowu przypomnieliśmy sobie to, co zepchnęliśmy gdzieś głęboko.
Znowu i znowu.
Szliśmy w półmroku mokrymi ulicami i ciągle nie mieliśmy pojęcia skąd bierze się światło. Próbowaliśmy umiejscowić je na mapie w głowie, ale nie mieliśmy pewności, ani prawdopodobieństwa chociaż. Raz wydawało się być bliżej, raz dalej, raz nieco bardziej w lewo, innym razem skręcał w prawo, a my szliśmy, widząc jak wraz z zapadającym zmrokiem nabiera intensywności.
Ręka rwała, aż miałem ochotę ją sobie odgryźć. Gorzej bolało tylko jej złamanie i to jak Natka stwierdziła:
– Trzeba nastawić kość.
I pociągnęła.
Przyjechała do mnie rowerem, bo usłyszała krzyk. Nie zniknęła, nie wyparowała, wpadła po prostu na pomysł, żeby wybrać inną drogę i dotrzeć do samochodu (samochodu?).
Nastawić.
Pociągnęła moją rękę, a mi puścił pęcherz. To nawet nie był ból – to słowo niczego nie oddawało. Zmoczyłem spodnie, a jej najwyraźniej nawet to nie brzydziło. Ale i tak, gdyby nie ból, spaliłbym się ze wstydu.
– Zaczekaj tu chwilę, muszę coś znaleźć.
I odjechała, żeby wrócić po mniej więcej połowie godziny z bandażami i lekami.
– Musiałam się włamać do apteki, bo jedyna, jaką wypatrzyłam, miała zamknięte drzwi prowadzące za ladę.
Zaczęła obwiązywać mi przedramię. Mocno.
– Nie znalazłam nic do usztywnienia, ale… właśnie! – Podała mi jakieś leki. – Połknij, to na ból.
I dalej bandażowała moją rękę.
– Moja kuzynka jest pielęgniarką. – opowiadała. – Wiem mniej więcej, co robić.
– Mniej więcej?
O samochodzie mieliśmy rozmawiać w drodze powrotnej, kiedy jazda miała oznaczać dla mnie katorgę bez możliwości oparcia o cokolwiek złamanej ręki. Z ręką właściwie nie było co zrobić, bolała kiedy wisiała, kiedy trzymałem ją zgiętą i kiedy próbowałem ją podeprzeć. Rwała, aż trudno było oddychać, jakby płuca miały z nią jakikolwiek związek.
– Dobrze będzie.
Czułem jak przedramię mi puchnie, widziałem jak palce sinieją.
W ciszy nie było słychać niczego, ci kojarzyłoby się z samochodem czy ludźmi. Cisza była wilgotna, jak ginąca już mgła.
Teraz także była wilgotna, ale dla odmiany przesiąkała nas chłodem. Światło przybliżało się powoli, Monika oddychała coraz ciężej, pot mimo zimna płynął mi po plecach. Powietrze zagęściło się wokół nas, drzewa jakby nachylały w naszą stronę wyciągając lepkie, czarne gałęzie. Niebo także zniżało się coraz bardziej, skupiając chyba na tym świetlistym punkcie.
Wreszcie dotarliśmy.
Rozświetlonym budynkiem okazał się zwykły dom stojący niedaleko szkoły podstawowej. Niski, parterowy budynek, lśnił każdym oknem, każdym otworem. Światło wylewało się spod drzwi, wyciekało dziurką od klucza, mgiełką zdawało się otaczać cały dom. Jaskrawe, żółte, gryzło w oczy, raziło i przypominało o czasach, kiedy istnieli rodzice, kolejki, chodzenie do szkoły, niedzielne msze i rodzinne uroczystości.
Zaczęliśmy wołać, krzyczeć, wpadliśmy do środka sprawdzając pomieszczenie po pomieszczeniu, nawołując i wrzeszcząc. I widząc tylko pustkę. Cichą, nie silącą się na odpowiedź pustkę.
Znowu nie było nikogo.
Nie było nic.
Kiedy Nati nastawiła mi rękę, aż z oczu pociekły łzy, pomyślałem, że jesteśmy tu razem – para czy nie – na dobre i na łzę. Tylko my, tylko tutaj, tylko w ten sposób.
Kiedy światło zgasło pogrążając dom w ciemnościach, pomyślałem właśnie o tym. Na dobre i na łzę – choć oczy łzawiły mi zdecydowanie z powodu nagłej zmiany oświetlenia.
Zdecydowanie tylko z tego powodu.
IV: ŻYJ NIE UWIERAJ
Otworzyłem zaspane oczy i spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma rano, ostatnio spałem coraz dłużej i ciągle nie mogłem się wyspać. Zima za oknem śnieżyła w pełni, ściskała mrozem, skracała dni do niezbędnego minimum.
Ręka rwała mnie na każdą zmianę pogody i nic tego nie zmieniało. Ani kradzione z apteki leki, ani moczenie, wszelkie okłady także były zbyteczne.
Spojrzałem na zdjęcia rodziców na nocnej szafce, ustawione tam wiele miesięcy temu. Znajome i obce zarazem twarze zamazywały się w moich wspomnieniach, ulatywały. Ludzie ze szkolnych zdjęć, z klasowych fotografii, kumple i znajomi, byli jak ci wszyscy koledzy z dzieciństwa, których mijało się na ulicy, rozpoznawało, ale nawet „cześć” nie wymieniło. Nie dałbym już rady odnaleźć z nimi wspólnego języka, nie chciałbym zagrać z nimi w piłkę. Nawet byłem od nich mądrzejszy – od tych mądrzejszych ode mnie też – bo Nati uparła się na lekturę szkolnych książek, bez wakacyjnej przerwy, i szczerze powiedziawszy wiedzę przyswoiłem lepiej, niż w towarzystwie nauczycieli. Nie było presji, nie było stresu – jakimś cudem wiele rzeczy potrafiło wręcz zaciekawić. Taka fizyka choćby. Albo niektóre lektury.
Wstałem, zjadłem śniadanie, umyłem się wodą podgrzaną na gazowej butli, ubrałem i zająłem czytaniem. Na pólkach miałem teraz więcej książek, niż kiedyś sądziłem, że ktokolwiek może przeczytać. W dłoniach natomiast trzymałem właśnie thriller „Pan Mercedes” o mordercy, który rozjechał kilka osób tytułowym samochodem.
Samochód.
Uśmiechnąłem się na wspomnienie naszym wiosenno-letnich prób nauczenia się prowadzenia volvo, które czekało otwarte z kluczykami w stacyjce i mocą w akumulatorze.
– Ojciec mnie kiedyś uczył – powiedziałem dziewczynom.
– Gdzie? – zainteresowała się Natka. Ubrana w luźną koszulkę i obcisłe szorty wyglądała genialnie. Jej siostra też nosiła się podobnie, ale prezentowała znacznie gorzej.
– Na wsi. – Objąłem dłońmi kierownicę. Ręka ledwie co się zrosła, wychudła znacznie i zbladła od ukrywania jej pod bandażem mocującym ją do deseczki. – Skosiłem wtedy płot, ale jeszcze pamiętam co i jak.
Tylko który z tych trzech pedałów był gazem, który sprzęgłem a który hamulcem?
Jazdę opanowaliśmy po kilku próbach, choć nie szło nam płynnie i samochodem coraz szarpało w przód. Ale gdziekolwiek nie pojechaliśmy, w końcu prędzej czy później trafialiśmy na korek martwych aut, uniemożliwiający nam przejazd. Północ, południe, wschód, zachód – drogi, szosy, dróżki, alejki; wszędzie blokada na blokadzie. A jazda polami szybko kończyła się spotkaniem z lasem, rowem, jeziorkiem nawet. Czasem przesiadaliśmy się do innych pojazdów, żeby kontynuować podróż na niezakorkowanym dalej terenie, ale po kilku kilometrach kończyło się na tym samym, a ile można.
– To jak idą te pedały? – zapytała Monika, która widząc siostrę za kierownicą, zdecydowała się spróbować sama.
– Gaz prawej, z lewej sprzęgło, hamulec w środku – powiedziałem.
Próbowaliśmy dotrzeć do Warszawy, bo gdzie jak nie tam, mogło pozostać cokolwiek po staremu. Stolica wszelkiego syfu i tandety. Miasto, którego szczerze nienawidziłem – tego smrodu, spalin i wszystkich tych ludzi, których teraz chętnie bym spotkał. Nie dotarliśmy. Zgubiliśmy drogę, błądziliśmy, szukaliśmy na mapie, bo GPS w żadnym z samochodów nie działał, natrafiliśmy na zator. W końcu udało nam się wrócić.
Książka nie szła mi najlepiej. Niby lekka, niby niezła, niby szybko się ją czytało, ale sztampowa i jakaś trochę nijaka. Thriller jakich wiele.
Śnieg sypał coraz mocniej, cisza przejmowała do szpiku kości.
Coś mi w tym wszystkim nie pasowało, coś nie pozwalało się skupić. W lodówce panowały pustki, na szczęście dzięki Nati sklepy w okolicy mieliśmy prawie pełne. Dostatecznie zaopatrzone na resztę zimy. Sami zresztą uzupełniliśmy część towarów na ich półkach, przywożąc go samochodem dopóki śnieg nie zasypał dróg.
Nati przyszła z Moniką późnym popołudniem, wchodząc bez pukania. Wchodziła tak zresztą od dawna – wszelkie ozdobniki w postaci oznajmiania przybycia, czy przekręcania zamka w drzwiach, straciły sens.
– To już rok, co? – westchnęła.
– Hę?
– Nie mów mi, że nie liczysz upływu czasu. Dzisiaj mija dokładnie rok od kiedy… – Przygryzła dolną wargę. – … Sam wiesz…
Rok…
Coś mi w tym wszystkim nie pasowało i proszę, teraz wreszcie otrzymało nazwę – rocznica. Kurwa, szlag by to!
Pomyślałem o „Powrocie do przyszłości” i horrorze.
Pomyślałem o pieprzonym marnym dniu w szkole i oczekiwaniu na powrót prądu.
O grze w piłkę.
Pustej kwiaciarni.
Halach z maszynami i bolącym gardle.
Nati mnie przytuliła, Monika przycisnęła się do mojego ramienia. Na dobre i na łzę, jak igloo w stogu siana. Żyj, nie uwieraj i tyle.
Pieprzony dzień.
Rok bez ludzi, rok bez seriali, filmów. Bez prądu, mleka i mięsa. Perspektywa, że już nigdy nie będzie żadnej premiery, nie powstanie kolejny hollywoodzki hit, nie odbędzie się koncert, dławiła i podduszała. Uwierała.
Płakaliśmy, wyliśmy…
– Coś się stało?
To była moja matka. Otrząsała płaszcz ze śniegu i szykowała się do zdjęcia butów.
– Co za dzień! – westchnęła. – No ładnie! – stwierdziła, kiedy rozbłysło oświetlenie. – A jak chciałam zrobić zakupy, nie mogłam, bo nie było prądu. – pokręciła głową. Lodówka zamruczała dźwiękiem, którego nie słyszałem od wieków, a matka ciągnęła: – Zresztą, jacyś wandale wybili szyby w kilku sklepach i podobno zrabowali produkty. Ale nie uwierzycie, jakiś mężczyzna siedział na ulicy i krzyczał, że zniknął mu samochód. Naprawdę! Krzyczał, że wyparowało jego volvo.
Patrzyłem na nią nie oddychając, nie czując nawet bicia serca, a ona ciągnęła:
– Chyba muszę załatwić, żeby ktoś się zajął firmą odśnieżającą, bo wcale się nie da przejechać ulicami. Jakby od początku zimy nikt…
Podbiegłem do niej, ignorując dziewczyny, i przytuliłem się z całych sił, chociaż złamana ręka zaprotestowała bólem. Przytuliłem i płakałem i…
Ojciec wszedł, szeleszcząc zimowymi ubraniami, w których kieszeniach pobrzękiwały klucze.
– Coś się stało? – powtórzyła swoje pytanie matka.
Ale ja tylko tuliłem się do niej, podczas gdy za oknem cicho przejechał pług śnieżny.
Z Nati nigdy nie zostaliśmy parą. Nie wyszło, ale na zawsze pozostała dla mnie jak siostra. Monika trochę mniej, ale jednak. Dwie siostry na dobre i na łzę. Tylko z nimi potrafiłem się dogadać, więc tylko z nimi się przyjaźniłem.
Tego wieczoru obejrzeliśmy razem „Powrót do przyszłości”, potem, co weekend, oglądaliśmy coś razem, czasem u mnie, czasem u dziewczyn.
Ale do normy nie wróciliśmy nigdy. Każdego dnia, dzień po dniu, czekaliśmy, że znów coś się wydarzy. Baliśmy się i czekaliśmy.
I rozmawialiśmy.
Mieliśmy czas, szkoła szła nam lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej, oceny podskoczyły dzięki nauce własnej, więc na rozmowy mieliśmy czas. Tylko ze sobą, bo Karp, Bodziu, i Szubi nie pamiętali zniknięcia, nie wiedzieli nic i z niczego nie zdawali sobie sprawy.
Nie ustaliliśmy, co takiego się wydarzyło, bo nie mieliśmy jak tego zrobić. Natura? Ktoś? Coś? Test? To, co przeżyliśmy, wyglądało, jakby czas zatrzymał się i płynął jednocześnie. Ale czemu my zatrzymaliśmy się i płynęliśmy razem z nim? Czy chodziło o nasz wiek – coś związanego z niewinnością
(jasne…)
– jak upierały się dziewczyny, czy z tym, że znaleźliśmy się z złym miejscu, o złej porze, o czym przekonywałem je ja? Czy dlatego właśnie nie zniknęli najpierw także Karp, Bodziu i Szubi, bo razem z nami trafili poza zasięg tego, co się działo, a gdy – cokolwiek to było – zaczęło korygować ten błąd, my byliśmy już gdzieś, gdzie na nas nie wpłynęło i dlatego pozostaliśmy?
Naprawdę nie wiem.
Ale mam jedną, szczerą nadzieję, że nigdy się tego nie dowiem.
Koniec
Michał P. Lipka