Site icon KOSTNICA – POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

OPOWIADANIE – OPACZNOŚĆ- Jakub Luberda

Dokąd idziesz? – zapytała moja siostra Bernadetta typowym dla niej, pełnym pretensji tonem.

– Powiesić się! – odparłem sarkastycznie z ledwo tłumioną złością, sięgając po ciężką niebieską kurtkę.

– Tylko zaraz wracaj! Rano muszę jechać odebrać nagrodę za mój wiersz o empatii. Będziesz musiał mnie podwieźć!

– Przecież masz prawko i własne auto! – Dłoń mimowolnie zacisnęła się na klamce, aż pobielała.

– Trzeba myśleć o środowisku! Poza tym nie będę jeździć za własne! Tylko frajerzy tak robią!

Parsknąłem pogardliwie i wyszedłem w jesienną noc. Siostra nawet nie wzięła mnie poważnie.

To się dopiero zdziwi!

Ona i najmłodszy brat tylko potrafili kłócić się z resztą rodziny. Zwykle o pieniądze. Ojciec zarabiał, a reszta nimi dysponowała. Jeszcze mogłem zrozumieć wymagania, by płacił za prąd czy zakup opału. Ale gdy domagali się kasy za to, że cokolwiek w domu robią, wrzasnął, że nie są u niego na umowie i nie odpowiada za to, co robią z własnej inicjatywy. Tym bardziej, że prace domowe to ich zasrany obowiązek.

Szkoda, że nikt nie przejmował się tak moimi obowiązkami. Tymi, które spadały na mnie, gdy reszta rodziny nie widziała sposobu, jak na nich zarobić. Zwykle to były te najcięższe, najmniej przyjemne i najbardziej upadlające. Sprzątanie psiego kojca po zimie albo wygarnianie popiołu z komina za piecem po całym sezonie grzewczym to akurat pestka w porównaniu z resztą.

Ale to już nie mój problem. Ciekaw byłem jedynie, ile ojciec wytrzyma, zanim sam wyjdzie z domu, trzaskając drzwiami, by już nigdy nie powrócić. Założyłbym się, że najmłodszy brat i siostra szybko znajdą sobie kogoś, kto na nich będzie robił. Ideał romantycznej miłości i esensja alchemii: zamiana toksycznego związku w złoto.

***

Żwir chrupał pod stopami, głośniej, niżbym chciał. W oddali szczekał pies. Nasłuchiwałem, czy nie pobudził całej reszty kundli w okolicy. To było sąsiedztwo, gdzie pobudowali się sami bogacze. Nie chciałem, by wyzierali przez okna i zastanawiali się, co tutaj robię o – odruchowo spojrzałem na zegarek – drugiej nad ranem.

„Jeszcze tylko kawałek” – powtarzałem w duchu. „Jeszcze tylko trochę”.

Wiedziałem, że to jedyna droga. Przekonywałem siebie o tym na przekór łzom napływającym do oczu i ucisku tłumionego latami żalu w piersi.

Wkrótce znalazłem się na łąkach otaczających lasy Słonego. W szczerym polu, z dala od żywopłotów i drzew, byłem odsłonięty. Przyspieszyłem kroku, by jak najszybciej opuścić krąg światła jednej z lamp postawionych przy drodze.

Księżyc pozostawał schowany za chmurami, więc dalszą drogę pokonywałem pod osłoną nocy. Oszroniona trawa z głośnym chrzęstem ustępowała pod moimi stopami. Zupełnie jakby los żywcem nie chciał, bym pozostał niezauważony. Przełknąłem ślinę i poczułem, że wstrzymuję oddech. Zacząłem się obawiać, że zwrócę na siebie uwagę wilków i mnie rozszarpią na kawałki, zanim dotrę do celu.

Ludzie, którym nigdy nie przyszło na myśl ze sobą skończyć, dziwili się, że samobójca może bać się śmierci innej, niż ta, którą dla siebie zaplanował. I że to, jak poniesie śmierć robi mu różnicę. Oczywiście, że robi: po pierwsze, to nieraz ostatnia rzecz w życiu, nad którą ma kontrolę. A po drugie: każdy samobójca szuka śmierci szybkiej, możliwie bezbolesnej i skutecznej, która nie zostawi go kaleką na resztę życia. Inaczej nie bałby się wskoczyć do górniczej rozdrabniarki rudy lub spaść ze zbyt niskiego wiaduktu.

Przy wilkach nie ma pewności, że skutecznie podgryzą mi gardło. Mogłyby mnie pożerać żywcem, podczas gdy ja dusiłbym się z rozerwaną tchawicą. Pocieszałem się jednak, że od dawna nikt wilczysk tutaj nie widział.

„Oczywiście, że nikt ich nie widział. Nikt nie był na tyle popieprzony, by o drugiej nad ranem chodzić po lesie” – skarciłem się szybko w duchu za nadmierny optymizm. „Pomijając samobójców”.

Matka zawsze mi powtarzała, że ludzie, którzy targają się na własne życie to samoluby i tchórze. Twierdziła, że bez względu na to, jak wielkie wydają nam się nasze problemy, Bóg zawsze czuwa. A jak już sobie nie dajemy z nimi rady, posyła nam nieznajomego – choćby nie wiem w jak niewiarygodnych okolicznościach – by nas pocieszyć, wesprzeć radą albo odwieść od pochopnych decyzji.

Ciągle opowiadała mi historię swojego ojca. Pewnego razu, gdy w środku nocy wracał w sztok pijany do domu, próbował przejść przez wąską kładkę nad błotnistym potokiem. Spadł z niej głową w dół i zaczął się dusić w grubej warstwie błota. I pewnie byłoby po nim, gdyby nie pojawił się ktoś, kto go stamtąd wyciągnął.

Nie wierzyła, że ktoś ot tak po prostu wałęsał się o trzeciej nad ranem w tak odludnym miejscu – to musiał być anioł, który przybrał ludzką postać, by mu pomóc.

Jak kochałem matkę, tak ciężko było mi się z nią zgodzić. Szedłem już kilka minut w kierunku należącego do mojego dziwacznego wuja lasu i jeszcze nikogo takiego nie spotkałem. Można byłoby pomyśleć, że Bogu jest to obojętne, co zrobię albo że wręcz dał mi zielone światło.

Nagle pomyślałem, że to wszystko idzie mi zbyt łatwo. Naszły mnie wątpliwości, czy oby tak naprawdę nie chciałem, by ktoś za mną nie pobiegł i powstrzymał. Czy w głębi duszy nie pragnąłem, by ktoś zwrócił uwagę na moje cierpienie, bo mnie nie pozwalała na to duma. Żebranie o bycie traktowanym jak człowiek, gdy znalazł się w dołku o głębokości Rowu Mariańskiego, było gorsze od wszystkich brudnych robót razem wziętych. Przez chwilę myślałem o tym, by wrócić, ale oczami wyobraźni zobaczyłem brata i siostrę, jak pokazują mnie palcem i śmieją się, że przecież miałem się wieszać. Tego moje poczucie godności by nie zniosło.

Teraz było za późno na powrót, więc zacisnąłem mocniej dłoń na sznurze pod kurtką, by przegonić rozterki.

„Oni się sami z siebie nie zmienią. Będą musieli wykonywać brudną robotę za mnie. To oduczy ich pasożytnictwa”.

Kiedy przypomniałem sobie, co mi robili, poczułem, jak się we mnie gotuje. Przybyło mi determinacji.

Znalazłem się przy płocie rozdzielającym działki i przystanąłem nad małym potokiem z półmetrowym brzegiem. Tuż nad strumykiem umiejscowiono zręcznie wykonaną drewnianą furtkę.

Lubiłem tutaj pisać. Albo po prostu przesiadywać. Szum wody mnie uspokajał. Na myśl, że już nigdy tego miejsca nie zobaczę, znowu napłynęły mi łzy do oczu. Zacisnąłem wargi z bólu i westchnąłem z nostalgią.

Ruszyłem dalej i chwilę potem znalazłem się w lesie.

Syczałem pod nosem, gdy nadeptywałem na chrust i suche gałęzie. Ich dźwięk echem roznosił się po głuszy. Nie chciałem zwabić dzikich zwierząt. Wilków, niedźwiedzi, dzików czy wściekłych lisów.

Długo mi zeszło na szukaniu odpowiedniego drzewa. Żaden ze mnie alpinista, a zapomniałem, że to las iglasty, gdzie gałęzie zaczynają się wysoko. Poszedłem więc w lewo, gdzie – jak mi się zdawało – widziałem kiedyś egzemplarze liściaste.

Szedłem tak przez parę minut. Po drodze minąłem kikut rozprutego błyskawicą pnia po środku usypanego z głazów zbocza. Ruszyłem ku jego szczytowi i na miejscu zobaczyłem, że po lewo jest urwisko, brzeg głębokiego wąwozu. Uznałem, że tamtędy nie przejdę, więc skierowałem się na wprost. Po dłuższej chwili dostrzegłem ognisko. Płomień podkreślał jakąś sylwetkę. Wyglądała na ludzką.

Złodzieje drewna? Nie. Płomienie ściągnęłoby niechcianą uwagę.

Turyści? Najprawdopodobniej tak. Prowadził tędy szlak na Turbacz, popularny cel wędrówek górskich. Musieli rozbić tu obóz.

Szybko zrozumiałem, że postać patrzyła w moją stronę. Najpewniej usłyszała mnie mimo trzaskającego płonącego drewna i huku płomieni u jej stóp.

„A co, jeśli też słyszeli o wilkach i wzięli ze sobą broń?” – pomyślałem. Nie chciałem ryzykować, że wezmą mnie za dziką bestię i zastrzelą, więc postanowiłem ominąć obozowisko szerokim łukiem.

***

Nie, to niemożliwe. To musiało być zmęczenie. Albo się zgubiłem i zacząłem krążyć w kółko. Tak, to jedyne wyjaśnienie. Inaczej nie dało się wytłumaczyć tego, że widziałem ognisko nie od tej strony, co powinienem.

Zdecydowałem iść dalej, zataczając łuk w przeciwnym kierunku. Byle jak najdalej od nieznajomych.

„Jak można iść prosto i krążyć w kółko?” – zastanawiałem się. Bo najwyraźniej tak musiało się stać. Wtedy przypomniałem sobie, że to nie takie nieprawdopodobne. Dominująca noga zwykle stawia dłuższe kroki niż druga, więc w efekcie bączkowałeś jak pies przywiązany do budy.

W końcu wspiąłem się na wysoki na pięć metrów fałd ziemi. I stanąłem jak wryty. U stóp wysokiego, lecz łagodnego zbocza zobaczyłem tę samą postać stojącą przy ognisku. W świetle ognia zobaczyłem, że ma na sobie jakąś dziwaczną pelerynę z piór.

Widok przywołał wspomnienie pogłosek sprzed lat o upiornych rytuałach i orgiach, jakie niekiedy dało się usłyszeć z głębi lasów, gdy wracało się późno po pozostawione na łące owce. Podejrzewano o nie ludzi, którzy za dnia podawali się za Wiccan czy innych miłośników natury.

Już miałem się wycofać, gdy dotarło do mnie, że postać się poruszyła i przemieszcza się w moją stronę.

A ognisko razem z nią.

„Nie, to niemożliwe” – pomyślałem z rosnącym zaniepokojeniem i odwróciłem się, by sprawdzić, czy mi się to czasem nie przywidziało.

Nie. Ze zgrozą spostrzegłem, że płomienie rzeczywiście podążały za nim.

Spostrzegłem jednak, że to nie było ognisko, a rodzaj rozpłaszczonego, metalowego krzyża z gardą od miecza, który po prostu oblano czymś łatwopalnym i podpalono.

Nie byłem w stanie powiedzieć, czy trafiłem na sam rytuał czy kogoś, kto pilnował jego przebiegu przed wścibskimi. wścibskimi. I prawdę powiedziawszy nie chciałem wiedzieć.

Strach zawiązał mi supeł w trzewiach, wykonałem w tył zwrot i pobiegłem przed siebie z oczyma szerokimi z pierwotnego przerażenia. Co rusz potykałem się o korzenie i wpadałem na drzewa. W końcu straciłem dech w piersiach i upadłem na kolana z wyczerpania.

Spojrzałem za siebie i zobaczyłem łunę między drzewami. Jak on mnie znalazł?

Stęknąłem z wysiłku i zerwałem z miejsca. Ni to idąc, ni to biegnąc, kluczyłem między pniami w poszukiwaniu wyjścia z lasu.

Znalazłem się przy powalonym piorunem drzewie. A to znaczyło tylko jedno: za nim rozciągało się zdradliwe, kamieniste zbocze, po którym nie sposób zbiec bez złamania karku.

Spojrzałem w prawo i dostrzegłem wąwóz. Jego dnem ciągnęła się stara koleinowa droga do wywozu drewna. Wiedziałem, że jak tylko do niego zejdę, będę odcięty z obu stron.

„Nie, nie mogę. Jeszcze jest daleko. Może zdołam zejść zboczem?” – pomyślałem. Usłyszałem jednak kroki za fałdą ziemi, która osłoniła mnie przed wzrokiem prześladowcy.

Zacisnąłem usta, patrząc w jego kierunku. I ostrożnie zwiesiłem się z urwiska.

***

Biegłem przez siebie jak szalony. Płuca paliły od mroźnego powietrza, mięśnie rwały od kroków stawianych na stromej i nierównej powierzchni.

Nagle poczułem ból, silniejszy niż kiedykolwiek. Świat zawirował i upadłem. Kostka piekła, jakby mnie w nią ktoś postrzelił. Czyżbym zwichnął stopę?

Nie, to nie mogło się tak skończyć!

Myśl przerwał odgłos łamanych gałązek. Zacząłem się czołgać. Obcy był coraz bliżej. Z całej siły tłumiłem okrzyki bólu.

„Nie może mnie tu znaleźć…!” – powtarzałem rozpaczliwie w duchu.

Przystanął tuż nad brzegiem.

„Jeszcze… tylko… kawałek!”

Nad krawędzią pojawiła się łuna krzyża nieznajomego. Wpełzłem do cienia i ukryłem się pod prowizoryczną kładką z bali, którą ktoś położył nad wąwozem. Słyszałem, jak prześladowca na nią wchodzi i przypadłem mocniej do ściany zagłębienia.

Jego kroki ustały. Zatrzymał się na kładce.

Moje serce zakołatało szybciej. Wiedział, że jestem w pobliżu. I gdzie się kryję.

Siedziałem bez ruchu, dusząc okrzyki cierpienia wyrywające się z piersi. Zapadła długa chwila pełnej napięcia ciszy.

Wtem rozległ się głośny trzask i poczułem uderzenie w nogę. Spadła na nią jedna z przegniłych podpór. Ledwo powstrzymałem się przed zawyciem z rozdzierającego bólu.

Sądząc po ruchu ognia szaleniec odwrócił się w lewo, potem w prawo, ale nie ruszył się z miejsca. Równie dobrze mógł teraz patrzeć na mnie przez szparę w kładce.

Pod pomostem nagle pojaśniało, a poświata przybierała na sile. Zobaczyłem, jak prześladowca opuszcza przez szczelinę płonący miecz. W takim świetle nie było mowy, by mnie nie dostrzegł.

Zrobiło się bardzo gorąco. Powietrze wypełnił duszący swąd. Nie mogłem dłużej ukrywać się pod kładką, inaczej ryzykowałem, że mnie poparzy mnie płomień lub otruje dym.

Zacisnąłem usta, żeby nie zakaszleć i nerwowo wciągałem powietrze nosem. Ogarnęła mnie panika.

Ruszyć w dół drogi? Usłyszy. Zeskoczy z kładki i zaraz dogoni.

Położyć się? Nie, miecz jest za długi. Jeszcze moje ubranie zajmie się ogniem.

Miecz się zbliżał.

Osunąłem się na ziemię. Moje ręce kurczowo złapały się ziemi. I czegoś jeszcze. Namacałem przedmiot i odkryłem, że to korzeń. Chwyciłem go i rzuciłem nim w górę drogi. Wylądował na suchych liściach.

Ostrze zatrzymało się i powoli wycofało. Napastnik ruszył w stronę źródła hałasu, a gdy się oddalił, ja pokuśtykałem w dół drogi.

W końcu dotarłem do wylotu wąwozu. I wtedy zobaczyłem światło. Wyjście z lasu.

Uśmiechnąłem się.

On też. Zastępował mi drogę.

***

Zeszedłem prześladowcy z drogi i przecisnąłem się przez blisko rosnące drzewa, by trudniej było mu mnie ścigać. Przystanąłem i pomiędzy kolejnymi głośnymi sapnięciami nasłuchiwałem odgłosów kroków nieznajomego. Panowała jednak nadzwyczajna cisza. Odwróciłem głowę.

Stał przy drzewie pięćdziesiąt metrów dalej.

Nasze spojrzenia się spotkały. Jeśli w ogóle można tak powiedzieć – z tej odległości wydawało się, że miast oczu ma puste, ziejące ciemnością oczodoły. I twarz tak wychudzoną, jakby samą skórę nawleczono na gołą czaszkę. Skórczyryj spojrzał w górę i wymierzył zamaszysty, ukośny cios w wysoką sosnę obok.

Ostrze przeszło przez pień jak przez masło. Drzewo wydało upiorny pomruk i runęło w moim kierunku. Odruchowo się wycofałem i potknąłem o korzeń.

Upadłem.

Teraz było już na to za późno na ucieczkę. Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby w oczekiwaniu nadchodzącej bolesnej śmierci. Na samą myśl zmoczyłem spodnie.

Drzewo zaszeleściło i nastąpił huk. Śmierć jednak nie nadeszła.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że pień zawisł nade mną. Czyżby tajemniczy anioł zatrzymał czas?

Nie. Pień osiadł na innych drzewach.

Napastnik popatrzył na koronę z rozdziawioną gębą, po czym ruszył w moim kierunku. Zerwałem się na równe nogi, kawałek drogi pędząc niemal na czworakach. Kuśtykałem, ale adrenalina tłumiła ból.

Niestety nie dotarłem daleko. Czaszkoryj zamachnął się mieczem nad głową i otoczył mnie pierścieniem ognia. Mógłbym próbować zakryć głowę kurtką i przebiec przez ścianę, ale nie wiedziałem, jak daleko sięgają płomienie.

Czaszkomorda zbliżał się w moim kierunku. Zamarłem. Jeszcze moment, a przyprze mnie do płonącej bariery i najpewniej do niej wepchnie.

Napastnik zamachnął się mieczem, a ja ledwo się uchyliłem. Wycofywałem się tyłem, a on niespiesznymi cięciami torował sobie drogę do mnie przez młode drzewka. Nie było szans, że go zmęczę. Zostało tylko jedno wyjście.

Wspiąć się na powalone drzewo.

Tak szybko, jak pozwalała mi na to obolała noga, wdrapałem się na pień i usiadłem na gałęzi. Upiór popatrzył przez chwilę na niego i wydawało się, że odpuści.

Nic bardziej mylnego. Wziął zamach i przeciął kłodę.

Złapałem się mocniej, gdy pozbawiony wsparcia pień zakołysał się i zawisł na grubych odgałęzieniach sąsiednich drzew. Moje serce biło, jakby pospiesznie montowało barykadę przed natarciem tłumu zombie. Przez moment myślałem, że spadnę z wysokości kilku metrów i połamię się na kamienistym runie. Prześladowca nie podjął dalszych prób strącenia mnie z drzewa. Jego miecz nie mógł mnie już dosięgnąć z ziemi. Niewielkie to jednak pocieszenie, bo byłem uwięziony na drzewie, które – sądząc po jękach pracującego drewna – lada moment mogło spaść i mnie przygnieść.

Peleryna potwora poruszyła się i zaczęła zwiększać objętość. W końcu przeobraziła się w skrzydła. Czachomorda zamachnął nimi i ostrożnie wzniósł się w powietrze.

Pierwszym odruchem była chęć zsunięcia się po pniu i zeskoczenia na ziemię, ale cholerny upiór ustawił się na mojej drodze. Wleciałbym prosto na jego ostrze.

Ogarniała mnie coraz większa panika. Pot zalewał oczy. Cedziłem oddechy przez zaciśnięte z bezailnej wściekłości zęby.

Czachoryj podniósł broń i od podstawy kłody zaczął pełznąć w moją stronę wąż ognia. Oddech utknął mi w płucach. Z oczyma jak spodki wycofałem się w górę drzewa, ale nie zaszedłem daleko. Drogę blokowały gałęzie.

Cholera, pomyślałem. To koniec.

Skrzydlaty podleciał z lewej strony i powoli podniósł miecz do ciosu.

Potrzebowałem czasu. Jeszcze chwilę. Boleśnie drapiąc sobie twarz i ręce, wyszedłem po gałęziach wyżej. Pospiesznie pracowałem nad sznurem za kurtką.

Czaszkomorda nie mógł wznieść się na mój poziom, bo uderzyłby skrzydłami o konary. Brał jeden zamach po drugim i odcinał stojące na przeszkodzie odgałęzienia. Gdy w końcu utorował drogę, wyjąłem zza kurtki sznur. Zawiązałem jeden koniec w pętlę, a drugi przywiązałem do pnia. Poczekałem, aż skrzydła prześladowcy się złożą, a broń opadnie i zarzuciłem na niego lasso. Napastnik opadł i zakołysał się na linie. Miecz wypadł mu z dłoni i wbił w ziemię parę metrów niżej.

Gdy tylko wypuścił oręż z dłoni, w lesie pociemniało. Krąg płomieni zgasł.

Chwyciłem za linę i zeszedłem po niej. Potwór wierzgał się i próbował mnie ugryźć. Opuściłem się z jego nóg i wylądowałem na plecach.

Nie patrząc za siebie, powlokłem się do wyjścia z lasu. Pokonywałem załom za załomem drogi, aż dotarłem do wyjścia z lasu.

***

Biegłem. Ledwo, ale biegłem. Powłóczyłem nogą, jakby uczepił się jej ktoś, kto nie chciał, bym zostawiał go w pożarze. Adrenalina zalewała moją świadomość.

Byłem już prawie w domu. I pierwszy raz od długiego czasu cieszyłem się na powrót. Wydarzenia ostatnich godzin pozwoliły mi nabrać dystansu do spraw domowych. Wolałem użerać się z setką osób jak Bernadetta czy mój brat Arkadiusz niż z jednym wariatem z płonącym żelastwem w ręku.

Dobiegłem do furtki nad strumykiem i złożyłem się do skoku.

Zachrzęścił szron.

Poślizgnąłem się i wpadłem do potoku. Głowa uderzyła w kamień.

Odpłynąłem. Jak ta rzeka. I gdzieś poprzez mgłę ujrzałem Jego. Z krzyżykiem wyzierającym zza kołnierzyka. Zobaczyłem, jak tajemniczy anioł z latarką wyciąga po mnie rękę. Był łysy i miał wychudzoną twarz.

Wydawała mi się dziwnie znajoma.

Exit mobile version