– Jest! Natychmiast wracaj. – Usłyszałem po odebraniu telefonu.
Od tych słów zaczęła się pewna niedorzeczna historia. Równie absurdalna, co moja podróż z Olsztyna do Warszawy. A może początek miał miejsce znacznie wcześniej?
Razem z Piotrem, od piętnastu lat, na początku maja rozpoczynamy sezon golfa. Jeździmy moim kabrioletem na cały weekend do Lisiej Polany. Raptem czterdzieści kilometrów od Warszawy. Idealny dystans dla klasycznego Mercedesa SL z 1985. Kilka razy zaliczamy osiemnaście dołków i wracamy. W tym roku, pojechaliśmy do Naterek pod Olsztynem. Nie na dwa dni, ale na cały tydzień. Nie moim samochodem, ale nowym Porsche Cayenne Piotra. Ponieważ miał on później jechać na konferencję do Gdańska, zamierzałem wrócić z którymś z warszawskich golfistów. Prawie sześćdziesiąt lat życia nauczyło mnie, że każde odejście od rutyny nie kończy się dobrze. Tak stało się i tym razem.
Już drugiego dnia otrzymałem wiadomość. Musiałem niezwłocznie wracać do Warszawy. Oczywiście, Piotr chciał mnie odwieźć. To niewiele ponad dwieście kilometrów. Odmówiłem i podwiózł mnie tylko do dworca kolejowego w Olsztynie.
Na stacji sprawdziłem połączenia. Miałem do wyboru poczekać niemal godzinę na pociąg bezpośredni i dotrzeć do Warszawy kwadrans przed dwudziestą pierwszą, albo już za dziesięć minut pojechać do Iławy. Tam, po trzydziestu minutach przesiąść się w Intercity z Gdańska i być w Warszawie o dwudziestej dwadzieścia. Nie miałem najmniejszej ochoty na długą bezczynność na olsztyńskim dworcu z czasów wczesnego Gierka. Wsiadłem w pociąg do Iławy, dokąd dotarłem bez problemów po pięćdziesięciu minutach. Nieduży, neogotycki, iławski dworzec, pamiętający Zweites Reich i Wilhelma II, był nawet całkiem przyjemny. Rozleniwiło mnie bezczynne półgodzinne czekanie. Pomyliłem pociągi. Zamiast zająć miejsce w Intercity, wsiadłem do odjeżdżającego z sąsiedniego peronu Słowinca. Nie od razu zorientowałem się w swojej pomyłce. Na początku tylko zdziwiłem się widokiem zwykłego elektrowozu, a nie szybkiego Pendolino. Nie mogłem też znaleźć wagonu pierwszej klasy, gdzie miałem rezerwację. Oczywiście zrzuciłem to na karb ogólnie znanego podejścia polskich kolei do pasażerów. Przez myśl mi nie przeszło, że to ja mogłem się pomylić. Usiadłem naprzeciwko pięćdziesięcioparoletniego mężczyzny. Wygląd współpasażera intrygował. Ostrzyżony krótko przy skórze, gładko ogolony. Ubrany w ciemny i dosyć pomięty garnitur. Do tego pognieciona biała koszula. Pomimo braku krawata, zapięta na ostatni guzik. Na kolanach trzymał zwykłe kartonowe pudełko po butach. Z pewnością, nie po lekko przykurzonych, klasycznych Oksfordach, które miał na nogach.
– Bileciki poproszę. – Głos konduktora wybił mnie z obserwacji nieznajomego. Z lekkim uśmiechem podałem karton opatrzony idiotycznym napisem „Przejazd tam”, oznaczającym bilet w jedną stronę. Bardzo chciałbym poznać autora tego przedziwnego sformułowania. Mój współpasażer wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki, kartkę złożoną na czworo, rozprostował i podał konduktorowi.
– Długo byłeś w naszej pięknej Iławie? – zapytał kolejarz po przeczytaniu dokumentu.
– Wystarczająco – odpowiedział pasażer.
– To nie jest bilet na ten pociąg. Jeżeli nie ma pan właściwego musi pan kupić. Oczywiście będzie też kara. – Te słowa konduktor skierował już do mnie. Zaskoczyło mnie to, tak samo, jak i to, że do mężczyzny z naprzeciwka zwrócił się przez ty.
– To jest dobry bilet – zaprotestowałem i już miałem wyrazić oburzenie na brak pierwszej klasy, gdy usłyszałem wyjaśnienie:
– Dał mi pan bilet na Intercity, a to jest TLK. Pana pociąg odjechał kilka minut przed nami z sąsiedniego peronu.
– To może mi pan zaliczy mój bilet. Z pewnością jest droższy. Jeżeli nie, to dopłacę różnicę.
Kolejarz był nieugięty. Musiałem zapłacić. Jestem dość majętnym człowiekiem i ten dodatkowy koszt nie stanowił dla mnie problemu. Nie lubię jednak braku logiki. Dodatkowo zmartwiłem się, że planowy przyjazd – ach ten język kolejarski – do Warszawy jest pół godziny później niż Intercity. Kiedy los jest mi nieprzychylny, często szukam wsparcia ze strony innych.
– Za głupotę trzeba płacić! – powiedziałem głośno, po odejściu konduktora. Podróżny spojrzał na mnie i bez słowa skinął głową.
– Musiałem przerwać odpoczynek na polu golfowym. Zapłaciłem za przejazd pierwszą klasą, a tłukę się w drugiej. I to za dodatkową opłatą – poskarżyłem się. Próbowałem wymusić bardziej znaczącą reakcję nieznajomego. – I dlaczego? Bo się zagapiłem. Tylko tyle. Kara niewspółmierna do winy!
Mężczyzna wbił we mnie wzrok. W jego niebieskich oczach dostrzegłem coś pomiędzy obojętnością i nienawiścią, zainteresowaniem i pogardą.
– Roman Dokacki jestem – wyciągnąłem rękę.
Nie odwzajemnił gestu, nie przedstawił się. Westchnął i odwrócił się w stronę okna. Oburzony doznanym afrontem, pomyślałem o zmianie miejsca. Jednak tylko przymknąłem oczy i udawałem, że drzemię. W końcu chyba rzeczywiście usnąłem. Obudziło mnie przyhamowanie pociągu oraz głośne słowa.
– Wina, kara. Współmierność winy do kary. Żeby kara była adekwatna do winy, trzeba zrozumieć wyrządzone zło. Trzeba je poczuć. Pana wina jest bezsprzeczna. Nie miał pan biletu. Z punktu widzenia kolei jest to złe. Przyczyną zła była tylko pana pomyłka. Co okazało się zupełnie nieistotne. Ja nie mam żadnego biletu, nie płacę za przejazd, czyli świadomie wyrządzam zło kolei, a konduktor mnie nie ukarał. Dlaczego?
Dopiero po chwili zorientowałem się, że był to głos współpasażera, a pytanie jest skierowane do mnie. „Cóż za dziwny człowiek”, pomyślałem.
– Nie wiem, nie wiem. Znacie się? Mówił do pana przez ty – wyjąkałem odpowiedź.
– To nie ma większego znaczenia. Zresztą, nie o biletach i nie o pociągach chciałem powiedzieć. Chce pan posłuchać o zbrodni i karze? Nie XIX–wiecznej historii znad Newy, ale współczesnej znad Wisły?
– Z przyjemnością – powiedziałem.
Nieznajomy skinął głową. Poprawił pudełko i zaczął opowieść.
***
Wydarzyło się to prawie dziesięć lat temu, w maju, w centrum Warszawy, niedaleko Placu Trzech Krzyży. Czterdziestopięcioletni Daniel Eyman, pełen wiary w siebie zaczynał nowe życie. Znudziło go prowadzenie znakomicie prosperującej firmy logistycznej. Żona oraz nastoletnia córka irytowały go w każdej chwili, kiedy je widział. Nie mógł patrzeć na podwarszawski Konstancin, w którym mieszkał odkąd zaczął zarabiać duże pieniądze. Czyżby był to typowy kryzys wieku średniego, który może uleczyć alkohol, nowy samochód bądź kochanka? Możliwe. Daniel nie lubił jednak półśrodków. Był człowiekiem czynu. Zatem sprzedał firmę. Połowę zysku i piękny dom zostawił żonie. Wniósł pozew o rozwód. Tymczasowo zamieszkał w hotelu Sheraton przy Placu Trzech Krzyży i zaczął intensywnie szukać mieszkania w centrum Warszawy. Pomimo sporej gotówki, nie mógł znaleźć niczego, co spełniałoby jego, nie aż tak wygórowane, wymagania. W końcu, otrzymał od agenta nieruchomości upragnioną wiadomość.
– Jest. Dokładnie to, czego pan szuka. Prawie dwieście metrów, ogromne pokoje, balkon. Świętnie urządzone. W pełni wyremontowana kamienica w samych Alejach Ujazdowskich! Trzecie piętro, stylowa winda. Po prostu perełka! Tylko trzeba się szybko decydować. Jeszcze nie trafiło na rynek. Mógłby pan dzisiaj obejrzeć?
Gdyby chodziło o podobne mieszkanie w Paryżu, czy nawet w Pradze, nie byłby to wielki problem. Co innego w Warszawie! Znalezienie prawdziwej kamienicy, w zwartej zabudowie, do tego bez widoku na soc–bloczki albo na współczesne potworki zwane apartamentowcami, było wielkim wyzwaniem. Daniel zdecydował się niezwłocznie zobaczyć mieszkanie. Już po dwóch kwadransach, z miną psa myśliwskiego, który właśnie złapał trop, nacisnął przycisk domofonu. Zamek magnetyczny został błyskawicznie zwolniony.
Daniel rozejrzał się po klatce schodowej, zajrzał na wewnętrze podwórko. Z zadowoleniem stwierdził, że jest czysto i cicho. Oryginalne schody dobrze odnowione, w zgodzie ze sztuką konserwacji. Poręcze nowe, ale na szczęście nie z marketu budowlanego tylko z pracowni sprawnego rzemieślnika.
„Agent nie kłamał”, pomyślał i wszedł do stylowej windy. Połączenie nowoczesnego napędu i panelu sterowania ze starą kabiną i ażurowymi drzwiami było dziełem sztuki.
Gdy wysiadł na trzecim piętrze, dojrzał nieznajomego mężczyznę.
– Dzień dobry. Jestem właścicielem mieszkania. Pan Jacek, agent, miał niewielką stłuczkę po drodze. Nic mu się nie stało, niestety trochę się spóźni – wyjaśnił, ale nie przedstawił się.
– Dzień dobry. Liczę, że bez czekania na pana Jacka, mogę rzucić okiem na mieszkanie. – Daniel również przemilczał swoje nazwisko.
– Oczywiście, ja poprowadzę. – Anonimowy pan domu, słusznie zakładał, że tak piękne mieszkanie sprzedaje się samo. Nie próbował zachwalać i rolę przewodnika ograniczył do nazywania pomieszczeń. – Hol, kuchnia, salon, gabinet, sypialnia, łazienka z sauną…
Daniel był zachwycony. Mieszkanie było idealne. Urządzone w jego stylu – nowoczesnym, minimalistycznym, ale z elementami art deco, delikatnie podkreślającymi lokalizację mieszkania w zabytkowej kamienicy. O takim lokum marzył i z trudem powstrzymywał się od okrzyku – biorę! Zamiast tego przeszedł do holu i wskazał na drzwi, za którymi jeszcze nie byli.
– To zapewne spiżarnia albo pomieszczenie gospodarcze? – zapytał.
– Ależ nie, tam oddaję się swojej pasji – wyjaśnił pan domu i delikatnie uchylił drzwi, puszczając Daniela przodem.
Ten się zawahał, gdyż pokój tonął w ciemności.
– Śmiało, proszę wejść, a ja zaraz włączę światło. Będzie większy efekt…
Daniel zrobił krok do wnętrza pomieszczenia. Wyczuł, że podłoga jest wyjątkowo miękka, zupełnie jakby stąpał po gąbce. W nadal nieoświetlonym pokoju nie widział wykładziny. Już chciał zapytać o nią i o światło, gdy zamknęły się za nim drzwi. Miał wrażenie, że znalazł się w idealnej ciemni. Bezskutecznie spróbował wymacać klamkę. Drzwi zlały się ze ścianą, zupełnie jakby się w niej zapadły.
– Halo, proszę pana! Co się stało?! – zawołał.
Odpowiedziała mu kompletna cisza. Spróbował zastukać w drzwi, a może ścianę – nie odróżniał ich. Dłonie zagłębiły się w coś równie miękkiego, jak podłoga i nie wydały żadnego dźwięku. Ze złością kopnął w miękki mur, co też nie wywołało efektu akustycznego.
– Co się dzieje? Co pan robi? Proszę natychmiast otworzyć? – ponowił próbę kontaktu z właścicielem mieszkania.
Nie było żadnej reakcji. Daniela Eymana otaczała nieprzenikniona ciemność i niczym niezakłócona cisza. Sięgnął po telefon komórkowy, ale go nie znalazł. Miał tylko kartę magnetyczną do pokoju w hotelu. „Idiota ze mnie. Tak się śpieszyłem, że nie wziąłem ani komórki ani portfela”, skarcił się w myślach.
Postanowił zorientować się w wielkości pomieszczenia i znaleźć okno. Poruszał się w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara i obmacywał ścianę. Nie tylko nie natrafił na okno, ale nawet nie doszedł do końca ściany. Nie było żadnego kąta.
„Niemożliwe, żeby to pomieszczenie było takie długie”, pomyślał. Przywarł plecami do ściany i ruszył przed siebie. Po pięciu krokach dotknął miękkiego muru.
„Gdzie ja jestem? To jakiś cylinder albo beczka wytłumione czymś od wewnątrz. Żadnych okien. Teraz nawet nie wiem, gdzie jestem w stosunku do drzwi, którymi wszedłem!”. Zrezygnowany oparł się o ścianę i zaczął głośno krzyczeć.
– Proszę otworzyć! Co to za wygłupy?! Otwieraj, natychmiast otwieraj! To nie jest śmieszne. – Odepchnął się od ściany i z rozpędu uderzył barkiem w przeszkodę. Nic się nie stało.
„Nie wierzę, nie wierzę. To nie może być prawda.” Zrezygnowany osunął się na podłogę. Nie wiedział czy zapadł w drzemkę, czy tylko w odrętwienie.
***
– Fantastycznie pan opowiada, proszę jednak wybaczyć – przerwałem współpasażerowi. – Ta historia jest nierealna i nie ma żadnego związku ze zbrodnią bądź karą.
Popatrzył na mnie, jakby zdziwił się moją obecnością. Zmrużył oczy i powiedział:
– Stoimy. Od dłuższego czasu pociąg stoi w szczerym polu. Podejrzewam, że coś się stało. Awaria bądź wypadek. Jeżeli zatem, mój styl opowiadania jest dla pana akceptowalny, to chętnie dokończę. Zapewniam, że jest to prawdziwa historia, jakkolwiek może się wydawać zmyśloną. Jeżeli uzbroi się pan w cierpliwość, to przyjdzie czas na zbrodnię, jak i na karę.
Uniósł wieko trzymanego na kolanach pudła, w sposób, który uniemożliwił mi zajrzenie do środka. Lekko się uśmiechnął, zamknął karton i utkwił we mnie przenikliwe spojrzenie. Wyraźnie czekał na moją odpowiedź.
– Rzeczywiście stoimy. Pewnie przyjedziemy z dużym opóźnieniem. Nie lubię takiego bezczynnego czekania. – Czułem, że z jakiegoś powodu bardzo chce mi coś przekazać tą dziwną opowieścią. – Będę zaszczycony, jeżeli opowie mi pan historię Daniela Eymana do końca.
– Do końca? Ta historia nadal trwa…
– Czyżby ten miłośnik mieszkań w starych kamienicach nadal siedział w zamknięciu – przerwałem mu z rozbawieniem.
– Nie żartuje się z tragedii. Zwłaszcza, z tragedii ludzkiej – powiedział.
Postanowiłem słuchać go w milczeniu.
***
Daniel tracił poczucie czasu i rzeczywistości. Jego mózg, niemalże pozbawiony bodźców zewnętrznych, zaczął się nudzić. Nie jest prawdą, że deprywacja sensoryczna uwalnia endorfiny i daje poczucie szczęścia. Bezczynność szarych komórek jest krokiem w stronę lęku i omamów. Tak też było w przypadku Daniela. Niepewność, wściekłość, niedowierzanie, przygnębienie, nadzieja… Stany jego ducha zmieniały się z zawrotną prędkością. Kiedy umysł zaczynał pracować w miarę racjonalnie, Daniel szukał przyczyny, dla której znalazł się w tej niezwykłej sytuacji.
„Ja to mam pecha. Zamiast negocjować cenę pięknego mieszkania, siedzę zamknięty przez jakiegoś psychola. Może to tylko porąbany żartowniś i zaraz otworzy? Nie, nikt nie robi takich kawałów obcemu człowiekowi. To musi być sadysta, zwyrodnialec. Albo mnie tu zagłodzi na śmierć, albo jak osłabnę zacznie torturować i zabije… Nie, najpierw umrę z pragnienia. Powietrze? Trzeba znaleźć dopływ powietrza!”, pomyślał i zaczął sprawdzać pomieszczenie. Dokładnie dotykał ścian, podłogi. Niczego nie znalazł. Podskakiwał licząc, że trafi na jakieś urządzenia, nawiewy. Nic, miękka podłoga utrudniała wybicie się. Nie poczuł też żadnego podmuchu powietrza.
„Uduszę się, uduszę. Zaraz zabraknie tlenu”. Przerażony zapadł w drzemkę, a może były to zwidy. Zobaczył przed sobą pozbawioną emocji, kamienną twarz właściciela mieszkania. Dotarł do niego głos:
– Zapłacisz za wszystko. Nic nie pozostaje bez kary.
– Kim ty jesteś?! – własny krzyk przywrócił Daniela do rzeczywistości.
„Może to nie jest szaleniec. Może ten człowiek mnie zna? Coś mu zrobiłem? Chce się zemścić?”. Daniel, jak zawsze, przyczyn wszelkich zdarzeń szukał w sobie.
„To dobrze… postraszy, a w końcu otworzy drzwi i wypuści… Muszę cierpliwie czekać”. – Danielowi wróciła ufność w szczęśliwe zakończenie.
„A jeżeli z zemsty mnie tu zostawi? Na śmierć!”, pomyślał i nadzieja zniknęła szybciej niż się pojawiła. „Kim ty jesteś porąbany psycholu? Ja ciebie nie znam, nie poznaję. Może nie tobie wyrządziłem krzywdę? Może mścisz się za kogoś? Wyglądasz na starszego ode mnie, pięć, dziesięć lat. Może jesteś czyimś bratem, mężem… Kamila…”, przypomniał sobie studencki romans, zakończony niechcianą ciążą i samobójstwem. Jak w starym przeboju nie zastukał nikt na czas. „Na jej ojca jesteś za młody, brata nie miała. Ty pewnie jesteś jednym ze zwolnionych z mojej firmy! Niemożliwe. Nie miałbyś takiego mieszkania w centrum Warszawy. Nigdy dużo nie płaciłem pracownikom i pewnie bym cię skojarzył. Bzdura, przecież nie krzywdziłem innych bardziej, niż większość ludzi to robi. Tak, rzucałem kobiety, zdradzałem, zatrudniałem i zwalniałem. Pewnie kogoś wyzwałem, może niesłusznie oskarżyłem… To jest chore. To wszystko jest chore…”.
– Otwieraj! Otwieraj! – krzyczał i uderzał w ściany. Z trudem oddychał.
„Duszę się, kończy się tlen”. Przetarł z czoła zimny pot. „To koniec…”, zdążył pomyśleć zanim osunął się na podłogę.
Daniel nie miał klaustrofobii, ale jak większość ludzi bał się, że może zostać zakopany żywcem. Podobno zdarza się to całkiem często, tylko ofiary już nie mogą się poskarżyć na czyjąś pomyłkę. Zaczął przypominać sobie sztampowe horrory i thrillery. Zaczynała go ogarniać panika. Nie chciał się udusić.
Zapłacisz za wszystko. Nic nie pozostaje bez kary, przypomniał sobie słowa prześladowcy ze swojego koszmaru.
„Za co ja nie zapłaciłem? Co zrobiłem? A może czego nie zrobiłem?”, myślał. Przed oczami stanęła mu droga. Autostrada A2 przed węzłem z S5. Czwarta nad ranem, spieszy się do Hamburga. Jeżeli się spóźni, to z lukratywnego kontraktu nic nie będzie. Widzi Passata kombi wbitego w balustradę. Zatrzymuje się. Podchodzi od strony kierowcy, otwiera drzwi. Nie widzi, żeby mężczyzna był zakrwawiony. W samochodzie nie dostrzega nikogo więcej. Korzysta z autostradowego aparatu alarmowego. Zgłasza wypadek i natychmiast jedzie dalej. Nie czeka na pomoc. Spieszy się na spotkanie.
„Czyżby to było to?” – Przypomniał sobie, jak po kilku dniach obejrzał w telewizji relację o wypadku na autostradzie koło Kleszczewa. Poważne obrażenia odniosła kilkuletnia dziewczynka jadąca z ojcem, który prawdopodobnie zasnął za kierownicą. Zanim dotarła karetka dziecko zmarło z upływu krwi. Mężczyzna nie odniósł większych obrażeń, ale po kilku dniach powiesił się.
„Gdybym wtedy zauważył dziecko, gdybym został i zaczekał na pomoc… Ja ich nie zabiłem! To był wypadek! Sam się powiesił!”. Coraz bardziej brakowało mu tlenu.
– Zapłacę za to! – krzyknął. – Zapłacę, ale nie życiem… Zawiniłem, ale za to się nie płaci życiem. Wypuść mnie! Obiecuję, zgłoszę się na policję.
– Proszę się obudzić! Nic panu nie jest? – Z letargu wybudziło go szarpanie za ramię i głosy.
Przez otwarte drzwi do pokoju wlało się światło. Nad nim stał agent nieruchomości Jacek, właściciel mieszkania i jakiś człowiek w roboczym kombinezonie.
– Bardzo pana przepraszam, bardzo. Drzwi się zacięły, nie mogłem otworzyć. Trzeba było wzywać ślusarza – właściciel mieszkania wskazał trzeciego z mężczyzn. – Pokój jest całkowicie wyciszony, nie mogliśmy się z panem skontaktować. Nie odbierał pan telefonu.
– Zamknąłeś mnie! Ile dni mnie więziłeś? – wykrzyczał Daniel.
– Panie Danielu, jakie dni? Godzina, góra półtorej godziny. Nie było to szybko. Wiem, ale ślusarz musiał przyjechać i trochę mu to zajęło – wyjaśnił agent. – Bardzo pana przepraszam.
– Tak? Godzinę? Mało się nie udusiłem. To jest morderca. – Daniel poczuł się bezpieczny i zaczynał się nakręcać. – Kto normalny ma taki pokój?!
– Wypraszam sobie! Jestem psychologiem. Pracuję nad zastosowaniem deprywacji sensorycznej do zwiększania kreatywności i przyspieszenia przyswajania wiedzy. O falach Theta pan słyszał? – wysapał zdenerwowany gospodarz.
– Bzdura! – Daniel roztrącił mężczyzn. W drzwiach rzucił w stronę agenta – Nie interesuje mnie to mieszkanie. Ani żadne inne rekomendowane przez pana.
– Niech pan pamięta o obietnicach. – Zanim trzasnął za sobą drzwiami, Daniel usłyszał cichy głos właściciela mieszkania. – Proszę nie zapominać.
***
Mój współpasażer zawiesił głos, popatrzył przez okno. Potraktowałem to jako zachętę do skomentowania opowieści.
– Jest w tej historii, zło, może nawet zbrodnia, ale kara? Czyż kilkadziesiąt minut w zamknięciu może być karą? – zapytałem.
– Pociąg nadal stoi, a pan jest nadal niecierpliwy. To nie był koniec…
***
Daniel po wyjściu z kamienicy wrócił do hotelu. Idąc Alejami zastanawiał się, co było prawdą, a co wytworem jego wyobraźni. Wchodząc do pokoju w Sheratonie zaczynał wątpić czy w ogóle był oglądać jakieś mieszkanie. Jednego był pewien, że którejś nocy zostawił na autostradzie zszokowanego mężczyznę z umierającą córką. Przez niego dwie osoby straciły życie.
Wziął prysznic. Założył swój najlepszy garnitur i taksówką pojechał na Nowolipie do Komendy Policji. Nie dał się zbyć i odesłać, ani do Komedy Rejonowej, ani do Komendy Ruchu Drogowego na Waliców. Niemal wymusił, aby przyjęto od niego zeznanie. Przyznał się do nieudzielenia pomocy ofiarom wypadku. Policjanci traktowali go, jak kogoś niespełna rozumu. Jednak czego nie robi się dla poprawiania statystyki, zwłaszcza gdy złoczyńca sam prosi o karę. Rozdmuchano sprawę i do wykroczenia karanego grzywną lub aresztem, dodano spowodowanie i ucieczkę z miejsca wypadku. Ktoś odszukał w aktach, że samochód „ofiar” miał wgnieciony tylny zderzak. Sąd skazał go na osiem lat bez zawieszenia. Daniel nie apelował. Sam zgłosił się do więzienia. Nie starał się o przedterminowe zwolnienie. Nie lubił półśrodków. Wyszedł po pełnych ośmiu latach…
***
Współpasażer zamilkł i z uporem wpatrywał się w okno, za którym nic się nie zmieniło. Pociąg stał w tym samym miejscu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy przede mną siedzi Daniel Eyman, czy też zdolny gawędziarz. Zaatakowałem.
– Bardzo zgrabna historia, ale całkowicie nieprawdopodobna – stwierdziłem kategorycznie. – Naprawdę, nie wierzę, że ktoś po krótkim pobycie w wygłuszonym pokoju mógłby przejść takie załamanie, przemianę i dobrowolnie wpakować się do więzienia. Nie, nie wierzę. Raczej oskarżyłby agenta i właściciela mieszkania o spowodowanie uszczerbku na zdrowiu. Jestem przekonany, że mógłby uzyskać spore odszkodowanie. Przynajmniej, jakieś w miarę sensowne pieniądze w ramach ugody. Ludzie, nawet w kryzysie wieku średniego i trawieni wyrzutami sumienia, zachowują się bardziej racjonalnie, niż ten Daniel.
– Może ma pan rację. Mam wrażenie, że w życiu miał pan więcej do czynienia z ciemną stroną ludzi, niż z jasną. Jak wyglądałoby pańskie zakończenie tej historii. Podejmie pan wyzwanie, żeby ją zakończyć?
Pociąg ruszył.
– Dobrze, podejmuję. Chyba nadal mamy dużo czasu przed sobą. – Spojrzałem na zegarek, westchnąłem i zacząłem mówić.
***
– Proszę się obudzić! – Z letargu wybudziło Daniela szarpanie za ramię i głos.
Przez otwarte drzwi do pokoju wlało się światło. Nad nim stał właściciel mieszkania. W ręku trzymał strzykawkę i przyglądał mu się z uwagą. Daniel spróbował się unieść i zapytać co się dzieje. Nie miał jednak siły. Nawet nie mógł otworzyć ust. Czuł, że jego całe ciało, łącznie z mięśniami twarzy drętwieje. Gospodarz wyszedł z pokoju, ale zostawił otwarte drzwi. Wrócił po chwili. Wlókł, trzymając pod ramiona bezwładne ludzkie ciało. Wciągnął je na środek wygłuszonego pokoju i upuścił na podłogę. Daniel z przerażeniem, ujrzał twarz Jacka, agenta nieruchomości. Gdyby mógł, zacząłby krzyczeć.
– Za jakieś piętnaście minut ustąpi paraliż. Całkowicie i bez śladu – właściciel mieszkania wyjaśniał bez emocji. – Wtedy też zjawi się policja, którą już zawiadomiłem. Zgłosiłem bójkę w mieszkaniu. Pan Jacek ma ślady uderzeń i został uduszony. Z pewnością policjanci ucieszą się, że sprawca jest nadal na miejscu.
„Dlaczego się nie budzę?”, dziwił się Daniel. Był pewny, że śni.
– Pożegnam się. Nie będę czekał na przyjazd stróżów prawa. Poradzą sobie.
– Dlaczego? – Daniel zacharczał próbując zapytać.
– Żebyś się już nie dręczył domysłami. Pozdrowienia od Kamili. Kochałem tę smarkulę, szanowałem, ale ona wolała młodszego i głupszego. Obserwowałem was i czekałem, aż się pozna na tobie. Niestety, otruła się. To ty ją zabiłeś. Teraz za to zapłacisz – Właściciel mieszkania wyszedł zostawiając otwarte drzwi na klatkę schodową.
Daniel, za zabicie agenta nieruchomości, został skazany na dwanaście lat. Dzięki dobremu i drogiemu adwokatowi, ze względu na stan zdrowia, wyszedł po ośmiu. Wydał na prawnika wszystkie pieniądze, więc mecenas nawet nie pojechał po niego do zakładu karnego.
***
Skończyłem i patrzyłem wyczekująco, czekając na komentarz. Mój towarzysz podróży tylko się uśmiechnął. Zamknął oczy i udawał, że drzemie. Do Centralnego dojechaliśmy w milczeniu. Po raz drugi poczułem się upokorzony przez tego dziwnego człowieka. Gdy pociąg wjechał na peron, wyciągnął do mnie dłoń i powiedział:
– Nie myli się pan. Właśnie wyszedłem z więzienia. Konduktor nie jest moim znajomym, ale zauważyłem jego tatuaż koło oka. Byłem pewien, że były więzień, nie zażąda ode mnie pieniędzy. Pokazałem mu dokument zwolnienia z Zakładu Karnego w Iławie.
– Daniel Eyman, to pan? – zapytałem.
– Daniel jeszcze siedzi. – Położył pudełko na fotelu i wysiadł.
Chciałem wyjść zaraz za nim, ale zadzwonił mój telefon. Spojrzałem na nazwisko dzwoniącego i powiedziałem bez słowa przywitania:
– Panie Jacku, właśnie dojechałem do Warszawy, ale rozmyśliłem się. Nie jestem zainteresowany tym mieszkaniem. Nie chcę go oglądać. – Rozłączyłem się i trawiony ciekawością zajrzałem do pozostawionego pudełka po butach. Było puste. Zabrałem je ze sobą.
–Koniec–